Młodzi ludzie są zbyt zapatrzeni w smartfony i zajęci powiadomieniami od aplikacji, zbyt zaabsorbowani budową wymuskanego, indywidualnego wizerunku na profilach w siedmiu sieciach społecznościowych, aby wtopić się w „zjawisko kontrkulturowe” czy zaryzykować zerwanie z głównym nurtem, bo przecież „internet nie zapomina”. Pomimo to, choć mniej zauważalnie i nie tak gwałtownie, dokonuje się właśnie zamiana obyczajowo-społeczna na miarę nie mniejszą niż w latach 60.
To jest czas przełomu, doniosłej zmiany społecznej w świecie zachodnim. Trwa od dobrych już kilkunastu lat, ale ostatnio mocno przyspiesza. Wchodzi w krytyczną fazę percepcji ogólnospołecznej, napotyka na zdecydowaną próbę odporu. Towarzyszy temu mniej zgiełku aniżeli po 1966 r., więc może doniosłość zmiany nie jest tak czytelna jak wtedy. To dlatego, że muzyka i reszta popkultury nie ma dzisiaj tego potencjału wyrażania buntu, perwersyjnej radości z burzenia porządków, jest bowiem wygładzona, estetyczna, „czysta” i uśmiechnięta, nie ma umiejętności by bulwersować i szokować. Młodzi ludzie są zbyt zapatrzeni w smartfony i zajęci powiadomieniami od aplikacji, zbyt zaabsorbowani budową wymuskanego, indywidualnego wizerunku na profilach w siedmiu sieciach społecznościowych, aby wtopić się w „zjawisko kontrkulturowe” czy zaryzykować zerwanie z głównym nurtem, bo przecież „internet nie zapomina”. Pomimo to, choć mniej zauważalnie i nie tak gwałtownie, dokonuje się właśnie zamiana obyczajowo-społeczna na miarę nie mniejszą niż w latach 60.
Ustawienia fabryczne
Kulturalna ideologia męskości hegemonicznej zawsze leżała u fundamentów zachodniego społeczeństwa. Epoki zmieniały się jak w kalejdoskopie. Raz liczyło się życie wieczne, raz życie doczesne. Raz rozum i nauka, raz uniesienia serca. Raz utrwalony konwenansem prestiż, a kiedy indziej konkretny pieniądz. Raz podbój, a potem odbudowa. Jednak jedną cechę wszystkie te czasy miały wspólną: było nią oczywiste dla wszystkich ludzi o zdrowych zmysłach przypisanie „naturalnej” predyspozycji do społecznej dominacji białym, heteroseksualnym i pełnosprawnym mężczyznom, postawionym nad kobietami, „kolorowymi”, homoseksualistami i niepełnosprawnymi. Było to jasne jak słońce, społeczne „ustawienie fabryczne”, od którego – niczym rodzynki w cieście – zdarzały się tu i ówdzie wyjątki w stylu Eleanor Roosevelt czy Margaret Thatcher, głośno opiewane przecież głównie przez wzgląd na bycie tym drastycznym złamaniem schematu. Były to (zwłaszcza Thatcher właśnie) „umężczyznowione” kobiety, dopuszczone do klubu na zasadzie wyjątkowych zasług. Zwykle polegających na wyjątkowo usilnie eksponowanej internalizacji zasad hegemonicznej męskości, trochę niczym pierwsi afroamerykańscy członkowie country clubów na amerykańskiej Północy, robiący za znak tamtejszej postępowości i moralnego oburzenia segregacjonizmem i ustawami Jima Crowa na Południu, dopuszczani pod warunkiem umiejętności „zachowywania się” jak inni, czyli jak biali.
