“To właśnie moja nieufność do władzy oraz moje fizyczne uczulenie na każdą formę dyktatury sprawiły, że poczynając od lat siedemdziesiątych, atrakcyjna stała się dla mnie myśl liberalna Arona, Poppera albo Hayeka, Friedmana czy Nozicka, zawsze broniąca jednostki przed państwem, dążąca do zdecentralizowania władzy przez rozczłonkowane jej na odrębne dziedziny, które zrównoważą się między sobą, myśl zmierzająca do przekazania społeczeństw obywatelskiemu odpowiedzialności ekonomicznej, społecznej oraz instytucjonalnej zamiast skupiania jej na szczytach władzy.”
— Mario Vargas Llosa
Mój debiut publicystyczny, który był zamiarem polemiki z etatyzmem platformerskiego filozofa i jego nieuczciwej intelektualnie oceny zwolenników wolnego rynku, doczekał się swojej własnej polemiki ze strony konserwatystów. Powyższym cytatem z noblisty chciałbym zacząć odpowiedź na zarzuty zwolenników p. Janusza Korwina-Mikke, po to, aby czytając ten tekst mieli na uwadze czym jest liberalizm, bo to zwięzła i zgodna z tym, co mieli na ten temat do powiedzenia klasycy, definicja.
Na wstępie chciałbym podziękować panom Marcinowi Sułkowskiemu i Patrykowi Pogodzie za wskazanie w moim tekście tylu „rażących błędów”. Spróbuję się do nich merytorycznie odnieść i wytłumaczyć się jakoś z tej niefrasobliwości publicystycznej.
Zacznę od tego, że moi polemiści nie zrozumieli moich intencji, co już samo w sobie świadczy o tym jaką wagę ma sprawa intencji w debacie publicznej. Celem mojego tekstu nie była analiza teorii politycznej klasycznego liberalizmu, tylko próba odczarowania go na gruncie polskiej publicystyki politycznej, w której to, za sprawą polskiej prawicy, jest utożsamiany z darwinizmem społecznym.
Swoim tekstem istotnie chciałem podkreślić pewne różnice pomiędzy wiernym „lewicowym stereotypom oraz emocjonalnym sloganom” filozofom klasycznego liberalizmu a współczesną polską wolnorynkową prawicą i jej ojcem duchowym – Januszem Korwinem-Mikke.
„Czasem bowiem sam język, w którym chcemy bronić naszych tez, jest najlepszą bronią przeciwko nim” – piszą moi polemiści i w istocie mają rację, gdyż mój tekst na łamach Liberté! był wymierzony w etatystów, którzy posługują się językiem polskiej prawicy by przedstawiać liberałów jako barbarzyńców, co uważam za nadużycie i przejaw nieuczciwości intelektualnej, gdyż za takich można traktować zwolenników darwinizmu społecznego, ale nie wszystkich wolnorynkowców.
Oczywiście, panowie Sułkowski i Pogoda mają zupełną rację w tym, że poważna analiza teorii politycznej nie jest miejscem, w którym należy roztrząsać sprawę intencji poszczególnych autorów. Nigdy nie twierdziłem, że jest inaczej. Jest to w istocie znakomita polemika z tezą, której nie było.
Zgadzam się, że liberalny porządek prawny wprowadzony przez Korwina-socjaldarwinistę przyniesie taki sam rezultat, jak liberalny porządek prawny wprowadzony przeze mnie-antysocjaldarwinistę. Analogicznie Miller-lewicowiec może wprowadzać podatek liniowy po to, by – jak to kiedyś określił w wywiadzie dla Newsweeka – „gospodarka zarobiła na nasze socjalistyczne marzenia”, a JKM może go wprowadzić kierując się pobudkami antysocjalistycznymi – po to, żeby poszerzyć sferę wolności gospodarczej. Intencje różne – skutek ten sam.
Umknął moim polemistom fakt, że ten tekst był skierowany do lewicowych czytelników (czy szerzej: czytelników, którzy dali się nabrać na korwinowską propagandę) i próbował wzbudzić w nich sympatię wobec klasycznego liberalizmu. Gdy mowa o preferencjach politycznych sprawa intencji już ma zasadnicze znaczenie.
