Przez całe lato „Gazeta Świąteczna” starała się prowadzić debatę o stanie polskiej polityki zapoczątkowaną czerwcowym „Listem otwartym do partii” Sławomira Sierakowskiego. Twórca „Krytyki Politycznej” nigdy nie ukrywał sentymentu do społeczeństwa, któremu przewodziłaby kasta oświeconych idealistów. Kondycję polskiej inteligencji w dziesięć lat po upadku komunizmu uczynił tematem pierwszego numeru „Krytyki Politycznej”. W tegorocznym „Liście” zawarł zaś obszerne i pochwalne odwołanie do „Rodowodów niepokornych”. „Bohdan Cywiński przypomniał, że inteligenta, który potrafił występować w obronie zniewolonego społeczeństwa, definiuje nie tylko wykształcenie albo wolny zawód, ale krytyczne myślenie, gotowość do poświęcenia, zgoda na ryzyko obustronnego niezrozumienia (ze strony elit jak i mas), a także ‚aktywny stosunek do ideologii’, czyli opuszczenie pozycji neutralnych” – pisze Sierakowski. I dodaje, łając konkurencję z „Kultury Liberalnej”, że „w starej szkole nie myliło się pasywności z liberalizmem i wszystkożerności z kulturą.” Czy jednak w czasach „starej szkoły” Polska była bardziej demokratyczna i lepiej rządzona niż dzisiaj? Nie, ponieważ gotowość do poświęcenia – ani tym bardziej zgoda na bycie powszechnie niezrozumianym – nie jest cechą dobrego polityka. To dlatego siła inteligenckiego etosu była odwrotnie proporcjonalna do wpływu, jaki Polacy mieli na otaczającą ich rzeczywistość. Warunkiem sprawowania rządu dusz przez altruistycznych inteligentów jest odcięcie od władzy i brak możliwości sprawdzenia, jak ich aktywny stosunek do ideologii przekłada się na siłę państwa i zadowolenie obywateli. Akademickie i salonowe spory toczone w czasach caratu a później PRL były dla ich uczestników protezą politycznej debaty, ale do uprawiania rzeczywistej polityki miały się tak, jak gra w monopol do zarządzania firmą.
Nie jest przypadkiem, że większość niepokornych, których Cywiński opisuje i za którymi Sierakowski tęskni, wywodziła się z zaboru rosyjskiego. Inteligencja jako klasa społeczna jest zjawiskiem występującym tylko w Rosji i krajach niegdyś od niej zależnych, produktem perwersyjnego systemu zarządzania państwem, w którym ludzie najbardziej zdolni do niezależnego, krytycznego i kreatywnego myślenia mieli najmniejszą szansę zrobić karierę. Skazywało ich to – o ile byli zainteresowani życiem publicznym – na rolę zewnętrznych recenzentów, teoretyków władzy pozbawionych doświadczenia w jej sprawowaniu. Niektórzy z nich stali się mimo to politykami – z marnym zazwyczaj skutkiem, bo posiadanie wizji nie jest tożsame z umiejętnością jej urzeczywistnienia. Dowodów dostarczył już niepokorny Piłsudski, którego program „bić kurwy i złodziei” najpierw uświęcił takie środki jak Brześć i Bereza Kartuska, a potem chybił celu kończąc się skorumpowanymi rządami skurwionych pułkowników. W mniej dramatyczny sposób to, co może etosowy inteligent dopuszczony do władzy, zobaczyliśmy w ostatnich latach dzięki braciom Kaczyńskim: nie sposób przecież zakwestionować ani ich wykształcenia, ani zdolności do krytycznego myślenia, ani gotowości do poświęceń, ani zgody na ryzyko niezrozumienia, ani wreszcie aktywnego stosunku do ideologii.
