Liberalizm na fali kryzysu stał się wygodnym chłopcem do bicia zarówno dla antyimigranckiej prawicy jak i roszczeniowo nastawionej lewicy i niewygodną ideologią dla wszystkich partii głównego nurtu. Czy to tylko przejściowe zjawisko czy też znak poważniejszych zmian zachodzących w społeczeństwach europejskich?
Kryzys
Europę zachodnią na przełomie pierwszej i drugiej dekady XXI wieku trapi szereg kryzysów. Upraszczając zapewne nieco temat, można zasugerować, iż do najpoważniejszych i posiadających największy wpływ na mechanizmy polityczne należą trzy. Kryzys finansowy, który z Europą obszedł się bardzo brutalnie, kryzys społeczny, a właściwie demograficzny, związany z ujemnym wzrostem naturalnym oraz imigracją – głównie z innych kręgów cywilizacyjnych, co oczywiście skutkuje kryzysem tożsamości na podłożu kulturowym, dlatego o kryzysie społecznym możemy mówić w bardzo szerokim tego słowa znaczeniu, a także kryzys elit, który w mniejszym stopniu dotyczy ogółu obywateli, osłabia jednak znacznie zdolność, a nawet wolę walki politycznych liderów państw Europy z przejawami pozostałych dwóch kryzysów i ich politycznymi konsekwencjami.
Pierwszy z tych kryzysów doprowadził do rewitalizacji idei socjalistycznych ze starego repertuaru (nie są to raczej idee świeże czy nowatorskie, których niektórzy obserwatorzy oczekiwali ze strony lewicy po jego wybuchu). Drugi powoduje coraz wyraźniejsze narastanie nastrojów nacjonalistycznych i niechęci wobec obcych, przy czym dotyczy niemal wyłącznie imigrantów i mniejszości o pochodzeniu cywilizacyjnie odmiennym (nie ma przecież narastających przejawów niechęci pomiędzy Francuzami a Niemcami). Na pierwszy rzut oka te problemy politycznie wydają się być niezwiązane ze sobą. W końcu politycy (nie tylko skrajnej) lewicy, występujący z hasłami socjalistycznymi wobec kryzysu finansów i rosnącego zadłużenia zwykle podkreślają swoją tolerancję wobec społecznego multikulturalizmu, natomiast skrajna prawica na temat ekonomii posiada poglądy bardzo różne, ale w tym także przeciwne silnym funkcjom socjalnym państwa. Niezaprzeczalne jest jednak to, że oba problemy są przejawem tego samego zjawiska, jakim jest narastająca gwałtownie niewydajność europejskiego modelu państwa socjalnego. Gdy pojawiają się problemy z dostarczeniem w procesie redystrybucji środków finansowych na zadowalającym „masę krytyczną” tzw. środka społeczeństwa, a szczególnie odbiorców transferów socjalnych, poziomie pojawia się panika. Strach przed redukcją pozyskiwanych od państwa środków rodzi dwie reakcje. Protest przeciwko opartym na liberalnych przesłankach próbom racjonalizacji wydatków państwa oraz poszukiwanie winnych. W tej drugiej konkurencji socjalistyczni i nacjonalistyczni obrońcy upadającego status quo państwa wygodnego dobrobytu oferują dwa możliwe wytłumaczenia, które wcale się nie wykluczają. Winni są więc ci, co mają pieniądze, ale odmawiają płacenia jeszcze większych podatków celem utrzymania poziomu redystrybucji, najkrócej: „kapitaliści” (bardzo szeroko rozumiani), albo/i imigranci z obcych państw, którzy nie tylko nie chcą się integrować, ale i żyjąc z zasiłków stanowią poważne obciążenie dla państwa socjalnego, bez którego być może nie popadłoby ono w tak poważny kryzys, a świadczenia dla rdzennych odbiorców transferów mogłyby nadal być wypłacane na dotychczasowym poziomie. A nawet na poziomie stale rosnącym, dodaliby zwolennicy lewicy.