Moi polemiści zarzucają mi, że „próba wykazania, że liberalizm klasyczny nie jest społecznym darwinizmem, analizując intencje jest pomysłem nietrafionym”. Omawianie intencji służyło innemu celowi. Aby udowodnić, że liberalizm nie jest społecznym darwinizmem wykazywałem, że sfera ubóstwa jest mniejsza w państwie liberalnym niż w opiekuńczym. Oczywiście stosunek liberała do biednych o samej doktrynie może niczego nie mówić, ale ma kolosalny wpływ na jej postrzeganie przez innych (zwłaszcza nie-liberałów).
Moi polemiści brnąc coraz dalej po linii argumentacyjnej oddzielającej intencje od doktryny poszli trochę za daleko, pisząc, że „nie istnieje żaden istotny wpływ intencji na samą doktrynę ani doktryny na intencje”. O ile zgadzam się z pierwszą częścią zdania, o tyle druga nie jest zgodna z tym, co na ten temat miał do powiedzenia Ludwig von Mises w „Liberalizmie w tradycji klasycznej”:
„Liberalizm różni się od socjalizmu, który wedle zapewnień również zabiega o dobro wszystkich, nie celem, do którego dąży, lecz środkami, które wybiera do realizacji.”
Dalej w tymże eseju Mises podkreśla:
„Liberalizm nie jest polityką na rzecz żadnej konkretnej grupy, ale na rzecz całej ludzkości.”
W końcu jeżeli celem liberalizmu jest dobrobyt ludzkości to chyba afirmując liberalizm kierujemy się intencją zwiększenia dobrobytu ludzkości! Przyjecie doktryny liberalizmu, przy intencjach przeciwnych konsekwencji do jakich ma ta doktryna doprowadzić, jest wewnętrznie sprzeczne. A więc doktryna ma wpływ na intencje jej wyznawców.
Jeśli Mises uznał, że warto zaznaczyć, że cel liberalizmu jest taki sam, jak cel socjalizmu (dobrobyt całej ludzkości), to w istocie intencje, choć nie mają znaczenia przy opisie teorii, mają przy jej afirmacji i nakłanianiu do niej innych. Choć nie należy zapominać, że liberalizm, jak zauważa Mises, jest metodą osiągnięcia celu.
Obnażając dalej moje błędy i wypaczenia, panowie polemiści piszą, że mój pogląd, jakoby interwencjonizm osłabiał działalność filantropijną i samoorganizację społeczeństwa nie wytrzymuje konfrontacji z faktami. Istnienie filantropii w Polsce nie obala mojego argumentu. To, że istnieje w dzisiejszym systemie działalność filantropijna świadczy tylko i wyłącznie o tym, że istnieją jeszcze niezrabowane środki i niezdemoralizowani ludzie przez państwo opiekuńcze.
Ale skoro już mówimy o konfrontacji z faktami to zgodnie esejem „Narodziny państwa opiekuńczego” Davida Kelly:
„W roku 1870 prywatne towarzystwa dobroczynne wydały w Londynie od około 5 do 7 milionów funtów, podczas gdy wydatki państwowe wyniosły w tym czasie 1,5 miliona funtów.”
Nie tylko rozwój filantropii od końca XIX wieku do pierwszej wojny światowej przeżywał rozkwit, ale także organizacje samopomocowe. Jak zapewnia nas Kelly:
„Włosi w Chicago mieli mniej więcej 110 towarzystw samopomocowych, przeciętny koszt uczestnictwa w najbardziej popularnym wynosił rocznie od 12 do 15 dolarów, co uprawniało rodzinę do zasiłku chorobowego i pogrzebowego w wysokości 1000 dolarów.”
Nie tylko filantropię i samopomoc interwencjonizm wypierał, ale nawet biznes, który przeciwdziałał problemom wykluczenia. Kelly przytacza statystyki nie tylko związkowych ubezpieczeń przed bezrobociem, ale i komercyjnych ubezpieczalni, które chciały sprzedawać takie ubezpieczenia, a którym rząd na to nie pozwolił. W którym państwie opiekuńczym dzisiaj możemy kupić ubezpieczenie od bezrobocia?
Robert A. Sirico w eseju „Przywrócić dobroczynność” rozprawiając o wyparciu działalności filantropijnej przez państwo opiekuńcze pisze:
„Jedną z tragedii trzydziestoletniego eksperymentu z inżynierią społeczną jest utrata przez nas praktycznej wiedzy, jak można efektywnie poprawić los ubogich.”