Neoleninowska maksyma Sierakowskiego, według której istotą reprezentacji jest proponowanie obywatelom opinii sformułowanych przez partie, jest niebezpieczna nie tylko dlatego, że łączy się z próbą ożywienia anachronicznego inteligenckiego etosu. Teza, że to właśnie partie mają być głównym źródłem idei dyskutowanych w sferze publicznej (podzielana, nawiasem biorąc, przez Jana Hartmana – „Polacy, zapisujcie się do partii!”, GW 21 sierpnia), niesie ze sobą przynajmniej trzy zagrożenia. Pierwszym jest to, co w potocznej mowie nazywa się upolitycznieniem, a co w akademickim żargonie można by określić jako dyskredytację przez asocjację – dobre pomysły tracą szansę na realizację tylko dlatego, że zostały zgłoszone przez nielubianych polityków. Przykładem w tej kategorii jest chociażby kwestia otwarcia zawodów prawniczych, promowana przez PiS i zablokowana po przegranych przez tę partię wyborach. Analogicznie, pomysły durne – w rodzaju chemicznej kastracji pedofilów – mają szansę realizacji ponieważ zgłoszone zostały przez polityka akurat cieszącego się popularnością.
Drugie zagrożenie wynikające z wymagania od partii politycznych by przedstawiały kompleksowe programy wyborcze i ściśle się ich trzymały w przypadku wygranej to ryzyko fiksacji na pochopnie zgłoszonych propozycjach, nawet jeśli nie są one szczególnie popularne wśród ogółu wyborców. Za przykład z życia posłużyć może podatek liniowy obecny w programie PO od początku jej istnienia – postulat słabo poparty ekonomiczną teorią, a potencjalnie bardzo utrudniający rządzenie, bo znacząco uszczuplający dochody budżetu.
Trzeci problem jest największego kalibru. Jeżeli każda partia ma jasno sformułować program i twardo go bronić, to liczba tematów obecnych w publicznej debacie określi zarówno liczbę graczy na scenie politycznej (im więcej, tym więcej) jak i szansę na stworzenie stabilnej parlamentarnej większości (im więcej, tym mniejsza). Wyobraźmy sobie, że ostatnia kampania wyborcza w Polsce toczyła się wokół trzech tylko zagadnień: dopuszczalności upraw GMO, wprowadzenia czesnego za studia na państwowych uczelniach oraz wejścia do strefy euro. Przyjmijmy, że każdy z tych dylematów podzielił społeczeństwo na mniej więcej równe części oraz że – co jest poważnym uproszczeniem – na każde z tych pytań można było udzielić tylko jednej z dwóch odpowiedzi: „tak” lub „nie”. Zauważmy, że pomiędzy spornymi kwestiami nie ma żadnego związku, akceptacja GMO nie sprawia przecież, że ktoś jest zwolennikiem płatnych studiów lub unii walutowej. Jaki będzie wynik wyborów? W sejmie zasiądzie osiem partii, jeżeli czterem z nich uda się zbudować koalicję, to tylko pod warunkiem że decyzja w jednej sprawie zostanie odłożona na następną kadencję. Przy czterech tematach kampanii partii będzie już szesnaście, koalicjantów osiem, a dwie kwestie pozostaną nierozstrzygnięte. Polska demokracja znajdzie się dokładnie tam, gdzie była w roku 1991. Czy to jest to, czego chce Sierakowski?
Obecny system, w którym społecznie istotne tematy – Sierakowski wymienia OFE, parytety i prawo narkotykowe – są przedmiotem kampanii organizacji pozarządowych szukające dla swoich postulatów większości w parlamencie, wcale nie świadczy o słabości polskiej demokracji. To nie partie uchylają się od spełniania roli, do której zostały powołane, lecz redaktor naczelny „Krytyki Politycznej” źle tę rolę zrozumiał. Przemawiając z pozycji „gotowego do poświęceń” i „aktywnego w stosunku do ideologii” inteligenta, ignoruje zasadniczy antropologiczny aspekt polityki: chodzi w niej o władzę i związany z nią prestiż. Partie – jak sama nazwa wskazuje – to zbiorowiska jednostek wspólnie dążących do zdobycia lub utrzymania władzy. Ludzie ci miewają zbliżone poglądy, ale nie jest to jedyna rzecz skłaniająca ich do wspólnego działania: równie istotne są czynniki towarzyskie, fakt że akurat w danej partii istnieje zapotrzebowanie na określone kompetencje, czy prozaiczna wspólna niechęć do ludzi z partii przeciwnej. W każdym razie to umiejętność współdziałania, a nie ideowa lub programowa spójność przesądza o sile stronnictwa.
