Dyskusje o kulturze politycznej mają nieodmiennie charakter wartościujący. Najnowsza historia naszego kraju jawi się w tej perspektywie jako wędrówka od opresyjnego systemu w typie poddańczym, przez czyściec systemu zaściankowego, gdzie walczymy z biernym homo sovieticusem, aż do raju systemu uczestniczącego – majaczącego gdzieś na horyzoncie. Wyzwolenie mocy obywatelskiej aktywności jest marzeniem społecznych aktywistów. Znacznie rzadziej jest ono marzeniem szeregowych obywateli, którzy mają na głowie rzeczy ważniejsze niż włączanie się w życie polityczne – przynajmniej w ich własnym mniemaniu.
Być może jednak ta opinia by się zmieniła, gdyby kultura polityczna przekładała się na dobrobyt narodów.
Gdzie ekonomia czuje się lepiej? Patrząc na listę krajów o najszybszym przyroście PKB na mieszkańca, Polskę znajdujemy – w zależności od szczegółów obliczeń – nawet na piątym miejscu, przed nami zaś plasują się kraje o liczbie obywateli porównywalnej z populacją średniej wielkości polskiego miasta lub startujące prawie od zera. To sugerowałoby, że kultura polityczna to ważny czynnik rozwoju gospodarczego. Gdyby nie jedno „ale” – przed nami są Chiny – modelowy przykład poddańczego typu kultury politycznej.
Oczywiście, w dokonaniu oceny szybkości wzrostu gospodarczego powinniśmy uwzględnić efekt bazy. Dość łatwo jest utrzymać bardzo wysokie tempo wzrostu, nie jest dużym wyczynem nawet podwoić bogactwo, gdy się startuje z bardzo niskiego poziomu. I tu należy się zastanowić, jakie kraje i dlaczego w porównaniu z resztą świata znalazły się w sytuacji tak fatalnej, że mogą wykorzystywać ten mechanizm i sięgając po rezerwy, rosnąć bardzo szybko.
W 1990 r. najbiedniejszymi krajami świata, poza krajami afrykańskimi, były państwa, które przeżyły przygodę z komunizmem. Listę otwierają Wietnam (lider listy najszybszych wzrostów), związany z nim Laos, Kambodża i wspomniane wcześniej Chiny. W najbogatszej zaś Europie biedakami byli Albańczycy, Polacy, Rumuni, Bułgarzy oraz Węgrzy. Wydaje się zatem, że ocena związku dynamiki wzrostu PKB i kultury politycznej nie jest właściwym podejściem. To raczej typ poddańczy tej ostatniej powoduje wyniszczenie tkanki społecznej – w tym gospodarczej. Wskazanie totalitaryzmów, które doprowadziły swoje gospodarki do ruiny, nie nastręcza większych problemów. Casus ZSRR, który musiał importować zboże, mimo że w swoich granicach miał największy areał czarnoziemów na świecie, to tylko najbardziej jaskrawy przykład. Dyktatorzy wprowadzający kraje na ścieżkę rozwoju gospodarczego to już przypadki bardzo rzadkie i dyskusyjne. Cud tajwański i cud na rzece Han to najczęściej przytaczane przypadki. Trzeba jednak zauważyć, że liberalizacja gospodarcza – która w zdecydowanej większości odpowiada za gospodarczy boom zarówno na Tajwanie, jak i w Korei Południowej – dość szybko powodowała także liberalizację polityczną.
W tym kontekście interesujące wydają się dalsze losy Chin. Przemiany tam następujące i z punktu widzenia praw obywatelskich, i z punktu widzenia ekonomii są bardzo niejednoznaczne. Wyeliminowanie szaleństw kolejnych „rewolucji” i „kampanii” okazało się wystarczającym bodźcem do znaczącego wzrostu aktywności gospodarczej. Jednak podejście władz do gospodarki nie jest jednolite. Najbardziej dochodowe branże są ciągle kontrolowane przez sektor państwowy lub przez dzieci dygnitarzy, zwane książątkami. Spływające pieniądze finansują spektakularne inwestycje, a nawet budowy całych miast widm zaprojektowanych dla milionów, w których mieszka jednak co najwyżej kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Prywatny biznes i zagraniczny kapitał dopuszczane są tylko do wyznaczonego zakresu działań, zaś archaiczny system meldunkowy utrzymuje setki tysięcy osób w stanie półniewolnictwa. Sytuacja, w której budowniczowie miast nie mogą w nich zamieszkać ze względów administracyjnych i muszą gnieździć się w slumsach na obrzeżach, wydaje się nie do utrzymania na dłuższą metę. Z drugiej strony rozwarstwienie majątkowe rośnie w zastraszającym tempie, a co gorsze, mobilność ekonomiczna jest bardzo ograniczona, gdyż profitów zazdrośnie strzegą wysokiej rangi działacze KPCh. Wydaje się, że władze chińskie również dostrzegają ten problem. Oficjalne komunikaty mówią, że demokratyzacja może być krokiem niezbędnym w drodze do „harmonijnego rozwoju”. W domyśle jednak czas na ten krok jeszcze nie nadszedł i nawet owa perspektywa czasowa jest nieokreślona. Należy pamiętać, że eksperyment Chin z częściowo wolnym rynkiem nie jest nowy w tym kraju i po dziś dzień ma swych przeciwników wśród ideologów komunizmu. Jeden przewrót pałacowy może przywrócić w Chinach sytuację z czasów rewolucji kulturalnej zaledwie w ciągu kilku miesięcy. Taka sytuacja w kraju o mniej represyjnej kulturze politycznej jest niemożliwa, gdyż godzi w interesy przytłaczającej większości. Wydaje się zatem, że przesunięcie w zakresie kultury politycznej w kierunku modelu bardziej uczestniczącego jest naturalnym krokiem mającym na celu stabilizację efektów gospodarczej liberalizacji.