Białemu mężczyźnie, niezależnie od jego cech indywidualnych – wykształcenia, wiedzy, potencjału na rynku pracy i zdolności przywódczych – przynależał wysoki status społeczny, władza nad swym bezpośrednim otoczeniem (minimum nad własną rodziną), dysponował on wrodzonym szacunkiem, posłuchem i estymą. O wszystko to nie musiał się wystarać, „ustawienia fabryczne” społeczeństwa mu to przyznawały i w najgorszym razie mógł on to utracić, lecz zazwyczaj dopiero w przypadku długotrwałej i spektakularnej serii klęsk w tej roli społecznej. Wbrew całej narracji o seksualnym i obyczajowym wyzwoleniu lat 60-tych XX w., wbrew rozwoju antykoncepcji, emancypacji kobiet w życiu zawodowym i postawieniu celu równouprawnienia płci całościowo, we wszystkich obszarach życia, na politycznej agendzie po raz pierwszy w dziejach, „ustawienia fabryczne” pozostały bez zmian. Owszem, kwestionowanie ich przestało być przyjmowane jako objaw psychicznego zwichrowania lub całkowite kuriozum, ale jednak uznawane było jako „radykalizm” lub „niebezpieczny trend”. Nader często obyczajowa przemiana na Zachodzie oznaczała, że mężczyzna zamieniał rolę osoby każącej kobiecie zapinać się na ostatni guzik pod szyję i nosić spódnice za kolano na rolę osoby decydującej o tym, kiedy i jak kobieta ma się rozbierać. Nowe pokolenie konserwatystów porzucało pruderię i infantylny wstyd w obliczu dowolnego wyrazu sfery ludzkiej seksualności, ale trwało w obronie „tradycyjnych wartości” w sensie podziału ról społecznych, w sensie utrzymania ugruntowanego fundamentu hegemonicznej męskości w nowych realiach obyczajowych. Płynnie przechodziło się od rzeczywistości walczącej z pornografią „moralnej większości” do rzeczywistości dominacji ludzi o prawicowych przekonaniach w społeczności konsumentów treści na PornHubie.
Rest in peace, man
Dopiero współcześnie hegemoniczna męskość zostaje zakwestionowana w zderzeniu czołowym z nową, globalną, obejmującą całość relacji społecznych ideologią kulturalną. Objawia się to nie tylko tym, że kandydatki na miss nie paradują już w bikini, zawodniczki wrestlingu zamiast świecić pośladkami dają sobie po pysku z zapamiętaniem nie mniejszym od kolegów po fachu, stringi wyszły z mody, a jedyne rozbierane sesje niewywołujące kontrowersji to te z udziałem kobiet po 50-tce lub o tzw. rubensowskich kształtach. To przede wszystkim objawia się histerią, tracących status panów i władców, białych mężczyzn. Ogarnia ich nastrój apokaliptyczny i smęcą niczym uwspółcześniona wersja kontrkulturowej młodzieży czasów zimnowojennych (zwłaszcza punków), żyjącej w cieniu potencjalnej zagłady nuklearnej i doświadczającej Weltschmerzu o kalibrze rzędu „No Future!”. Przywoływanie Edyty Bartosiewicz w ich kontekście nie jest zapewne na miejscu, ale zaryzykujmy: ich motto brzmi „Gdy do przodu zegar rwie, ty ustaw się na „nie” i cała wstecz”. Albo – prościej i bardziej a propos – „Make America Great Again” (MAGA).
Oczywiście zjawisko nostalgii za umierającą na naszych oczach męskością hegemoniczną nie dotyka tylko mężczyzn. Amerykańskie badania przeprowadzone w (równie martwej) epoce prezydentury Donalda Trumpa, między 2017 a 2020 rokiem, pokazały pokaźną liczbę kobiet (a także mniejszości etnicznych) popierających ład społeczny oparty na męskiej dominacji, a więc własną podrzędność. Badania te wskazały zresztą, że zwłaszcza w przypadku nie-białych i nie-mężczyzn poparcie hegemonicznej męskości było najsilniejszym indykatorem potencjalnego poparcia Trumpa w wyborach. Wyniki te unaoczniają, że prezydentura Trumpa była produktem życia w czasoprzestrzeni granicznej, pomiędzy kończącą się, ale nadal posiadającą wielu zwolenników, epoką dominacji białego mężczyzny nad resztą członków społeczeństwa, a rozpoczynającą się epoką umiejscowienia społecznych „ustawień fabrycznych” na pozycji równości płci, ras i orientacji seksualnych, co także ma już rzesze zwolenników.
W tym miejscu poczynić należy dwie uwagi socjologiczne. Nostalgia za hegemoniczną męskością i pragnienie MAGA w najmniejszym stopniu dotyczą ludzi najmłodszych, co stanowi silny indykator tego, która epoka przemija. Poza tym, frustracja dotyka naturalnie głównie tych mężczyzn, dla których ład automatycznego prawa do uzyskania wysokiego statusu z racji płci i koloru skóry był jedynym sposobem dostąpienia tejże wysokiej pozycji, szacunku, posłuchu i estymy. Ci z nas, którzy potrafią zdobyć wysoką pozycję i szacunek osobistym dorobkiem w toku własnego życia, uzyskają zadowalający status także w świecie faktycznej równości początkowego statusu wszystkich ludzi. Frustracja się nie narodzi, nie pojawi się resentyment wobec kobiet lub imigrantów, którzy (rzekomo „nieuczciwie”) pozbawili szans rozwoju i drogi sukcesu, zamiast siedzieć w kuchniach lub swoich ojczystych krajach „na dupie świata”.
