Edukacja bezkontaktowa, basen na sucho i WF teoretyczny. Przykłady oksymoronów z lekcji polskiego? Nie, szkoła w czasach pandemii.
W upublicznionym w połowie września raporcie „Zrozumieć COVID-19” eksperci Polskiej Akademii Nauk zapisali: „Nadal istnieją kontrowersje w zakresie roli dzieci w transmisji wirusa (…). Niemniej udokumentowano ogniska w grupach dzieci oraz transmisję od dziecka do pozostałych domowników. W kwestii powrotu uczniów do szkół nie powinno się więc zakładać, że funkcjonowanie szkół będzie takie jak przed wybuchem epidemii lub jedynie lekko zmodyfikowane”.
Co to oznacza w praktyce? Niejednokrotnie krew, pot, łzy i przeżarte płynami do dezynfekcji ręce dyrektorów, nauczycieli, uczniów i rodziców, zmuszonych do udziału w festiwalu absurdu, na który nie kupowali biletów. Warto sprawiedliwie napisać, że impreza jest międzynarodowa.
– Halo? Dzień dobry. Proszę odebrać syna…
…skarży się na ból głowy i brzucha. – Dobrze, przyjadę w ciągu godziny. – A można szybciej? Bo do klasy nie może wrócić, a izolatorium i dwie pracownie mam już zajęte. Musiałabym go posadzić w sali informatycznej, a tam zaraz mamy lekcje…
Kto ma w najbliższym otoczeniu młodego człowieka, uczęszczającego do placówki edukacyjnej, albo sam pracuje w szkolnictwie, ten wie, że nawet w najlepiej zorganizowanej jednostce nauka – i nauczanie – przypominają jazdę bez trzymanki.
Po upływie miesiąca od rozpoczęcia roku szkolnego trudno nawet zidentyfikować jakieś wiodące trendy, wskazać na dobre praktyki czy napiętnować złe. Trudno powiedzieć, kogo pytać o motywacje do stosowania konkretnych rozwiązań i kogo rozliczać z ich funkcjonowania. Trudno cokolwiek planować i trudno mieć do kogokolwiek pretensje, bo każdy ma nad sobą kogoś, kto w równym stopniu nie ma pojęcia, co robić. Bywa i śmiesznie, i strasznie.
Może być tak, jak w podwarszawskiej Zielonce: – Dwadzieścia jeden klas ma zorganizowanych pięć osobnych wejść. Młodsze klasy wchodzą przez szatnię, do pozostałych wejść przypisane są po trzy klasy z różnych roczników, żeby dzieci nie chciały być ze sobą za blisko. Każda strefa ma osobne toalety i automat z wodą i przekąskami; może być jak w Atenach: – Do szkoły wchodzą dwoma wejściami, co pięć minut inny rocznik. Klasa najstarsza wchodzi pierwsza i wychodzi ostatnia. Przerwy też mają podzielone: każda klasa ma swój wyznaczony teren. Obowiązkowo na boisku, ale zawsze tak było. Teraz dodatkowo nie wychodzą wszyscy razem; albo jak w Szwecji: – Od lat mają przerwy na dworze. Nie ma dzwonków; każda klasa kończy lekcje inaczej, więc dzieci na przerwach nie spotykają się tłumnie. Szkoła ma kilkanaście wejść podzielonych między roczniki, a każda sala lekcyjna ma własne wyjście na dwór. Placów zabaw jest kilka i każdy rocznik wie, gdzie może się bawić.
Ale może być też tak, jak w Legnicy: – W związku ze skróconymi do pięciu minut przerwami, a jednocześnie koniecznością przemieszczania się pomiędzy różnymi salami, na korytarzu dzikie, pędzące tłumy. Syn mówi, że nie musi nawet przebierać nogami, tłum go niesie z punktu A do B; albo jak w Rybniku: – Mają zakaz przychodzenia do szkoły wcześniej niż o 7.50, żeby nie stali pod klasami. I wcale nie oznacza to, że w ciągu dziesięciu minut cała szkoła jednocześnie wchodzi jednym wejściem… Na przerwy w ogóle nie wychodzą z sal. Podobnie w Podkarpackiem: – Dzieci nie wychodzą na przerwy. Ósmoklasiści siedzą cały dzień w sali. Efekt? Pół klasy przechodziło anginę wirusową.