Zapewnienie stabilności systemowej, przestrzegania podstawowych praw obywatelskich, w tym prawa własności, to tylko część wpływu kultury politycznej na gospodarkę. Represyjna kultura polityczna tłumi wszelką inicjatywę obywateli, zaś uczestnicząca wyzwala innowacyjność i pomysłowość. Wyraźnie widać to, jeśli spojrzeć na Global Innovation Index. Bezsprzecznie na szczycie znajdują się tu dojrzałe demokracje cieszące się silnym zaangażowaniem obywatelskim. Kraje o najwyższej dynamice PKB lokują się dopiero w czwartej i piątej dziesiątce. Innowacyjność to fetysz polityki gospodarczej i nacisk na jej rozwój słusznie zaprząta umysły polityków. Wydaje się jednak, że próby tworzenia odpowiednich programów finansowanych przez państwo słabo zdają egzamin. Lepiej chyba zajmować się zmianą kultury politycznej, co w długiej perspektywie powinno się przełożyć na efekty w postaci nowoczesnej gospodarki.
Polska sytuacja nie jest tu jednoznaczna. Z jednej strony udało nam się wykonać gigantyczny postęp. Wybuch uczestnictwa w czasach Solidarności jednak szybko wygasł w trakcie transformacji. Zastąpiła go polityczna bierność podczas prób odbudowy i konstruowania życia na nowo. Zapewne tej bierności zawdzięczamy marną jakość naszej klasy politycznej, która wówczas ugruntowała swoją pozycję i nie oddaje jej do dziś. Brak alternatyw to efekt zasiedzenia tych samych osób na publicznych stanowiskach. Efektem tej bierności jest zapewne także niedokończona transformacja gospodarcza z wachlarzem państwowych i parapaństwowych firm drenujących kieszenie podatników. Górnictwo, LOT, PKP, publiczna służba zdrowia – to relikty PRL-u zapewniające klientowi obsługę na poziomie tamtych czasów po dzisiejszych cenach.
Mimo wszystko jednak przejście do kultury uczestniczącej jest widoczne. Przybywa środowisk aktywnych społecznie, którym po prostu zależy na jakiejś sprawie. Ich możliwość wypowiedzenia się na temat polityki jest poważnie ograniczona, ale wpływy rosną. Nie da się też nie zauważyć równolegle rosnącego poziomu zaawansowania technicznego polskiej gospodarki. Branża IT ze szczególnym uwzględnieniem sektora gier komputerowych wiedzie prym. Ale to nie koniec, mamy zauważalne osiągnięcia w zakresie sztucznej inteligencji czy budowy marsjańskich łazików. Dalszy postęp jest jednak uwarunkowany zmianami mentalności. Te zaś uzależnione są także od zmian w kulturze politycznej. Zmiany po stronie obywateli to jedno, mogą spełznąć na niczym bez wysiłku ze strony władz. Reliktów państwa opresyjnego zaś nie brakuje, zwłaszcza w zakresie stosunków z najbardziej przedsiębiorczymi. Dość wskazać, że służby skarbowe mają szersze możliwości inwigilacji niż służby specjalne, a liczba zakładanych podsłuchów na tysiąc obywateli bije światowe rekordy. Społeczeństwem biernym dużo łatwiej się zarządza niż aktywnym, więc trudno się dziwić politykom, że niechętnie spoglądają na zagrażających im aktywistów. Jednak bierne społeczeństwa nie osiągają sukcesu, a my przecież wciąż jesteśmy tego sukcesu głodni.