Mrzonki
Są trzy recepty na kryzys państwa socjalnego. Pierwsza nowa nie jest. Socjaliści proponują podniesienie podatków i innych danin na rzecz państwa, aby zredukować nieco dług bez konieczności cięć socjalnych. Niektórzy z nich wierzą oczywiście przy tym jeszcze w magię ekonomii popytu i liczą na nagłą eksplozję poziomu wzrostu gospodarczego dzięki dostarczeniu do kieszeni najuboższych większej ilości gotówki. Inni porzucili już tę wiarę i są świadomi szkód, jakie dla efektywności gospodarek Europy oznaczałoby znaczące podniesienie podatków. Z tym że stoją oni (w dużej mierze za sprawą wspomnianego „bluesa” elit Europy) na stanowisku, że nasz kontynent już poniósł porażkę w globalnym wyścigu ekonomicznym, więc efektywność nie jest priorytetem. Jest nim wygoda i jakość życia „tu i teraz”, a tę podnoszą oczywiście wysokie zasiłki..
Pozostałe dwie recepty szukają dróg odbudowania dynamiki i efektywności ekonomicznej Europy poprzez rozwiązanie problemu zadłużenia. W publicznej debacie w Niemczech dwoma głośnymi nazwiskami kojarzonymi z tymi receptami stali się Thilo Sarrazin i Peter Sloterdijk deklarujący się paradoksalnie jako socjaldemokraci, chociaż obaj są konserwatystami. Ich poglądy polityczne mają zatem wiele punktów zbieżnych. Szczególnie ewidentne jest emocjonalne zaangażowanie obu w Huntingtonowskie „zderzenie cywilizacji” i krytykę wobec nie tylko islamskiego ekstremizmu (której nie sposób nie podzielać), ale i wobec powstawania w krajach Europy coraz liczniejszych środowisk umiarkowanych muzułmanów, którzy tworzą hermetyczne społeczności w łonie społeczeństw europejskich, jak onegdaj choćby Włosi w Stanach Zjednoczonych (która to krytyka jest już bardziej dyskusyjna). Nic więc dziwnego, że gdy na głowę jednego z nich spadły gromy za głośno sformułowane antyimigranckie poglądy, drugi stanął w jego obronie i dość słusznie zaatakował przeciwników za próbę cenzurowania debaty. Thilo Sarrazin i Peter Sloterdijk mają wspólne poglądy i wiele spośród nich jest stricte nieliberalna, jak choćby inspirowane Platonem przekonanie Sloterdijka o konieczności wychowywania elit do w zasadzie dyktatorskiego sprawowania władzy nad resztą społeczeństwa, albo całkowite odrzucenie rozumu jako czynnika popychającego człowieka do projektowania porządków społeczno-politycznych (podobną argumentację znajdziemy u F.A. von Hayeka, lecz o wiele bardziej wyważoną). Gdy jednak chodzi o przedmiot aktualnej debaty, a więc przyczyny kryzysu państwa socjalnego w Europie, Sarrazin i Sloterdijk udzielają odpowiedzi odmiennych, tylko w nikłym stopniu się ze sobą pokrywających. Odpowiedź Sarrazina jest, jak i postulaty socjalistów, antyliberalna. Całą w zasadzie odpowiedzialność ten były senator Berlina zrzuca na nieudaną imigrację i chybiony projekt społeczeństwa multikulturalnego. Zawiedzionym i obawiającym się zmniejszenia zasiłków rdzennym, niezamożnym Europejczykom pokazuje palcem winnego i zdaje się, jako człowiek SPD, mówić: system socjalny nie jest zły, ale został popsuty, gdy za sprawą nadmiernej imigracji zaczął być wykorzystywany przez „socjalnych turystów”. W ten sposób Sarrazin uspokaja sumienie przeciętnego beneficjenta transferów socjalnych w Europie i zdejmuje z niego odpowiedzialność za kryzys i dług. Nie trudno przewidzieć, że jego recepta może liczyć na poklask niemniejszy od recepty socjalistów. Może się zresztą z nią wyśmienicie komponować, gdyż historia pokazuje sporą kompatybilność poglądów socjalistycznych i nacjonalistycznych.
