Ebola – choć wielce przerażający – zabija tak szybko, że epidemie wygaszają się często same; epidemia świńskiej grypy wtopiła się zaś w grypę sezonową, wprawdzie zwiększając jej ogólną szkodliwość, ale nie wywołując chaosu.
Zapowiedzi globalnej epidemii słyszymy już od dawna. To nie było pytanie „czy” taka epidemia nastąpi, ale „kiedy” będzie to miało miejsce. Nie da się ukryć, że matka natura nas oszczędzała. SARS i MERS, choć bardziej śmiertelne, rozprzestrzeniały się wolniej. Ebola – choć wielce przerażający – zabija tak szybko, że epidemie wygaszają się często same; epidemia świńskiej grypy wtopiła się zaś w grypę sezonową, wprawdzie zwiększając jej ogólną szkodliwość, ale nie wywołując chaosu.
SARS-CoV-2 jest jednak inny. Przenosi się niezauważenie wśród młodej populacji, która chorobę przechodzi lekko lub wręcz bezobjawowo. Co za tym idzie, bardzo trudno powstrzymać jego rozprzestrzenianie. Jednocześnie silnie uderza w starszych. Wydawać by się mogło, że jego wpływ na ekonomię powinien być ograniczony, bo w niewielkim stopniu oddziałuje na siłę roboczą. Temu złudzeniu ulegli najpierw politycy w Chinach, później we Włoszech i Wielkiej Brytanii. Pomysł był taki, by epidemię przeczekać, aż sama wygaśnie – zaś znaczna śmiertelność wśród najstarszych to cena jaką trzeba zapłacić.
Takie podejście można nazwać bezdusznym (często by osłabić takie wrażenie, zalecało się staruszkom pozostanie w domach – co jak wiemy, nie jest wykonalne), ale nie zapominajmy, że alternatywa – czyli szeroka kwarantanna – ma znaczące koszty, liczone również w ludzkich życiach. Jednak ta kalkulacja okazała się z gruntu błędna. To, czego nie uwzględniała, to wydolność systemowa służby zdrowia. Masowy napływ chorych na COVID-19 zaczął paraliżować szpitale. Cóż z tego, że rocznie czy nawet miesięcznie z innych powodów (jak na razie) umiera więcej osób? Na tamte zgony jesteśmy systemowo przygotowani. Na dodatkowe tysiące nie – brak nam szpitali zakaźnych, sal, lekarzy, fartuchów, maseczek, respiratorów, itd. Szybko zarażeniu ulegają lekarze, a śmiertelność rośnie ze względu na brak odpowiedniej opieki – zarówno w przypadkach choroby wywołanej koronawirusem – jak i wszystkich innych chorób. Brak łóżek intensywnej terapii powoduje, że prawdopodobieństwo śmierci dla osoby mającej na nie trafić rośnie z kilkunastu do dziewięćdziesięciu procent. Lekarze stają wówczas przed trudnymi wyborami: kogo ratować, a kogo skazywać na śmierć.
Oczywiście taka sytuacja wywołuje przerażenie i panikę objawiającą się w próbach ucieczki z obszarów objętych epidemią (a co za tym idzie dalsze jej roznoszenie), próby zamknięcia się w domu i przeczekania po wcześniejszym zgromadzeniu odpowiednich zapasów – co powoduje wymiecenie wszystkiego ze sklepu i kolejną falę paniki. Co ciekawe, wykupowanie strategiczne może dotyczyć w sumie dość przypadkowych produktów – jak na przykład światowy wykup papieru toaletowego (jak za czasów PRL to znowu papier wartościowy). A wszystko zaczęło się od plotki w Hong Kongu, że tamtejsze dostawy mogą zostać ograniczone, bo fabryki papieru przerzucają się na produkcję maseczek. W efekcie zaś do dziś na drugim końcu świata półki z papierem robią się natychmiast puste. Taka jest moc mediów społecznościowych.
Aby zarządzać tą paniką, rządy wprowadzają zatem różnego rodzaju kwarantanny mające powodować rozłożenie pojawiania się nowych przypadków w czasie, tak by służba zdrowia była to w stanie unieść. Problem polega na tym, że metody miękkiej kwarantanny: zamykanie placówek edukacyjnych (by ograniczyć roznoszenie wirusa przez dzieci i młodzież), odwoływanie imprez masowych, zachęcanie do pozostawania w domu – owszem dają efekt, ale jest on dalece niewystarczający, by spłaszczyć krzywą zachorowań na tyle, by była do udźwignięcia przez system ochrony zdrowia. Jak pokazują międzynarodowe przykłady, efekty dają drastyczne metody zastosowane w krajach dalekiego wschodu, gdzie kwarantanną de facto objęto cały kraj, zaś opuszczanie mieszkań było de facto zakazane. Takie metody wydają się jednak politycznie nie do przyjęcia w krajach Europy, gdzie wolność jest wysoko ceniona, a tym bardziej w USA. Przynajmniej na razie.