Kontynuując swoją krytykę moi polemiści zarzucają mi jakobym twierdził, że państwo opiekuńcze zmienia naturę ludzką. Oczywiście to kompletne nieporozumienie. Podkreślałem, że państwo opiekuńcze drenuje oszczędności i niszczy motywacje wprawiając obywateli w błogi spokój sumienia, bo stróż i niańka zaradzi wszystkim problemom.
Podstawowym problemem ekonomii politycznej jest analiza bodźców – metodologia ta zastosowana w politologii przybrała nazwę teorii wyboru publicznego. Jeżeli zauważamy, że struktura bodźców jest bardziej szkodliwa w państwie opiekuńczym niż w liberalnym, to nie twierdzimy, że ludzie mają inną naturę w tych dwóch modelach państw. To kolejny przykład błyskotliwej polemiki z tezą, której nie było.
W dalszej części tekstu pada dość zabawne stwierdzenie, że rozbawiłem swoich polemistów tezą, iż liberalizm ma coś wspólnego ze społeczeństwem obywatelskim. Ja uważam, że zabawnym byłoby twierdzenie odwrotne – że istotą liberalizmu jest popieranie ładu zdominowanego przez instytucje państwowe.
Panowie polemiści w kolejnym kroku popadają w sprzeczność wewnętrzną pisząc z jednej strony, że „istotą działań liberałów jest przede wszystkim utrzymanie jak największego zakresu wolności ekonomicznej”, a z drugiej, że „istotą liberalizmu nie może być popieranie czegokolwiek”.
Dalej moi polemiści brnąc w swoim niezrozumieniu materii tematu przyznają, że nie wiedzą czym są instytucje społeczeństwa obywatelskiego. Termin „społeczeństwo obywatelskie” nie jest niejasny. Wystarczy zajrzeć do encyklopedii (jednej z wielu dostępnych w Internecie), żeby nauczyć się, że jest to „społeczeństwo, w którym jest ograniczona do minimum ingerencja władzy politycznej w życie obywateli”.
Rynek jest częścią szerszego porządku, który charakteryzują spontanicznie powstające konwencje będące rezultatem dobrowolnych interakcji pomiędzy obywatelami. Twierdzenie, jakoby instytucje zrzeszające obywateli nie służyły liberalnej gospodarce to absurd – prywatne przedsiębiorstwo jest w istocie taką instytucją. Ale pozwolę sobie odnieść się do zrzeszeń socjalistycznych – izraelski kibuc jest w pełni zgodny z ideą liberalną (pisze o tym m.in. Nozick w eseju „Kto wybrałby socjalizm?”). Jeżeli zrzeszający się utrzymują system socjalistyczny czy interwencjonistyczny dobrowolnie to respektują wolność osobistą. Jeżeli zaczynają zmuszać do niego innych, wtedy przestają być instytucją społeczeństwa cywilnego, a zaczynają mieć znamiona państwa.
W kolejnym etapie niezrozumienia mojego wywodu moi polemiści zarzucają mi jakobym zrównał prawicę z nacjonalizmem. Socjalizm i nacjonalizm to bliźniacy, którzy wzajemnie za sobą nie przepadają. To jest oczywiste dla każdego liberała. Mój zarzut nie polegał na zredukowaniu prawicy do nacjonalizmu tylko podkreśleniu, że socjaldarwinizm Korwina-Mikkego ma charakter nacjonalistyczny. To inna para kaloszy. Korwin-Mikke niejednokrotnie podkreślał swoją więź duchową z Romanem Dmowskim za każdym razem zaznaczając, że był on darwinistą społecznym. JKM nie tylko wierzy, że rozwój narodu przebiega według zasady „przetrwania najlepiej przystosowanych” (socjaldarwinizm pozytywny), ale i że zasada ta jest zjawiskiem pożądanym (socjaldarwinizm normatywny). JKM też nie stroni od podkreślania wyższości narodu nad przypadkowym społeczeństwem, a więc i przypadkową jednostką.