Wzywając do zwiększenia ideowej wyrazistości partii Sierakowski próbuje wyplenić powyższe antropologiczne mechanizmy. Dążenie do zmiany ludzkiej natury bywa godne pochwały, ale nie wydaje mi się, by akurat ten aspekt społecznej rzeczywistości warto było modyfikować. Zdolne do sprawnego współdziałania – nawet jeśli operujące na poziomie papu-kaku-lulu – partie odgrywają w demokracji ważną rolę ponieważ zapewniają możliwość wymiany ekipy, która w imieniu obywateli sprawuje nadzór nad administracją. To właśnie obecność potencjalnych zmienników, a nie wewnętrzny moralny kompas, gotowość do poświęceń czy strach przed karą bożą motywuje tych, którzy aktualnie rządzą, by trzymali się ustalonych zasad, jak najlepiej reagowali na wyzwania chwili i nie używali władzy do osiągnięcia osobistych korzyści. By mogło to działać, konkurujące partie muszą mieć podobny potencjał i kompetencje. Bezalternatywność jest zagrożeniem dla demokracji, ale należy ją rozumieć w sposób dosłowny, a nie hiperboliczny – jako brak konkurencji dla ludzi obecnie sprawujących władzę, a nie jako programowy konsensus.
Postrzeganie partii politycznych jako drużyn gotowych do przejęcia kontroli nad aparatem państwa i odpowiedzialności za jego działania jest ważnym argumentem za finansowaniem ich z budżetu. Za nasze pieniądze powinniśmy jednak dostawać więcej niż do tej pory – na przykład gwarancję, że również w wewnętrznych stosunkach partie działać będą w sposób demokratyczny i praworządny, bo wyrabia to nawyki, które ujawnią się w razie przejęcia władzy. Innowacje postulowane przez Janusza Palikota – możliwość odwoływania się do sądów publicznych od orzeczeń partyjnych trybunałów i ograniczenie czasu, przez jaki można być liderem ugrupowania – to rozsądne minimum.
Inteligencka perspektywa Sierakowskiego wypacza obraz rzeczywistości nie tylko dlatego, że prowadzi do idealistycznego postrzegania polityki i motywacji angażujących się w nią ludzi. Drugie przeoczenie – dość zaskakujące w przypadku osoby przyznającej się do marksowskich inspiracji – dotyczy czynników materialnych, „bytowych”, jako determinant politycznego zachowania. Mimo diametralnie różnych podstaw ideowych, Sierakowski zdaje się uważać, podobnie jak wielu katolickich publicystów, że „Solidarność” była ruchem moralnego oburzenia na sposób sprawowania władzy w PRL, a nie – co jest wytłumaczeniem o wiele lepiej podpartym faktami – wynikiem zapaści socjalistycznej gospodarki. Wychodząc z powyższego założenia bez skrępowania wzywa do powstania nowego masowego ruchu społecznego, wierząc, że skoro Polacy byli w stanie zorganizować się przeciw niedemokratycznemu sposobowi sprawowania władzy przez Gierka, to zorganizują się także przeciw pozornej demokracji kreowanej przez Tuska i Kaczyńskiego. Niestety – lub na szczęście – nie o brak demokracji, lecz o pogarszający się poziom życia chodziło ludziom latem 1980 roku i nie jakość demokracji, lecz prozaiczne materialne problemy są dziś ich głównym zmartwieniem. Lektura pytań zgłaszanych przez internautów do telewizyjnych debat z udziałem przedstawicieli siedmiu ogólnopolskich partii potwierdza tę tezę. Wśród najpopularniejszych są „dlaczego zarabiam tak mało?”, oraz „kiedy będą podwyżki rent i emerytur?”. Kategorie dobra wspólnego pojawiają się rzadko, a i to co najwyżej w lokalnym, partykularnym kontekście – „dlaczego imprezy polskiej prezydencji w UE organizuje się tylko w Warszawie, Trójmieście i Wrocławiu, a nie w Poznaniu?” lub „czy można przenieść Elbląg do województwa pomorskiego, bo w warmińsko-mazurskim Olsztyn nas okrada?”.