Jednocześnie taka izolacja jest straszliwym ciosem dla gospodarki i to z dwóch stron jednocześnie. Ludzie siedzący w domach to z jednej strony ograniczony popyt w wielu branżach. Pierwszy cios spada na branżę turystyczną i hotelową, ale problem szybko się rozlewa – szczególnie na usługi. Z drugiej strony epidemia uderza w podaż: państwo zakazuje działalności niektórych branż takich jak restauracje czy kluby, a w przypadku drastycznych kroków zamyka całe fabryki. Tak stało się w Chinach, co zaowocowało zakłóceniami globalnych szlaków logistycznych. Na szczęście na okoliczność chińskiego nowego roku firmy w dalszych ogniwach łańcucha miały nieco większe zapasy, ale te właśnie się kończą, zaś dostawy z fabryk, które wznowiły działalność, jeszcze nie dotarły. Także te zakłócenia jeszcze odczujemy. Tak czy inaczej zamrożenie działalności gospodarczej powodować będzie recesję właściwie we wszystkich dotkniętych krajach – i to recesję dotkliwą.
W kleszczach ograniczonego popytu i uniemożliwienia produkcji znajdują się firmy, których koszty stałe doprowadzą do bankructwa w przeciągu miesiąca lub dwóch. W przeciwieństwie do gospodarstw domowych nie są one w stanie zgromadzić środków awaryjnych pozwalających na przetrwanie dłuższego czasu – kwoty są po prostu zbyt duże. Kiedy epidemia ustąpi, państwa znajdą się w sytuacji, w której pojawi się masowe bezrobocie i luki w infrastrukturze biznesowej. Upadek małych i słabszych firm spowoduje pogłębione rozwarstwienie dochodowe: ci ze środkami wykupią taniej aktywa i wypełnią luki rynkowe, stając się jeszcze bogatszymi. To może posłużyć budowie związanej z rządem oligarchii na wzór węgierski. Jednak koszt społeczny byłby niewyobrażalny. Jakie będą priorytety rządzących – trudno powiedzieć.
Jak widać krótkookresowo mamy do czynienia z kryzysem płynności. Innymi słowy gdyby zapewnić płynność firmom na czas epidemii, moglibyśmy po okresie kryzysu przystąpić do działalności właściwie bez większych zmian. Głęboka recesja zostałaby szybko przykryta ożywieniem związanym z szybkim powrotem do pierwotnych poziomów aktywności. W tym też kierunku starają się iść rządy: uzgadniają z bankami programy opóźnień spłat kredytów (a czasem, jak na Węgrzech, wydłużenia czasu ich obowiązywania – szczególnie w przypadku kredytów krótkoterminowych), przesunięcia lub umorzenia zobowiązań wobec państwa, czy współfinansowania wynagrodzeń.
Problem polega na tym, że nie wiemy jak długo wirus będzie siał spustoszenie. Jeśli cała epidemia zamknie się w miesiącu lub dwóch, te środki mogą być wystarczające. Jeśli potrwa pół roku, nie powstrzymają fali bankructw. Co więcej problem płynności może dopaść także rząd: odroczenia czy umorzenia podatków, a jednocześnie podniesione wydatki na ochronę zdrowia, osłony socjalne, inne wsparcie dla firm – wszystko to może spowodować, że i państwu zabraknie pieniędzy. I tu w akcję mogą włączyć się banki centralne finansując bezpośrednio budżet państwa, czyli inaczej finansując wydatki z druku pieniędzy. To tabu od czasu II wojny światowej – przynajmniej w świecie rozwiniętym. Wszyscy ekonomiści mają jeszcze żywo w pamięci hiperinflację wywołaną takim podejściem. Politycy zawsze mają kolejne pomysły na wydatki, a skoro maszyna drukująca zapewni każdą kwotę, to hulaj dusza. Oczywiście do czasu ostatecznego załamania systemu monetarnego. Stąd zabezpieczenia dające bankowi centralnemu niezależność, a czasem wprost zakazujące finansowania budżetu z dodruku – u nas zapisane nawet w Konstytucji. Dla tego też dziwią zapowiedzi NBP o skupie obligacji, czyli zasadniczo o robieniu tego, czego mu nie wolno. Tyle że, jak wiemy, rządzącym na przestrzeganiu konstytucji zależy umiarkowanie.
Po epidemii możemy się zatem obudzić w zupełnie nowym reżimie zarówno monetarnym, jak i fiskalnym. Takim, który daje rządzącym zupełnie wolną rękę i jeszcze większą władzę. To jest do czasu kiedy suma ich błędnych decyzji nie załamie gospodarki – scenariusz, który przerabialiśmy w latach osiemdziesiątych, a Wenezuelczycy dzisiaj. Kolejny kryzys to kolejny rozrost państwa. Kolejne bezpieczniki zostają wymontowane. Niewiele wskazuje na to, by skutek mógłby być inny niż zwykle.