Ale skoro już jesteśmy przy „kości niezgody” to chciałbym odnieść się do problemu szerzej. Według najnowszych doniesień partia Janusza Korwin-Mikkego ma poparcie rzędu 4 proc. potencjalnych wyborców, czyli 2 proc. polskiego społeczeństwa (jako, że zwykle nie więcej niż połowa głosuje). Trzeba przyznać, że JKM (i jego trupa) dla sprawy swojej sekty libertariańsko-monarchistyczno-socjaldarwinistycznej zrobił wiele, ale ile z tego przełoży się na poparcie dla idei wolnego rynku wśród polskiego ludu? Swoją antypatycznością, bon motami i ekscentrycznymi opiniami o roli kobiety w społeczeństwie, „szachach dla debili”, wojnie która hartuje naród, etc., zniechęcił pozostałe 98 proc. społeczeństwa do siebie (a co gorsza do liberalizmu!) i dostarczył obfitej amunicji wszelkim przeciwnikom wolnego rynku. JKM to główny producent zarówno liberałów jak i antyliberałów w III RP, tylko, że tych pierwszych produkuje w niedomiarze a tych drugich w nadmiarze.
Edward P. Stringham i Jeffrey Rogers Hummel, ekonomiści szkoły austriackiej, powiadają, że „(…) jeśli ekonomiści polityczni chcą zmienić motywacje ludzi, muszą zmienić politykę lub instytucje, a to mogą osiągnąć wyłącznie poprzez zmianę preferencji ludzi dotyczących instytucji”. Jak przez pryzmat zmian preferencji społeczeństwa można oceniać Korwin-Mikkego?
Pewną podpowiedzią jest Ewangelia św. Mateusza:
„Czy zbiera się winogrona z ciernia, albo z ostu figi? Tak każde dobre drzewo wydaje dobre owoce, a złe drzewo wydaje złe owoce. Nie może dobre drzewo wydać złych owoców ani złe drzewo wydać dobrych owoców. Każde drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone. A więc: poznacie ich po ich owocach.”
Wyrażając się jeszcze dobitniej przytoczę przykład: wytłumaczyłem kiedyś znajomym podstawy ekonomi wolnorynkowej i postanowiłem ich przekonać do głosowania na jedyną liberalną partię w Polsce (wtedy to zdaje się nazywało się WiP) – na co ci z oburzeniem odparli, że „na tego wariata to my nie będziemy głosować!” I co ja mogłem w takiej sytuacji odpowiedzieć? Nawet jeśli ktoś właściwie ma stosunek życzliwy wobec propozycji ekonomicznych p. Janusza Korwina-Mikke, to nic nie może powiedzieć, bo on wytrąca mu argumenty z rąk swoimi bon motami w postaci:
„Ja np. nie potrafię uderzyć kobiety – bo tak są wychowywani mężczyźni w naszej cywilizacji. Owszem: potrafię skarcić, a nawet solidnie sprać za nieposłuszeństwo – ale uderzyć, by skrzywdzić?”
Człowiek, który czyta klasyków myśli liberalnej czy nawet angielską i amerykańską konserwatywną i libertariańską publicystykę i blogosferę, łatwo może dojść do wniosku, że polska prawica to radykalny troglodytyzm.
W dalszej części polemiki z moim tekstem panowie polemiści dają mi wykład z historii idei politycznych:
„Nacjonalizm powstał bowiem w czasach rewolucji we Francji i jest tworem jakobinów. Wtedy to też zapoczątkowany został podział na prawicę, czyli kontrrewolucję i lewicę, czyli rewolucję. Chyba nie musimy przypominać, po której stronie byli jakobini, a co za tym idzie nacjonalizm?”
Jeżeli już sięgamy do źródeł nowoczesnych ideologii politycznych to należy również zauważyć, że po prawej stronie siedzieli zwolennicy monarchistycznego etatyzmu, a po lewej zwolennicy egalitaryzmu prawnego, wolności religijnej, ograniczenia wpływu państwa na obywateli i przeciwnicy podatkowej grabieży – liberałowie. Żyrondyści, przedstawiciele burżuazji, początkowo współtworzyli klub jakobinów i byli głównymi orędownikami „rozsiania” rewolucji po Europie.
Alexis de Tocqueville jasno daje do zrozumienia w „Dawnym ustroju i rewolucji”, że rewolucja była naturalnym etapem postępującej centralizacji politycznej i ekonomicznej monarchii absolutnej:
„Administracja przedrewolucyjna odebrała zawczasu Francuzom możność i chęć pomagania sobie nawzajem. W chwili, gdy nastąpiła Rewolucja, w większej części Francji nie można było znaleźć dziesięciu osób przyzwyczajonych do zgodnego działania i do samoobrony; obowiązek ten pełnić miała władza centralna.”