W relacjach rodziców przewijają się wyznaczone pory korzystania z toalet, zamknięte szatnie – dzieci zabierają okrycia do sal i nie zmieniają butów – oraz zakaz użytkowania szkolnych szafek. Część zgłasza, że uczniom zabroniono korzystać z dodatkowych zestawów podręczników zakupionych specjalnie po to, by nie dźwigali ciężkich plecaków. Są także szkoły – choć to akurat irlandzki przykład – gdzie nauczyciele po prostu… przestali zadawać prace domowe, żeby dzieci nie wynosiły zeszytów i książek ze szkoły. Dzieci są bardzo zadowolone.
W Polsce z prac domowych ani z pisemnego sprawdzania wiedzy raczej się nie rezygnuje, choć papier przechodzi kwarantannę. Co oznacza, że zeszyty, kartkówki czy sprawdziany dwa-trzy dni leżakują na parapecie, zanim trafią do rąk nauczyciela, a potem kolejne dwa lub trzy zanim wrócą do uczniów. Obowiązkową izolacją obejmowane są też legitymacje do podstemplowania, książki z biblioteki czy kreda.
– Dzieci nie mogły pisać na tablicy suchościeralnej, bo był tylko jeden marker i pani poprosiła o wyposażenie ich we własne przybory – mówi Anna. – U nas nie można pożyczać sobie długopisów, linijek, pisaków. To znaczy uczniowie nie mogą sobie pożyczać, ale jak nauczyciel potrzebuje, bo zapomniał, a Franek z pierwszej ławki akurat ma, to pożyczyć nauczycielowi może, a nawet powinien. Nie można też poczęstować kolegi cukierkiem albo kawałkiem jabłka. Ale treningi piłkarskie z przepychaniem, ocieraniem się o siebie i ciągnięciem za koszulkę w klasie sportowej są na porządku dziennym, bo wirusowi nie chce się ćwiczyć i ma zwolnienie z WF na cały rok – ironizuje Magda z Poznania. Wtóruje jej Aleksandra z Łomży: – Zajęcia odbywają się w jednej pracowni, nauczyciele krążą między klasami. Oczywiście oprócz informatyki – sala komputerowa opiera się wirusowi i tutaj uczniowie mogą się co lekcja zmieniać.
Na słowo „informatyka” wypływają jeszcze klawiatury owijane folią spożywczą (ale myszka już nie) czy konieczność korzystania z rękawiczek jednorazowych (gdzie kupić takie dla siedmio- czy ośmiolatka?).
Surowe wymagania dotyczą też dzieci uczących się w domu. – Córka ma indywidualny tok nauczania. Dyrektorka zapytała czy chcemy kontaktu z nauczycielami. Chcieliśmy. Musieliśmy ściągnąć wykładzinę, usunąć wszystko, co pluszowe. W pokoju miał być płyn do dezynfekcji powierzchni, w przedpokoju: do rąk. W kolejnym dniu otrzymaliśmy informację, że jednak z obawy o stan zdrowia nauczycieli córka będzie mieć lekcje online. Na szczęście nauczyciele jednak przychodzą – opisuje Edyta.
– Nie jestem w stanie sprostać wszystkim wymaganiom…
– już na wstępie naszej rozmowy zastrzega zaprzyjaźniona dyrektorka szkoły podstawowej: – Od razu wysłałam do burmistrza i do Powiatowego Inspektora Pracy informację, że to niemożliwe.
