Kolega profesor Cześnik porównuje co prawda Pawła Kukiza do człowieka, który przestaje robić dobre wrażenie jak tylko otworzy usta, ale wywiad udzielony „Rzeczpospolitej” przez lidera wyborczego buntu nie jest ani zbiorem banałów, ani głupot. Spokojnie może przekonać nawet inteligentnych czytelników, że zmiana jest nie tylko potrzebna, ale i możliwa. Niestety, przedstawiona w nim wizja, nawet jeśli potraktować ją na serio i przy założeniu dobrej woli, to klasyczna utopia z zerowymi szansami na realizację.
Traktuję swoje zadanie – mówi Kukiz Majewskiemu i Nizinkiewiczowi – jako wprowadzenie do Sejmu jak największej liczby etycznych, transparentnych ludzi, którzy nie idą po władzę, ale po to, by zmienić konstytucję i stworzyć takie warunki, by mogli wrócić do swoich obecnych zajęć. Jest to fantazja licząca dwa i pół tysiąca lat, nawiązująca do postaci Lucjusza Kwinkcjusza Cyncynata, dyktatora Rzymu podczas wojny z ludem Ekwów, który po odniesionym zwycięstwie i odbytym triumfie natychmiast zrzekł się urzędu dającego nieograniczoną władzę i wrócił do pracy na roli. Stał się w ten sposób symbolem cnót i przeszedł do historii o wiele trwalej i w lepszym stylu niż większość wcześniejszych i późniejszych przywódców. Sam jednak fakt, że dobrowolne wycofanie się z polityki zrobiło tak duże wrażenie uświadamia, jak rzadka jest to postawa. Przeciwko niej działa zarówno to, że nawet udana zmiana nie jest z reguły w opinii swoich autorów kompletna, jak i to, że przed-polityczne zajęcia rychło okazują się mało atrakcyjne.
Najlepszym tego dowodem jest to, co stało się z ludźmi, którzy 4 lata temu weszli do Sejmu z list Ruchu Palikota, który również kwestionował system, a swoją własną tęsknotę za Cyncynatami wyrażał postulatem narzucenia posłom – tak jak prezydentowi – limitu dwóch kadencji. Wszystkich ich znam osobiście i doskonale pamiętam, że im bardziej antysystemowi byli, tym szybciej opuścili Ruch po katastrofalnym w skutkach eksperymencie z Europą Plus. Najbardziej radykalni poszli do PSL, które niewiele wcześniej głośno nazywali główną zakałą polskiej polityki oraz najbardziej skorumpowanym ugrupowaniem.
Kandydatów na posłów można oczywiście dogłębnie sprawdzać (najważniejsze są dwa-trzy pierwsze miejsca i ostatnie – mówi Kukiz w wywiadzie, zobowiązując się tym samym do zebrania między 120 a 160 porządnych ludzi), ale niewiele to pomoże. Każdy się zmienia, a im kto bardziej na początku kwestionował system, tym większej zmiany doświadczy. Dla wziętego adwokata, cenionego lekarza, odnoszącej sukcesy businesswoman wybór do sejmu stanowi potwierdzenie przynależności do elity (znam nawet profesora dla którego okazało się to swoistą degradacją), a dla wieloletnich społeczników i aktywistów – kontynuację i nowe możliwości działania. Jednak dla kogoś, kto określa się jako wkurzona ofiara systemu jest najczęściej okazja by jednym susem znaleźć się po drugiej stronie barykady i, świadomie lub nie, popełniać wszystkie grzechy poprzedników, często na jeszcze większą skalę. Prawdziwemu Cyncynatowi rezygnacja z dyktatorskiej władzy przyszła tym łatwiej, że wiedział dokąd wracać: miał swoje pole, pług i był patrycjuszem .
Sam Kukiz, jak mówi, może spokojnie grać koncerty , zarabiać dobrze i nie przejmować się niczym – ale większość ludzi, których wprowadzi do parlamentu nie jest w równie komfortowej sytuacji. Gdyby byli, to raczej by nie angażowali się w politykę, która ma niski prestiż (przecież „wszyscy politycy to oszuści i złodzieje”), przynosi relatywnie niewielkie pieniądze i wiąże się z ciągłym wystawieniem na ataki. Istnieją oczywiście idealiści gotowi poświęcić się dla sprawy, a z drugiej strony jednostki, które mają zapewnione środki do życia, z udziału w sporze czerpią przyjemność a w wyborach startują dla rozrywki. Jednak 160 takich osób, które równocześnie uważałyby że JOW-y to dobry pomysł, a kraj jest w ruinie, Kukizowi będzie trudno znaleźć.