Wcześniej jeszcze w tym samym dziele Tocqueville wspomina o tym, że łatwo mylnie przypisać centralizację Rewolucji:
„(…) Rewolucja demokratyczna, która zniosła tyle instytucji dawnego ustroju, miała utrwalić centralizację, a centralizacja tak naturalnie znalazła swe miejsce w społeczeństwie stworzonym przez Rewolucję, że można ją było łatwo wziąć za jej wytwór.”
Co ma wspólnego taki ustrój z liberalizmem? Tocqueville sam nam podpowiada:
„(…) centralizacja i socjalizm są owocami jednej gleby.”
Tak jak w zamordystycznej Francji, tak i w liberalnej Anglii monarchia była opresyjnym etatyzmem. Herbert Spencer w „Jednostce wobec państwa” z 1884 roku rozwodzi się o tym jak narodził się w łonie stronnictwa wigów liberalizm, jako handlowo-przemysłowa wielkomiejska opozycja względem monarchii absolutnej, militaryzmu i papizmu mających swoje oparcie w stronnictwie torysów (konserwatystów):
„Pod ową [socjalistyczną] administracją wszystek lud, rządzony przez hierarchię urzędników i dozorowany we wszystkich swych czynnościach wewnętrznych i zewnętrznych, pracowałby na utrzymanie ciała zorganizowanego, piastującego władzę, podczas gdy dla samych obywateli pozostałyby tylko środki wystarczające na nędzną egzystencję. Następnie zaś powróciłby w zupełności, pod inną tylko postacią, ów porządek państwowy, ów system przymusowej współdziałalności, której osłabła tradycja przestawia toryzm dawniejszy [monarchia], a ku której toryzm nowożytny [demokracja] nas prowadzi.”
Antyliberalizm monarchii absolutnej bynajmniej nie oznacza automatycznego poparcia dla antyliberalnej demokracji parlamentarnej. Liberalizm – w opinii Spencera – walczy z etatyzmem pod każdą postacią:
„Tak samo jak prawdziwy liberalizm czasów ubiegłych walczył przeciw monarsze zamierzającemu rządzić samowładnie, tak samo też za dni naszych prawdziwy liberalizm będzie walczył z parlamentem pragnącym posiąść takąż władzę.”
Spencera pogląd na monarchię i parlamentaryzm wynika z tego, jak rozumiał on liberalizm:
(…) wolność z której obywatel korzysta, winna być mierzona nie według natury mechanizmu rządowego, pod jakim on żyje, czy ten rząd będzie reprezentacyjnym lub innym, lecz że wolność tę mierzyć trzeba względnie małą liczbą narzuconych jednostce ograniczeń. Zarazem, że działanie tego mechanizmu utworzonego za współudziałem lub bez współudziału obywateli nie ma cechy liberalnej, jeżeli pomnaża ograniczenia ponad ilość niezbędną do powstrzymania wszelkiej pośredniej lub bezpośredniej napaści, to jest potrzebnej do obrony wolności każdego przeciwko uroszczeniom innych. Ograniczenia te mogą zatem być określone jako negatywnie, nie zaś pozytywnie przymusowe.
Dla każdego, kto czytał ze zrozumieniem klasyków (nie tylko Tocqueville’a i Spencera – wybrałem tych dwóch, bo to ulubieńcy polskiej prawicy, a i ja sam za nimi przepadam) oczywistym jest fakt, że ancien régime był ustrojem antywolnościowym. Moi polemiści, jak podejrzewam, po prostu nie czytali ani Tocqueville ani Spencera, natomiast co do p. Korwina-Mikke mam wątpliwości: czy nie czytał, czy też jest takim cynikiem, że powołując się na nich przeinacza to, co w rzeczywistości mieli do powiedzenia? „Przyszłym wiekom prawdopodobnie trudno będzie uwierzyć w to, do jakiego stopnia rządy naruszały tę zasadę” – pisze John Stuart Mill w eseju „O podstawach i granicach zasady laisser-faire”. No cóż, mi jest trudno uwierzyć, ale korwinowcom już nie, bo oni nie konfrontują swoich utopii politycznych z faktami historycznymi, a nawet z lekturami na które się sami powołują. Także, Panowie, bodźmy poważni: połączenie de Maistre’a ze Spencerem absurdem dorównuje najlepszym skeczom Monty Pythona.