W szkole jest tylko trzynaście sal o gabarytach, które pozwalają zachować zalecany dystans, a oddziały są dwadzieścia cztery. I tylko część uczniów może mieć wszystkie lekcje w tej samej sali; pozostali wędrują. Placówka wprowadziła system zmianowy; zgodnie z sugestią sanepidu w każdym roczniku nauczania początkowego jedna klasa chodzi na popołudnie. Najmłodsi uczniowie rozpoczynają przerwy o różnych porach. Nauczyciele dezynfekują ławki, pomoce i sprzęty po każdych zakończonych zajęciach. Idealnie? Szkopuł w tym, że nauczyciele uczą nie tylko w różnych klasach, ale i w różnych szkołach. I że uczniowie i tak spotykają się w świetlicy. Pomimo tego, że w tym roku rodzice w większości starają się odbierać je jak najwcześniej.
– Zerówka w szkole państwowej – opowiada Kasia z Warszawy. – W ciągu dnia dwie grupy nie mogą być razem, czyli jeśli rano przyjdzie jedno dziecko z grupy A i jedno z B, to siedzą pojedynczo w swoich klasach, a w ciągu dnia na plac zabaw wychodzą na zmiany. Ale codziennie po południu grupy są łączone w ramach świetlicy. Siedzą w jednej sali, na plac zabaw idą razem.
Dzieci spotykają się też w stołówce. – Aby było luźniej, a jednocześnie żeby każdy uczeń zjadł obiad, wydawanie posiłków rozpoczyna się o 11:00 i tak kolejno co dziesięć minut aż do ósmej klasy – opowiada… – Przez dwa pierwsze dni szkoły dzieci na stołówce nie mogły stać w kolejce po wydanie posiłku, więc siedziały przy stolikach, a nauczycielki biegały i donosiły im zupy, drugie dania i kompoty. Potem nauczyciele się zreflektowali, że to jednak poszło za daleko – mówi Joanna.
W niektórych szkołach stołówki są zamknięte, a dzieci dostają obiady zapakowane w plastikowe pojemniki wprost na ławkę. Generuje to mnóstwo śmieci. Dzieciom nie wolno częstować się wzajemnie ciastkami czy owocami. Oficjalne zakazy przynoszenia cukierków z okazji urodzin są cicho obchodzone za przyzwoleniem wszystkich zainteresowanych.
Dzieci spotykają się też w sali gimnastycznej. Albo nie.
– Ćwiczą na dworze. Jeśli lekcja jest o ósmej rano, a jest jeszcze zimno, to mają WF teoretyczny… Nauczyciel wyświetla na rzutniku na przykład reguły gry. Sala stoi pusta – mówi Kasia z Krakowa. – U nas zrezygnowano z zajęć sportowych na sali gimnastycznej, dzieci nie mogą też brać prysznica – relacjonuje Anna z Kopenhagi. – W naszej szkole aż do teraz nie funkcjonowały przebieralnie. Dzieci ćwiczyły w ubraniach, w których przyszły do szkoły. Potem spocone jak myszy dalej siedziały na lekcjach. Dyrekcja poinformowała nas, że „nieprzebieranie się na lekcje WF wynika z niemożności zapewnienia dystansu społecznego podczas przebywania uczniów w szatniach” – to od Joanny z Krakowa. Problem na szczęście został zażegnany.
Są także szkoły, w których dzieci wchodzą do szatni grupami, co sprawia, że trzy czwarte lekcji to przebieranie się na WF lub po WF. – W szkole, do której chodzi córka mojej siostry, jest WF bezkontaktowy, u przyjaciółki przez pewien czas był basen na sucho – śmieje się Marcelina z Poznania. – Były prezentacje dla dzieci o stylach, olimpiadach, dystansach, zadania domowe z teorii. Teraz już chyba wrócili na pływalnię.