Powyższe próby szarpania w swoją stronę łatwo jest oczywiście przedstawić jako dowód degeneracji w porównaniu z pięknymi czasami pierwszej „Solidarności”. Czy jest to jednak przeciwstawienie uprawnione? Utyskiwania na niskie płace i renty brzmią przecież tak samo dziś i w roku 1980. I czy istnieje jakakolwiek jakościowa różnica pomiędzy resentymentem Elbląga wobec Olsztyna, a tym, który żywili w sierpniu 1980 roku stoczniowcy wobec kolejarzy? Podobnie jak nadmierne oczekiwania wobec partii prowadzą do ich delegitymizacji (bo trudno im do tych oczekiwań dorosnąć), tak samo przesadne upiększanie przeszłości, chociażby tej solidarnościowej, relatywnie zohydza teraźniejszość. Może być to oczywiście bodźcem do poprawy, ale może również rodzić zniechęcenie i alienację. W każdym razie wbrew temu, co roi sobie Sierakowski, wielomilionowa „Solidarność” – „największy ruch społeczny ruch społeczny w dziejach” – nie ma szans na odrodzenie w dzisiejszej Polsce. By szanse te zaistniały, musiałoby dojść do katastrofy gospodarczej porównywalnej do tej, która nastąpiła pod koniec rządów Gierka. Tylko jednoczesne pogorszenie się warunków bytowych różnych grup społecznych może skłonić je do wspólnego działania. Można oczywiście liczyć na to, że takie właśnie katastrofalne skutki przyniesie obecny kryzys tlący się na globalnych rynkach finansowych. Czy jednak godzi się życzyć ludziom niedostatku i wyrzeczeń tylko po to, by mogła się ziścić Bernsteinowska wizja ruchu dla ruchu?
Wreszcie, jak przystało na humanistę i królewiackiego inteligenta, Sierakowski ignoruje ilościowy aspekt polskiej polityki. Spis wyborców w ostatnich wyborach liczył 30 608 831 osób. Tymczasem, średnia łączna sprzedaż ogólnopolskich dzienników, w których prowadzić by można merytoryczną debatę o programach i ideach wynosiła w lipcu bieżącego roku 1 157 619 egzemplarzy (dane ZDKP). Jeśli odliczyć od tego Fakt i Super Express, zostanie nieco ponad sześćset tysięcy. Oczywiście, by wyrobić sobie zdanie o prezentowanych w debacie poglądach nie trzeba gazety kupować codziennie, jeden egzemplarz może czytać parę osób, a do powyższych danych należałoby dodać czytelników bezpłatnych serwisów internetowych i tygodników opinii (te ostatnie sprzedają w sumie co tydzień około pół miliona egzemplarzy). Mimo to odbiorcy słowa pisanego stanowią i tak nie więcej niż 20 procent uprawnionych do głosowania. W tych warunkach nie powinno dziwić ani to, że telewizja jest ulubionym medium polityków, ani to, że preferowane są w niej spektakularne skecze lub łatwo przyswajalne, nawet jeśli zawierające znaczne uproszczenia, filmiki. Sierakowskiego polityczne reklamy mogą oczywiście denerwować, ale to samo o wyrafinowanych wywodach szefa „Krytyki Politycznej”, trafnie lub mylnie dekonstruujących otaczającą nas rzeczywistość, powiedzieć może przeciętny telewidz. A w demokracji jego i Sierakowskiego irytacja ważą tyle samo.