Liberalizm klasyczny, który narodził się po lewej stronie, jako odpór stanu trzeciego przeciwko monarchii absolutnej i jej głównym beneficjentom – królowi i jego świcie, administracji oraz szlachcie, zagrzewa dzisiaj serca i umysły prawej strony. Jest w tym pewien paradoks ponieważ konstytutywną cechą klasycznego liberalizmu jest ograniczenie pola interwencji państwa po to, by dać społeczeństwu szansę współpracować dobrowolnie. Natomiast wiele celów politycznych prawicy wymagają interwencji państwa. U zarania prawicowego liberalizmu zatem jest wewnętrzny konflikt – z jednej strony klasyczny liberalizm to anty-etatystyczny krzyk protestu przeciwko batowi, którym państwo biczuje nas „dla naszego dobra”, a z drugiej strony program polityczny prawicy (zwłaszcza polskiej prawicy) takiego bata wymaga.
Jacek Sierpiński, znany polski libertarianin, pisząc o tym wewnętrznym konflikcie polskiej prawicy wolnorynkowej nazywa stanowisko konserwatywnych-liberałów „umiarkowanym liberalizmem gospodarczym w granicach konserwatyzmu obyczajowego”. Polskiej „umiarkowanie liberalnej” prawicy w wielu sferach życia społecznego etatyzm specjalnie nie przeszkadza.
Kolejnym moim rażącym błędem w moim liberalnym zacietrzewieniu było niedostrzeżenie, że władza polityczna przyniosła Kościołowi olbrzymie wpływy i bogactwa. Oczywiście pisząc, że „władza nie służy Kościołowi” nie maiłem na myśli tych wpływów i bogactw, ale jego siłę moralną. Te „kilkanaście wieków dynamicznego rozwoju Kościoła w okresie, kiedy był znaczącym czynnikiem politycznym” było także okresem, w którym władza polityczna deprawowała Kościół. Historia zna wiele przypadków nadużyć władzy Kościoła, którymi dzisiaj tak chętnie posługują się antyklerykałowie.
Tocqueville pisząc o władzy politycznej Kościoła sprzed rewolucji pisał, co następuje:
„Chrześcijaństwo rozbudziła tę nienawiść przeciw sobie, nie jako instytucja religijna, lecz jako instytucja polityczna; nie dlatego, że księża chcieli rzadzić rzeczami tamtego świata, lecz dlatego, że w tym byli właścicielami, panami, rządcami, że odbierali dziesięcinę; nie dlatego, że Kościół nie mógłby znaleźć miejsca w nowym społeczeństwie zbudowanym Rewolucją, lecz dlatego, że zajmował najpotężniejsze i uprzywilejowane położenie w tym, które ona musiała zburzyć.
Istotnie, wszystko to, czym wstrząsnęła Rewolucja w zakresie politycznym, zaczęło szybko upadać; przeciwnie zaś, w miarę tego, jak duchowieństwo usunęło się od spraw politycznych, wpływ Kościoła powracał znowu i utrwalał się w umysłach.”
Dalej moi polemiści piszą, że w pełni się zgadzają z główną tezą mojego tekstu:
„Oczywistym bowiem jest, że klasyczny liberalizm nie jest społecznym darwinizmem, ponieważ gdyby tak było, to stosując zasadę brzytwy Ockhama, nie byłyby potrzebne dwie nazwy.”
I ja się z tym zdaniem zgadzam – wniosek z tego równie oczywisty, co prosty, że ideologią prawicy korwinistycznej nie jest klasyczny liberalizm.
Zmierzając ku końcowi moi polemiści skrytykowali tytuł mojego tekstu porównując go do twórczości P. Cohelo. Niestety nie ja jestem autorem tego tytułu, ale nawet gdybym był, to i tak nie potrafiłbym się odnieść do tego zarzutu, bo nie czytałem P. Coelho, ale wierzę na słowo, jeśli moi polemiści dostrzegają taką paralelę.
Mam nadzieję, że tym razem nie zawiodłem panów polemistów i rzetelnie odniosłem się do argumentów kontrrewolucji.
