„Sytuacja jest…” słyszymy niemal każdego dnia, a obraz owej „sytuacji”, zależnie od tego, komu przychodzi ją referować, jest odmieniany przez wszelkie przypadki, zamykany w wartościach, prawach, pojęciach. Niektórzy już się z nią oswoili, inni zobojętnieli lub przeciwnie, dali się zarazić strachem, jeszcze kolejni cynicznie wykorzystują ją w politycznej grze. Są i tacy, co trwają „na posterunkach” – zarówno tych dosłownych, granicznych, jak i metaforycznych, nie pozwalając na obojętność wobec drugiego czy łamanie praw człowieka, których wciąż, „rozumnie strzegąc wolności” musimy bronić, musimy się domagać. Są narracje polityków, aktywistów, retoryka przyjmowana przez Unię Europejską, są wreszcie rozstrzygnięcia sądowe. „Problem”, „kwestia”, „zagrożenie”, „wojna hybrydowa”, „konieczność”, „obowiązek”… Padają całe tony słów, przekraczane są ustalone normy, młyńskim kołem łamie się wartości, z których wywiedliśmy ideę naszych praw i praktykę naszego życia społecznego. Porządku, gdzie troska o człowieczeństwo każdego człowieka – po każdej ze stron, na każdej z granic – dla nas samych, a także dla naszych reprezentantów, miała być priorytetem. Czy sytuacja nas przerosła? Czy to już za bardzo „zaplątane”?
„Co do węzła – większość autorów twierdzi, że miał on końce ślepe i powikłane ze sobą, w najbardziej zawiłych splotach; Aleksander, nie mogąc go rozwiązać, rozciął go mieczem, a z rozciętego zaraz ukazało się dużo końców” – pisał Plutarch o chwili, gdy przybyły do Gordii w roku 333 p.n.e. Aleksander Macedoński przeciął słynny węzeł gordyjski… Lokalne legendy mówiły, że kto go rozwikła, będzie władał Azją, a nawet i całym światem. Sposób Aleksandra był prosty, adekwatny do sytuacji. Jedno ostre cięcie załatwiło sprawę, podczas gdy wielu (również mędrców) głowiło się nad rozsupłaniem sprawy. Węzeł nie do rozwiązania stał się synonimem problemów, których nie możemy rozwikłać. Głowimy się nad nimi, poszukujemy rozwiązań, a bywa, że brnąc w te, co wydają się możliwe, ostatecznie sami zapędzamy się w kozi róg. Wątków bez liku, a wiele z prób czy podejść kończy się dodatkowym supłem skomplikowanej i tak sprawy. Dowęzłujemy kolejne poziomy, na których później nieuchronnie musimy się wyłożyć, okazać naszą niemoc, bezradność, lub – w drugą stronę – brak pomyślunku, każdostronne łamanie reguł, które pcha nas dalej i dalej. Zamiast myśleć rozsądnie, pozwalamy karmić strach – ten uzasadniony podnosząc do dziesiątej potęgi, zaś niezasadny oglądać na sztandarach. Stygmatyzowanie, budzenie nienawiści, wrzucanie każdego człowieka, każdego migracyjnego problemu, każdej ścieżki, osobistej drogi ludzi, którzy stoją u naszych – bliższych i dalszych – drzwi, do jednego worka z napisem „niebezpieczeństwo” mnoży nam węzły ponad konieczność. Każda z nich złudna. Samo bezpieczeństwo nigdy – niejako z definicji – nie będzie absolutne. Ten węzeł potrzebuje wielu drobnych cięć, majstrowania przy poszczególnych wątkach. Dla rozwiązania potrzebuje rozumu, a nie tępej siły.
***
Wybór na granicy – tej polskiej, ale i każdej innej – musi być racjonalny. Dokonując go, mamy obowiązek strzec bezpieczeństwa, ale także prawa, na którego przestrzeganie umówiliśmy się ze sobą jako ludzie, jako społeczności, jako organizmy państwowe. Tu nie ma miejsca na arbitralność decyzji, nie ma miejsca na wykluczenie, na poniżenie kogokolwiek, na zaprzeczenie człowieczeństwu drugiego człowieka. To nie jest wybór między rozumem a sercem, i choć czasem ociera się o oczywisty konflikt wartości – to w imię bezpieczeństwa właśnie musi wygrywać człowiek. Człowiek w każdym z nas. Człowiek po każdej stronie granicy, po każdej stronie sporu. Człowiek, który nie powinien być niczyim narzędziem w jakiejkolwiek walce.
Na koniec… Wieki temu William Shakespeare pisał: „Zbytnia ufność w bezpieczeństwo pogrąża w przepaść człowieczeństwo”. I Wam, i sobie zostawiam tę myśl pod rozwagę.