Sloterdijk z pewnością chętnie zgodziłby się z krytyką społeczeństwa multikulturowego, opowiedział za ograniczeniem imigracji i programami asymilacji tych, których nie dałoby się już odesłać do krajów pochodzenia. Jest konserwatystą, który w kilku swoich starszych pracach wykazał się niepokojącą tendencją do objaśniania społecznych zjawisk za pomocą biologicznych mechanizmów. Teoretycznie mógłby więc zgodzić się łatwą do przełknięcia dla „mas” diagnozą kryzysu. Jednak Sloterdijk przyczyn kryzysu państwa socjalnego upatruje w jego rozroście do kolosalnych rozmiarów i nadmiernej, nieutrzymywalnej na dłuższą metą wielkości transferów. Podkreśla poziom obciążeń podatkowo-składkowych, które na rzecz państwowej kasy są zmuszone ponosić najbardziej produktywne i skuteczne na rynku jednostki, podczas gdy inni finansują z tej puli swoją egzystencję, na często niezłym, a przynajmniej zadowalającym ich poziomie. Beneficjenci transferów utrzymują swoimi głosami w wyborach system, dzięki któremu nie muszą wnosić wkładu w postaci własnego wysiłku, pracy i wyrzeczeń, albo wnoszą go w sposób nieproporcjonalnie mniejszy aniżeli sponsorzy transferów. Pomiędzy beneficjentami a sponsorami dochodzi do coraz ostrzejszego konfliktu interesów, ponieważ obie grupy oddalają się od siebie, przez wzgląd na malejącą liczbę ludzi, będących równocześnie sponsorami i beneficjentami. Jest to wyzysk klasowy zupełnie nowego typu, zemsta za XIX wiek, ponieważ teraz państwo socjalne z zamożnych uczyniło wyzyskiwanych. Sloterdijk oczekuje zatem „rewolucji dającej ręki”, która skłoni beneficjentów do modyfikacji mentalnościowej i odda honor tym, których Sloterdijk nie waha się nazywać wprost „lepszymi”.
Koncepcja ta jest naturalnie radykalna i jaskrawa. Gdy jednak ociosa się ją z retorycznych fajerwerków widać, że Sloterdijk umieszcza, zupełnie inaczej aniżeli Sarrazin, winę tam, gdzie rzeczywiście jest jej miejsce. Przyzwyczajeni i często uzależnieni od pomocy społecznej ludzie, bezrobotni nierzadko z wyboru, unikający pracy, obowiązków i wzięcia odpowiedzialności we własne ręce. Kilka pokoleń takich właśnie ludzi ponosi odpowiedzialność za rozrost, zachwianie i – niewykluczone – rychły kolaps państwa socjalnego. Oportunistyczni i populistyczni politycy, którzy z kampanii wyborczej na kampanię karmili fałszywe nadzieje i wyobrażenia o wiecznym dobrobycie bez własnego wkładu i ciężkiej pracy, są oczywiście winni jeszcze bardziej. W większości krajów Europy wina ta spada na wszystkie partie polityczne, choć raczej jednak nie po równo. Recepta Sloterdijka jest antypopulistyczna. Autor nie waha się wskazać winnego, pomimo iż jest nim większość społeczna, która nie będzie zachwycona słysząc to. Wielu więc z oburzeniem jego tezy odrzuci, podczas gdy Sarrazin i socjaliści będą gromadzić zwolenników. Jednak to diagnoza Sloterdijka jest uczciwa i to niektóre spośród jego propozycji są drogą do wyjścia z kryzysu. Diagnoza Sarrazina to zaś wygodne dla rdzennej większości odwrócenie uwagi od sedna sprawy, zagłuszenie postulatów prawdziwej reformy polityki społecznej przeciętnego europejskiego państwa i próba storpedowania reform poprzez zaoferowanie ersatzu w postaci ofiarnego kozła. W końcu, to imigranci wykorzystywali system opieki społecznej, nie „my”. Skoro tak, to wystarczy ich deportować i można będzie wrócić do business as usual. Wrócić do rozbudowanego systemu transferów i kolosalnej redystrybucji. To zaś może być zupełnie nierealną mrzonką. Skoro tak, to diagnoza Sarrazina, jest potencjalnym manewrem ogłupiającym i jako taki, jest niebezpieczna dla procesu reform.
