Doktryna polityki zagranicznej to „generalna zasada określająca kierunek i sposób prowadzenia polityki zagranicznej państwa”. W czasach prezydentury Lecha Kaczyńskiego, a także po jego śmierci, Prawo i Sprawiedliwość forsowało pogląd, że drogą do „odzyskania podmiotowości Polski na arenie międzynarodowej” jest oparcie polityki zagranicznej na współpracy z krajami regionu, Gruzją i Turcją. Jak pisał prof. Przemysław Żurawski vel Grajewski, jeden z ekspertów tej partii, „Polska powinna szukać poparcia w regionie, wśród mniejszych partnerów, naszych sąsiadów, począwszy od państw bałtyckich, a skończywszy na Grupie Wyszehradzkiej czy Rumunii”. Podejście to przeciwstawiane było koncepcji bliskiej współpracy z największymi mocarstwami europejskimi, przede wszystkim Niemcami i Francją, bo „Polska w takiej grupie będzie izolowana i nie będzie miała żadnej innej możliwości działania, jak tylko na zasadzie klienta Niemiec.” W podobnym tonie wypowiadał się również na przykład Ryszard Czarnecki.
Kryzys ukraiński, będący największym od kilkudziesięciu lat zagrożeniem dla naszej części Europy, pokazuje jednak wyraźnie, że ta koncepcja polityczna, choć jest teoretycznie atrakcyjna, nie wytrzymuje w zderzeniu z rzeczywistością. Oprócz Polski jedynie państwa bałtyckie są w obozie unijnych „jastrzębi” w kwestii stosunku do polityki rosyjskiej. Pozostałe państwa regionu podkreślają swoją niechęć wobec nakładania na Rosję sankcji (Czechy, Słowacja), albo wręcz ostentacyjnie udzielają wsparcia politycznego Putinowi (Węgry). Rumuni i Bułgarzy na konflikt ukraiński patrzą przez pryzmat swoich zagrożonych interesów energetycznych i polityki ukraińskiej wobec mniejszości narodowych. Turcja z kolei w ogóle nie przyłączyła się do unijnych sankcji, zacieśniła współpracę energetyczną z Moskwą i stara się korzystać na rosyjskim bojkocie unijnej żywności, wydatnie zwiększając eksport do Rosji.
Polityka naszych potencjalnych sojuszników jest więc kompletnym przeciwieństwem polityki Polski – rozbijają jedność Zachodu w obliczu agresywnej polityki Kremla, chcą złagodzić presję polityczną i gospodarczą na Rosję, a także starają się wykorzystać sytuację do uzyskania doraźnych korzyści. Tym samym stają się przeszkodą, a nie wsparciem w osiąganiu naszych narodowych celów politycznych.
Doktryny Dudy na razie brak
W poświęconemu w całości polityce zagranicznej przemówieniu Andrzeja Dudy, kandydata największej partii opozycyjnej w wyborach prezydenckich, które wygłosił w Instytucie Wolności wyraźnie widać, że PiS zaczyna zdawać sobie sprawę z nieprzystawalności koncepcji Kaczyńskiego do dzisiejszych realiów. Póki co jednak nie jest w stanie zaproponować klarownej alternatywy, wyraziście się odróżniającej od polityki obozu Platformy Obywatelskiej. W swojej półgodzinnej wypowiedzi, sympatycznej, dynamicznej i poprawnej retorycznie, Andrzej Duda skupił się na sprawach drugorzędnych w obecnej sytuacji międzynarodowej (współpraca z Polonią, wzmocnienie możliwości działania niektórych ambasad, polityka historyczna), a w kwestii bezpieczeństwa państwa nie wyszedł poza pozbawiony kontrowersji postulat zaaktywizowania działań na rzecz zapewnienia stałej obecności wojsk NATO w Polsce oraz dozbrojenia polskiej armii. W przemówieniu nie było krytyki wobec polityki zagranicznej PO, nie powtórzył ani jednego z zarzutów formułowanych przez jego obóz polityczny wobec rządu i prezydenta Komorowskiego. Co ciekawe, Duda zgłosił też postulat promowania przedstawicieli Polski na ważne stanowiska międzynarodowe (np. Sekretarza Generalnego ONZ), co brzmiało dość zabawnie w kontekście jawnego lekceważenia przez PiS znaczenia objęcia przez Donalda Tuska funkcji przewodniczącego Rady Europejskiej. W efekcie, niezwykle trudno jest po wysłuchaniu tego przemówienia odróżnić jego wizję działań prezydenta, od tej realizowanej przez Bronisława Komorowskiego. Z pewnością nie zaprezentował w przemówieniu nic, co mogłoby świadczyć o tym, że ma jakąś wyraźny plan odejścia od polityki prowadzonej przez obecną władzę, jakąś własną wizję.