Jednak nawet gdyby znalazł, to para i tak pójdzie w gwizdek. Wiara, że napisanie nowej konstytucji uzdrowi moralnie Polskę (na marginesie: czy rzeczywiście moralnego uzdrowienia potrzebujemy, czy raczej lepszego zarządzania i egzekwowania istniejącego prawa?), jest równie naiwna, co przekonanie, że nowy regulamin pracy sztygarów zmieni polskie kopalnie węgla w globalnego lidera nowoczesnej energetyki. To nie w konstytucji problem, ani w proporcjonalnej ordynacji wyborczej, lecz w słabości mediów z jednej, a politycznej świadomości z drugiej strony.
Pierwsza z tych słabości wynika ze zmian technologicznych, które obniżyły bariery wejścia na rynek informacji i w ten sposób doprowadziły do zubożenia opiniotwórczych gazet oraz głównych kanałów radia i telewizji. Biedniejsze media mniej środków mogą przeznaczyć na wytworzenie rzetelnych analiz i zastępują je powierzchownymi komentarzami. Kompetentni dziennikarze odchodzą z zawodu, a na ich miejsce pojawiają się partacze, którzy są w stanie zapełnić parę minut czasu antenowego, kolumnę gazety lub sporo miejsca na stronie www sałatką posłanki Pawłowicz, ale nie mają pojęcia o treści i implikacjach omawianych na tym samym posiedzeniu sejmu ustaw. Skutek jest podwójnie szkodliwy: świadomym obywatelom brakuje informacji koniecznych do skutecznego nadzorowania władzy, a szersza publiczność utwierdza się zaś w przekonaniu, że bycie politykiem to nic trudnego (bo i co to za problem pożreć sałatkę). Rewolucja internetowa jest wyzwaniem dla tradycyjnych mediów wszędzie na świecie. Jednak w krajach biedniejszych problem jest poważniejszy, ponieważ mniej jest osób skłonnych płacić za rzetelną informację. Redakcje tną więc koszty, co bardziej kompetentni autorzy przenoszą się do politycznego lub biznesowego PR-u, a coraz durniejsze teksty pisane przez dyletantów dodatkowo zniechęcają do płacenia za content. Kukiz dostrzega problem, ale mylnie identyfikuje jego powody. To nie struktura własności sprawia, że media przestają odgrywać swoją rolę w życiu publicznym, lecz ubóstwo potencjalnych odbiorców i ich braki w wykształceniu. Czyli, odpowiedzią nie jest „repolonizacja”, tylko podniesienie płac i rzetelna edukacja, która sprawi, że absolwenci liceów oczekiwać będą informacji istotnych i pozbawionych błędów ortograficznych.
Marność szkolnictwa przekłada się także na nieumiejętność rozważnego głosowania. Polska ordynacja wyborcza należy do najbardziej demokratycznych na kontynencie (w odróżnieniu od Włochów czy Hiszpanów możemy wybrać konkretnego kandydata z partyjnej listy), ale większość głosujących i tak stawia krzyżyk przy pierwszym z góry nazwisku – a później narzeka, że jakieś ciemne partyjne siły pozbawiły ich możliwości realnego wyboru. Jedyną rzeczą, którą można tu poradzić (oprócz lepszych lekcji WoS) jest sprawienie by „jedynki” zniknęły – np. przez umieszczenie nazwisk kandydatów w kolejności alfabetycznej na okrągłej karcie do głosowania. Liderzy list oczywiście by od tego nie zniknęli, ale ich pozycja zaznaczała by się w bardziej niż obecnie dyskretny sposób: liczbą billboardów, oficjalnych wypowiedzi czy częstotliwością występów w mediach. Rozkład głosów na poszczególnych kandydatów z listy stałby się bardziej równy, a życie partyjnych przywódców, paradoksalnie – łatwiejsze. Obecnie wiele wewnątrzpartyjnych wojen i rozłamów bierze się właśnie z walki o jak najwyższe miejsce na liście – walki, w której z definicji więcej jest przegranych niż zwycięzców. Przekonuje się o tym zresztą sam Kukiz, który najpierw zaprosił na swoje listy innych antysystemowych początkujących polityków – a potem ze zdziwieniem odkrył, że wszyscy zrozumieli to jako ofertę otwierania listy w swoim okręgu. Teraz deklaruje, że sam będzie startować z trzeciego miejsca – ale na podobny dowód wiary we własną popularność nie zdobyli się ani Piotr Guział, ani Magdalena Ogórek. I to byłoby tyle kwestii szans na znalezienie Cyncynatów.