Z tej perspektywy „Krytykę Polityczną”, z tysiącami zorganizowanych imprez kulturalnych i kilkudziesięcioma wydawanymi co roku książkami (ich łączny nakład nie przekracza zapewne stu tysięcy egzemplarzy), trudno jest uznać za podmiot zdolny konkurować z istniejącymi partiami. Nie jest to zresztą rola do której pismo i skupione wokół niego środowisko aspiruje. Jeśli pominąć wymuszane przez dziennikarzy i prezydenta Kwaśniewskiego zapewnienia Sierakowskiego, że czas bezpośredniego politycznego zaangażowania jeszcze nadejdzie, to w dotychczasowej działalności „Krytyki Politycznej” mało jest przejawów stricte politycznej ambicji. Ci spośród jej autorów, którzy w politykę się angażują, robią to pod innymi szyldami – SLD lub Zielonych 2004. Samo pismo konsekwentnie unika zaś tworzenia pozytywnych programów (od czego, gdyby chciało w politykę wejść, powinno chyba zacząć) i pozostaje na poziomie meta: krytycznie komentuje polityczną i społeczną rzeczywistość, starając się „dać nowy język” politykom i publicystom. Wbrew obiegowym przekonaniom, „nowy” nie zawsze oznacza zresztą „lewicowy”: ostatnia publikacja Wydawnictwa Krytyki Politycznej to „Kryształowy pałac” Petera Sloterdijka, niemieckiego filozofa, którego Jürgen Habermas nazwał ni mniej ni więcej tylko faszystą.
Czy w świecie, w którym partie tworzyłyby się wokół programów i w którym debata polityczna skupiona byłaby wokół wyraźnie konkurujących idei, „Krytyka” radziłaby sobie równie dobrze, co w warunkach atakowanej przez Sierakowskiego czy-to-jeszcze-demokracji? Wątpię. Zostałaby albo z obszaru polityczności wypchnięta i sprowadzona do rangi studenckiego domu kultury, albo pochłonięta przez jedną z jasno ideologicznie zdefiniowanych partii. Sierakowski dobrze zdaje sobie z tego sprawę, a ponieważ zależy mu bardziej na pozycji arbitra-intelektualisty niż na osiągnięciu jakiegokolwiek konkretnego politycznego celu, rady i pouczenia, które udziela politykom rzadko kiedy formułowane są w dobrej wierze. To dlatego na słynne spotkanie z Wojciechem Olejniczakiem w warszawskiej kawiarni Szpilka przyszedł uzbrojony nie w program dla nowej socjalliberalnej formacji, lecz w polecenie zerwania koalicji z dawną Unią Wolności, sprytnie zamaskowane uczonym językiem i zawiłymi argumentami.
„List otwarty do partii” i jego sequel z ostatniego numeru „starej” Gazety Świątecznej trudno jest uznać za realistyczny i konstruktywny głos w debacie o stanie polskiego życia publicznego. Obie wypowiedzi wpisują się raczej w kategorię dyskursu rytualnego – partie od nawoływań Sierakowskiego się nie zmienią, ale on sam umocni się w roli przejętego stanem polskiej demokracji intelektualisty. Z tej właśnie pozycji będzie mógł doradzać nowe sojusze i sugerować zerwanie dotychczasowych, snuć intrygi i równocześnie biadać, że polityka jest coraz bardziej wyprana z idei. Daje to realną władzę przy zerowej odpowiedzialności. A to, że przy okazji iluś ludzi uwierzy, że Polska nie jest już demokracją i ostatecznie zniechęci się do polityki? No cóż, sami chcą tę marność łykać.
