Czy Kościół, którego dziś w dobie załamania społecznego i duchowego ludzie potrzebują, stanął na wysokości zadania? Czy biskupi potrafili znaleźć słowa i gesty, które dałyby nadzieję wiernym pozamykanym w domach i czekającym w zasadzie już tylko na cud?
1.
Jakości instytucji i prawości ludzi nie poznaje się przede wszystkim w sytuacji, kiedy wszystko idzie dobrze i gładko, a życie nie wymaga od nas nadstawienia karku. Jakość i prawość ludzi poznaje się w sytuacji, gdy przychodzi kryzys, gdy człowiek znajduje się – jakby powiedział niemiecki filozof Karl Jaspers – w sytuacji granicznej.
Kościół i biskupi od 1989 roku znajdują się w komfortowej sytuacji – od obalenia Muru Berlińskiego żyjemy bowiem my tu, w Polsce, w dobrobycie i z poczuciem bezpieczeństwa. W tym czasie Kościół oczywiście toczył swoje „wojny kulturowe” – a to z liberalną demokracją, a to z feminizmem, a to z genderyzmem, a to z ideologią LGBT czy z ekologizmem. Powiedzmy sobie jednak szczerze, że to były zaledwie „pieszczoty” wobec kryzysu związanego z szalejącym koronawirusem, z którym, także biskupi, muszą się zmierzyć.
Stając naprzeciw zarazy, która demoluje nasze życie duchowe i społeczne, Kościół ma dziś – cytując słynne słowa Jana Pawła II z homilii gdańskiej wygłoszonej 12 czerwca 1987 roku – „swoje Westerplatte”. A mieć swoje Westerplatte, to wedle papieża Wojtyły oznacza znaleźć „jakiś wymiar zadań, które trzeba podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć. Jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić. Nie można «zdezerterować». Wreszcie jakiś porządek prawd i wartości, które trzeba «utrzymać» i «obronić», tak jak to Westerplatte, w sobie i wokół siebie. Tak, obronić – dla siebie i dla innych”.
Czy Kościół, którego dziś w dobie załamania społecznego i duchowego ludzie potrzebują, stanął na wysokości zadania? Czy biskupi potrafili znaleźć słowa i gesty, które dałyby nadzieję wiernym pozamykanym w domach i czekającym w zasadzie już tylko na cud?
2.
Reakcja Kościoła na pandemię koronawirusa nie jest jednoznaczna. W skrócie można podzielić ją na kilka etapów: od bagatelizacji zagrożenia do niemocy wobec skali katastrofy. Zaczęło się od tego, że zaraza jest gdzieś daleko, że nas Polaków – jak łatwo się domyślić, „mesjasza narodów” – nie sięgnie. Kiedy więc wirus był daleko, jak choćby we Włoszech, a nawet w Watykanie – to w Polsce niektórzy księża widzieli w nim tylko osobliwy znak, swoistą karę bożą za grzech aborcji czy homoseksualizmu.
Kiedy wirus zapukał do naszych drzwi, kiedy zaczął się panoszyć po naszym wspólnym domu, Polsce, żarty się skończyły. Było już jasne, że kraj nad Wisłą nie będzie „zieloną wyspą” wolną od zarazy. Biskupi jednak przez długi czas nie przyjmowali do wiadomości, iż w takim razie będą musieli zamknąć świątynie tak, jak miało to wcześniej miejsce we Włoszech. Abp Stanisław Gądecki w oświadczeniu dla mediów wprost powiedział, że „nie wyobraża sobie kościołów” bez ludzi. Abp Dzięga, już w czasie szalejącej zarazy, przekonywał w liście do wiernych, że „Jezus nie zaraża”, dlatego można gromadzić się w kościołach. Kiedy zaklęcia przestały działać, a liczba zarażonych rosła, Kościół ugiął się pod naciskiem wirusowej rzeczywistości i restrykcji państwa, zamykając de facto świątynie przed wspólnotowymi modlitwami.
Etap trzeci, czas liczenia strat finansowych. Księża przekonywali, że przeniesienie posługi duszpasterskiej do internetu to straty, jakie wiążą się z faktem, że nie mogą zbierać datków. A Kościół, jak z kolei przekonywał abp Grzegorz Ryś, „żyje z tacy”. Te głosy pokazały, szczególnie przeciwnikom Kościoła, że nawet w tak dramatycznych chwilach kler troszczy się tylko o zabezpieczenie swojego „wiktu i opierunku”. Pojawiły się też akcje inspirowane przez biskupów, jak choćby metropolity katowickiego abp. Wiktora Skworca, w których prosi duchownych o jałmużnę postną na pomoc szpitalom w Tychach i Mikołowie. Pieniądze miałyby być przeznaczone na zakup respiratorów lub środków ochrony osobistej dla lekarzy, którzy leczą chorych zarażonych koronawirusem. Szlachetne. Ale, jak zauważyli internauci, wystarczy, że arcybiskup zrezygnuje z 40 milionów złotych państwowych dotacji na budowę Panteonu w Katowicach i poprosi o przeznaczenie tych pieniędzy na szpitale.
Etap czwarty, to milczenie wobec politycznego, gorszącego spektaklu, w ramach którego partia władzy z Jarosławem Kaczyńskim na czele, robi wszystko, by doprowadzić do wyborów prezydenckich 10 maja. I medycy, i prawnicy mówią, że to szatański pomysł: czy to wtedy, gdy ciągnięto by nas do lokali wyborczych, czy wtedy, gdyby to miało być organizowane korespondencyjnie. Sam Kościół zamknął drzwi swoich świątyń, ale do polityków PiS przez długi czas nie apelował, by odłożyć wybory na czas po pandemii. Kiedy jednak po wezwaniach, także piszącego te słowa, by biskupi chronili życie i przestali milczeć, abp Gądecki napisał apel, to w tak zakamuflowany sposób namawiał do zaprzestania kampanii, że każdy mógł z niego wyczytać to, co chciał przeczytać.
3.
Kościół ma dziś swoje Westerplatte, o którym mówił Jan Paweł II. Mógłby więc jasno powiedzieć, że jest po stronie tych, którzy stracą pracę. Tych, którzy muszą zamykać firmy. Tych, którzy walczą z depresją i perspektywą tego, że nie wiadomo, co jutro włożą do garnka albo czy będzie ich stać na opłacenie czynszu za mieszkanie. Mógłby uderzyć pięścią w stół wzywając swoich sojuszników z „dobrej zmiany”, by zajęli się ratowaniem ludzi i gospodarki, a nie tym, jak zapewnić panu Andrzejowi Dudzie reelekcję.
Sęk w tym, że część hierarchów zachowuje się tak, jakby z pola „bitwy” chciała zdezerterować. Cóż nam jednak po duszpasterzach, jeśli w takich chwilach, jak zaraza, rozpacz i trwoga, w chwilach próby, nie potrafią wspólnie wydać choćby jasnego tekstu, który miałby moc przywracania nadziei? Napisać listu do wiernych w którym pokazaliby właściwe proporcje rzeczy i ustawili jasną hierarchię wartości. Przecież, jak zapewnia nas św. Jan, na początku było słowo…