Poza wuefem, szczególne miejsce w pandemicznym nauczaniu mają przedmioty artystyczne, a zwłaszcza muzyka. – Na rozpoczęciu pierwszej klasy dzieci miały wysłuchać hymnu. Był zakaz śpiewania – opowiada Paulina. – Jak chcą śpiewać na lekcji muzyki, to muszą iść na koniec sali, z dala od reszty klasy – relacjonuje Anna. – Mój syn cierpi, bo na muzyce nie mogą grać na flecie. Jeśli ktoś jednak będzie bardzo chciał coś zagrać, to może to zrobić w kąciku klasy. Śpiewać mogą, co nie jest oczywiste, bo w podberlińskiej szkole córki mojej koleżanki nie wolno – to z kolei z relacji Dagmary. To zabawne, ale i bardzo niepokojące, bo w polskiej szkole przedmioty artystyczne i tak są traktowane po macoszemu, a w zdalnym nauczaniu można było z nich całkowicie zrezygnować.
Sporych problemów w szkolnym życiu nastręcza też codzienne wyjście do domu: – Odbiór córki ze świetlicy to dodatkowe pół godziny. Trzeba ustawić się w kolejce, poinformować woźną, które dziecko chce się odebrać… Jeszcze nie leje, nie ma śniegu. Nie wyobrażam sobie tego za dwa miesiące. Dodam, że nikt nie weryfikuje, kto jakie dziecko odbiera – mówi Ania z Podkarpacia.
– Pierwszego dnia szkoły obserwowałam, jak rodzice, którzy wtedy również odbierali dzieci, składali reklamacje typu: „nie te buty”, „ma cudzą kurtkę”, „rano miało kurtkę, a teraz nie ma”, „jeszcze chlebaczek”. Na szczęście każdy chyba odebrał swoje własne dziecko – śmieje się Basia z Chojnic.
Osobne miejsce w nowym szkolnym rytuale mają maseczki i przyłbice. – W klasie maseczki, przerwy bez – to Ateny. – W szkole starszej córki maseczki przez cały dzień – to z kolei Irlandia. – Maseczki na przerwach obowiązkowe. Syn uszył sobie maseczkę z firanki. Zero reakcji. Liczy się sztuka – to krajowy przykład. – Po korytarzu chodzą w maseczkach, w klasach bez, na dworze też je ściągają i żeby ich nie zgubić noszą założone na nadgarstkach. Po wejściu do szkoły tymi maseczkami, którymi ściągnęły cały brud i kurz z placu zabaw, zasłaniają twarz – to informacje spod Warszawy. – Dyrektor jest antycovidowcem i w zasadzie żadnych specjalnych ograniczeń nie ma. Zero maseczek, dystansu. Nie odbywają się jedynie imprezy szkolne, a na korytarzach stoją stacje z płynem do dezynfekcji – tu relacja bez adresu.
Większość moich rozmówców podkreśla jednak, że dyscyplina jest z reguły zachowywana po obydwu stronach.
– Mam jednego rodzica, który przyszedł i poinformował, że nie życzy sobie, żeby dziecko nosiło maseczkę czy miało mierzoną temperaturę. Ale to pojedynczy przypadek, jeden na 450 uczniów – mówi dyrektorka podstawówki.
– Mogę nawet oczy sobie zasłaniać maseczką…
…jeśli ma to uchronić przed ponownym zamknięciem szkoły – mówi Basia. – Dostosowuję się do wszystkich wytycznych, nawet jeśli wydają mi się głupie.
Bo mimo przeszkód, trudności i absurdów wszyscy są zgodni co do jednego: najważniejsze, żeby szkoła trwała w stacjonarnej formie. Naukowcy z PAN potwierdzają: „Szkody związane z tym, że dzieci miałyby nie pójść do szkoły, są istotne. Nie chodzi tu tylko o straty gospodarcze, związane z koniecznością pozostawania rodziców z mniejszymi dziećmi w domu, ale także o straty zdrowotne (nadwaga, depresje, stany lękowe, urazy w środowisku domowym) i rozwojowe u dzieci. Dlatego do ponownego zamykania szkół powinno dochodzić jedynie w ostateczności i tylko na obszarach z niekorzystną sytuacją epidemiczną”.