Sarrazin kompromituje się głosząc rasistowskie tezy o istnieniu genu inteligencji, którego ludy muzułmańskie mają rzekomo mniej, przez co rzadziej ich przedstawiciele odnoszą sukces w biznesie i przez co więcej spośród nich staje się odbiorcami świadczeń społecznych. Fatalna dla autora jest także analiza przytaczanych przezeń liczb np. o rosnącej imigracji z Turcji, chociaż od roku 2008 wskaźnik migracji z Turcji do Niemiec jest ujemny. Nie potwierdza się także hipoteza o wynaradawianiu się Niemców na skutek większego przyrostu narodowego mniejszości, ponieważ jest on większy wyłącznie w pierwszym pokoleniu imigrantów, a ono stanowi w całej puli mieszkańców kraju o imigranckim pochodzeniu sukcesywnie coraz mniejszy odsetek i oczywiście wychodzi z wieku reprodukcyjnego. Nawet liczby dotyczące odsetka imigrantów żyjących z własnej pracy zostały zaniżone i okazuje się, że są one zbliżone do odsetka rdzennych Niemców utrzymujących się samodzielnie.
Sarrazin ma jednak także niemało racji. Gdy krytykuje zbyt mały poziom gotowości do integracji z niemieckim społeczeństwem, gdy wskazuje, że odsetek imigrantów żyjących wyłącznie z zasiłków jest o niemal 10 pkt. proc. wyższy, aniżeli w przypadku rdzennych Niemców. Zbyt mała chęć do integracji powoduje słabą znajomość języka, co przyczyną problemów edukacyjnych. To tezy prawdziwe. Przy czym z punktu widzenia globalnych wydatków na transfery socjalne nadmieniona różnica odsetków jest właściwie bez znaczenia, nie tłumaczy więc w żaden sposób kryzysu całego systemu. Natomiast porównanie wyników obywateli rdzennych i imigrantów na rynku pracy, jeśli uwzględni się poziom edukacji i zamożność rodziców, pokazuje że problem nie wynika z pochodzenia etnicznego. Jego źródłem jest brak gotowości i ambicji do zdobywania wykształcenia i umiejętności jednostek wszystkich ras i każdego pochodzenia kulturowego. Ci, którzy nie chcą wnieść swojego wkładu i pracy, stają się problemem dla państwa socjalnego. Rdzenni i imigranci. A zatem Sloterdijk ma rację, a Sarrazin mydli oczy i szuka wydumanych wyjaśnień.
Niepogoda
Oczywiste jednak jest, że opinia publiczna podchwyci te tezy, które są dla niej wygodne. Narastanie antyliberalnych nastrojów zarówno o socjalistycznym, jak i nacjonalistycznym charakterze w czasach dzisiejszych kryzysów jest doskonale widoczne. Kilka przykładów. W Niemczech rośnie badane w sondażach poparcie dla autorytarnej dyktatury jako akceptowalnej i dobrej metody sprawowania rządów, tezy Sarrazina zdobywają popularność, zaś CDU/CSU zaczyna radykalizować swoją retorykę w tym kierunku, co czyni także kanclerz Merkel. To przejawy zataczania przez podejście nacjonalistyczne coraz szerszych kręgów. W tym samym czasie popularność partii rządzących, które podjęły reformy finansów publicznych i dokonały pewnych cięć, spada, natomiast rośnie w ekspresowym tempie sympatia dla mocno socjalnych Zielonych. To przejawy umocnienia nastrojów socjalistycznych. We Francji jest to nawet jeszcze czytelniejsze. Gdy prezydent Sarkozy podejmuje kontrowersyjne działania względem Romów, większość opinii publicznej popiera go, ponieważ polityka ta doskonale wpisuje się w nastroje ksenofobiczne. Jednak już gdy ten sam polityk podejmuje się przeprowadzenia absolutnie koniecznej reformy emerytalnej, spotyka się z furią tego samego społeczeństwa i poparciem zaledwie kilkunastu procent.