Nie mamy stałych przyjaciół, tylko stałe interesy
Myśl lorda Palmerstona o tym, że Wielka Brytania nie ma ani stałych wrogów, ani stałych przyjaciół, tylko ma stałe interesy, powinna być absolutną podstawą myślenia o polityce zagranicznej państwa również współcześnie. Uporczywe trzymanie się idei antyrosyjskiego sojuszu państw Międzymorza w dzisiejszych warunkach nie ma sensu. Zachowanie naszych regionalnych partnerów w obliczu działań prezydenta Putina udowodniło po raz kolejny, że w Europie nie ma stałych koalicji, zaś podziały i grupy interesu krzyżują się ze sobą. Gdy walczyliśmy o zagwarantowanie pieniędzy w budżecie unijnym to wszystkie kraje regionu stały murem za Polską, przeciwko Niemcom, Francuzom i innym bogatym krajom Europy Zachodniej. Donalda Tuska na stanowisko szefa Rady Europejskiej forsowały z kolei Niemcy, przy wsparciu małych krajów naszego regionu. Dziś układ jest inny – to kanclerz Merkel jest naszym głównym sojusznikiem w walce o wzmocnienie antyrosyjskich sankcji i utrzymanie jednolitego stanowiska UE, a sąsiedzi są w przeciwnym obozie. Warto przy tym zauważyć, że sojusz z Berlinem nie oznacza, że nasze poglądy są zbieżne z niemieckimi – w przeciwieństwie do RFN chcielibyśmy odejścia od rozmów z Putinem w „formacie normandzkim” (Niemcy, Francja, Ukraina, Rosja) na rzecz rozmów z udziałem USA i całej UE. Sojusz z Berlinem nie oznacza więc „klientelizmu” i braku własnych poglądów.
Jedyną sensowną doktryną polskiej polityki zagranicznej jest „gra na wielu fortepianach”, elastycznie wykorzystująca wszystkie instrumenty jakie mamy do dyspozycji. Bez żadnych historycznych sentymentów (Węgry) i resentymentów (Niemcy, Rosja), kierując się wyłącznie pragmatyzmem i trzeźwą oceną długofalowych polskich interesów. Pozycję regionalnego lidera nie powinna być celem samym w sobie – ona będzie naturalną konsekwencją wzmacniania pozycji politycznej Polski. Zauważmy zresztą, że wizyta Viktora Orbana w Warszawie, zaraz po jego spotkaniu z Putinem, potwierdziła ważną rolę Polski. Orban musiał wiedzieć, że w Warszawie spotka go chłodne przyjęcie, a mimo tego przyjechał i zdecydował się przełknąć tę pigułkę.
Należy się więc cieszyć, że opozycyjny kandydat na prezydenta nie trzyma się kurczowo zdezaktualizowanych koncepcji swojego dawnego patrona. Ciekawe tylko, czy Andrzej Duda okaże się politykiem na tyle samodzielnym i charyzmatycznym, żeby doprowadzić do realnego przewartościowania myślenia swojej partii. Wejście PiS do „głównego nurtu” myślenia o polskiej polityce zagranicznej byłoby bardzo dobre dla Polski, ale przecież oznaczałoby konieczność przyznania się do pomyłki i utrudniłoby odcinanie się od wszystkiego co „platformerskie”. Aż nie chce się wierzyć, że taki jest pomysł Dudy na kampanię – choć pewnie właśnie to dałoby mu szansę na pozyskanie centrowych wyborców i dobry wynik.