Również nauczyciele podkreślają, że utrzymanie otwartych szkół w najszerszym możliwym zakresie jest kluczowe, bo żniwa lockdownu są zasmucające. – Efekty zdalnej szkoły są bardzo, bardzo widoczne. Jest kolosalna różnica między dziećmi, które miały w domu wsparcie, i tymi, którym rodzice nie chcieli lub nie byli w stanie pomóc, albo które nie miały dostępu do komputerów – mówi zaprzyjaźniona dyrektorka, pracująca także jako nauczyciel wspomagający. – Wyniki egzaminu ósmoklasisty były słabsze zwłaszcza jeśli chodzi o język angielski i matematykę.
Ten rok nie będzie dużo łatwiejszy, między innymi ze względu na wysoki poziom absencji. Każda najdrobniejsza niedyspozycja jest wskazaniem do tego, by zostawić dziecko w domu lub odesłać je ze szkoły – ba! dla części uczniów przysłowiowe: „paluszek i główka” mają szansę stać się skuteczną wymówką od kartkówek i nielubianych lekcji. Sezonowe katary urastają do rangi choroby zasługującej na tygodniowe zwolnienie. Oczywiście, powinno to pomóc w ograniczeniu rozprzestrzeniania się wszelkich infekcji, ale czy na dłuższą metę jest racjonalne?
W tych okolicznościach większość placówek pracuje nad systemem, który pozwoliłby na udział w lekcjach także nieobecnym w szkole. Dla nauczycieli to wprawdzie spore wyzwanie, by jednocześnie prowadzić zajęcia w klasie i kontrolować internetową transmisję, ale takie rozwiązania byłyby zapisane po stronie plusów tego dziwnego czasu i mogłyby być skutecznie wykorzystywane także gdy pandemia się skończy.
Jak bumerang wraca jednak pytanie: jak w obecnej sytuacji skutecznie realizować zbyt obszerną podstawę programową? Nauczyciele już musieli zweryfikować programy, ale podstawy nie da się okroić. Dzieci muszą napisać egzaminy, wspólne dla wszystkich. Nikogo nie będą interesowały infekcje i kwarantanny. Jak – poza suchą wiedzą – dawać szanse do doświadczania podczas wizyt w teatrach, kinach czy galeriach? Jak integrować bez wspólnej zabawy? O tym pisałam w czerwcu: https://liberte.pl/eeeeee-szkola/. Nic się nie zmieniło. A nie, właśnie zmienia się minister edukacji…
Pośmialiśmy się zatem i użalili nad losem nauczyciela, rodzica i ucznia w pandemicznej szkole, ale czy coś z tego wynika, poza ogólnym wrażeniem, że idziemy na żywioł? I że jak zwykle w tym żywiole trochę lepiej radzą sobie szkoły prywatne i mniejsze, aktywne placówki? Że dzieciom potrzebni są aktywni nauczyciele i zaangażowani rodzice?
Główny wniosek jest taki, że to nie COVID-19 jest problemem polskiej szkoły. Bo jeśli chodzi o pandemię, to na tę chwilę po prostu nikt nie ma lepszej strategii i wszyscy musimy się trochę nagiąć i gdzieś ustąpić dla wspólnego bezpieczeństwa. Wśród śmiechu i łez nauczyciele, uczniowie i rodzice będą sobie jakoś radzić, balansując na jednej nodze. Trzeba to po prostu zaakceptować, bo doświadczenie jest wspólne dla wielu krajów.
Gdy pytam o pozytywy tej sytuacji, powszechnie przewijają się dwa: że dzieci od najmłodszych klas są bardziej samodzielne i odpowiedzialne, i że zdecydowanie więcej czasu spędzają na dworze. To już całkiem dużo.