Do pewnego stopnia trzeba rzec, że liberalizm jako idea znalazł się, w warunkach kryzysu ekonomicznego i konfliktów w społeczeństwie multikulturowym, w tarapatach. Kryzysy wywołują poczucie zagrożenia, a niestety ludzie, którzy utracili przejściowo poczucie pewności i bezpieczeństwa, tracą potrzebę wolności. Dziś główne siły polityczne wszelkie związane z liberalizmem akcenty usuwają w miarę możliwości ze swojej retoryki. Chadecka i konserwatywna centroprawica na antyimigranckich nastrojach społecznych buduje swoją pozycję i wiarygodność, na tle tradycyjnie oskarżanej o miękkość i otwartość na multikulturalizm lewicę. Ta tematyka staje się dla prawicy atutem, najlepszą kartą przetargową w walce o głosy. Zupełnie inaczej jest z ewentualnymi liberalnymi poglądami na ekonomię. To dziś z punktu widzenia centroprawicy słaby punkt jej repertuaru, wręcz handicap. Jeśli już trzeba przeprowadzić reformy finansów państwa, systemu emerytalnego czy redukcję zasiłków, to tylko pod płaszczykiem retoryki nacjonalistycznej i antyimigranckiej, która ma wyborcom „osłodzić” liberalną politykę gospodarczą tych ekip. Lewica zaś odwrotnie. Liberalizm społeczny i idea wolności jednostki, w którą uderzają działania przeciwko imigrantom lub te mające na celu zwiększenie poczucia bezpieczeństwa obywateli w postaci zbierania o nich większej ilości informacji czy zwiększania uprawnień policji, są jej handicapem. Atutem zaś gwałtowna prosocjalna retoryka przeciwko reformom finansów.
Liberalizm jest więc z punktu widzenia największych sił politycznych w krajach Europy problemem, którego najchętniej by się one pozbyły. Jest atakowany w każdym przedziale polityki z różnych stron. Jak jego pozycja będzie wyglądać po kryzysie zależy do pewnego stopnia od ugrupowań liberalnych, jednak na pewno właściwą drogą dla nich nie jest polityka wchodzenia w rządowe układanki z partiami skrajnej prawicy, jak to ma miejsce od lat w Danii, a ostatnio również w Holandii. Czas kryzysu okazał się czasem kwestionowania słuszności podstawowych założeń liberalizmu. Liberalizm społeczny znalazł się pomiędzy młotem ksenofobii prawicy a kowadłem podupadającej, nieliberalnej wizji społeczeństwa multikulturowego lewicy, gdzie prawa grup mniejszościowych stawiano ponad prawami jednostek, także tymi należącymi do mniejszości. Liberalizm ekonomiczny nie ma się lepiej, atakowany z lewa ideami socjalistycznymi, które nabrały jednak nowego życia oraz wigoru i bez realnego wsparcia z prawa, gdzie coraz popularniejsza staje się wizja gospodarki wprawdzie wciąż rynkowej, ale z silną rolą państwa jako właściciela dominujących w kluczowych branżach koncernów-molochów.
Czy gdy kryzys przeminie liberalizm zwyczajnie odbuduje swoje polityczne wpływy? Czy też mamy do czynienia z momentem krytycznym w dziejach tej idei i początkiem nowego etapu dla niej?