Męskość zagrożona
Nostalgia za męską dominacją zyskuje więc postać psychologicznego stanu poczucia zagrożenia własnej, osobistej męskości, a nadto także wymiar ekonomiczno-socjalny. Łaknący dominacji i bezwarunkowego szacunku mężczyzna, który ze względu na niskie kwalifikacje, słabe wykształcenie lub nieporadność życiową, popada w bezrobocie lub tkwi w niskopłatnej pracy i na pozycji osoby wyłącznie wypełniającej polecenia przełożonych, który czuje się osaczony zmianami treści popkulturowych (która opiewa dziś najczęściej emancypację mniejszości LGBT, tolerancję międzyrasową, albo historie sukcesu silnych kobiet w najróżniejszych obszarach życia, a rzadko skupia się na już epopeicznym bohaterstwie pionierskich kowbojów pędzących przez prerię liczne stado wołu), obawia się i nie potrafi poruszać w świecie nowych zasad nawiązywania relacji romantycznych ukształtowanym m.in. przez zjawisko #MeToo, który w efekcie zostaje nawet incelem, taki mężczyzna doświadcza przemożnej potrzeby odreagowania.
W jego odczuciu owo odreagowanie jest jedyną szansą na odzyskanie godności (słowo w podobnym kontekście silnie umocowane także w polskiej narracji politycznej), na umocnienie swojej nadwyrężonej (i zakwestionowanej przez otaczający wrogi świat) tożsamości silnego mężczyzny. Polega ono na potwierdzeniu swojej męskości, w najróżniejsze, niestety najczęściej niekonstruktywne sposoby. Wyraża się to głośnym krzykiem w przestrzeni publicznej przy okazji różnych marszów i demonstracji, brutalnymi gestami i ostrym słownictwem, skłonnością do agresji, kontestacją społecznego, politycznego i kulturalnego mainstreamu, gloryfikacją przeszłości i oczywiście polityczną radykalizacją.
Ta ostatnia ścieżka okazuje się najbardziej obiecująca. Pozostałe strategie potwierdzenia męskości szybko zostają obnażone bowiem jako puste, groteskowe, wręcz komiczne gesty, które osiągają więc w efekcie cel przeciwny od zamierzonego: wywołują śmiech publiczności i pogłębiają frustrację oraz niepewność tożsamości płciowej. Co innego „zapożyczenie” męskości od swoistego jej „przekaźnika”, figury życia publicznego, pozwalającej identyfikować się ze sobą milionom sfrustrowanych mężczyzn. Polityka odgrywającego w teatrze polityki silną męską postać, rzucającą butnie i dumnie wyzwanie „zniewieściałym” czy „spedalonym” liberałom, wyśmiewającą ich nowe zasady, poprawności i wrażliwości, konserwatywną i roztaczającą ułudę powrotu do przeszłości z hegemoniczną męskością w centrum tej wizji, autorytarną, kontrolującą, groźną i wzbudzającą popłoch przeciwników, bezwzględną, a nawet okrutną, mającą za nic współpracę, dialog i pracę zespołową, stanowczą i niewzruszenie trwającą przy swoich poglądach, postawach i ocenach, bojącą się wyłącznie Boga, najchętniej entuzjastycznie mięsożerną.
Musimy przez to przejść
Każdy okres przełomu i głębokiej transformacji relacji społecznych jest trudny, zawsze generuje poważne konflikty społeczne „partii ruchu” z „partią ładu”. Siłą rzeczy ludzie starsi niż pokolenie młodych dorosłych mają za sobą socjalizację w realiach epoki odchodzącej, są wychowani w rodzinach rządzonych przez ojców, pewne postawy przyjmują instynktownie i spontanicznie nawet ci z nich, którzy na poziomie uświadomionym są zwolennikami zmian. Łabędzi śpiew samców alfa okazuje się wyjątkowo głośnym rykiem. Rozpacz, histeria, potrzeba rzucenia się Rejtanem są gwarancją przejściowych kryzysów politycznych, których znakiem jest wybór ewidentnie niezrównoważonych polityków na eksponowane stanowiska. W końcu tylko tacy nadają się przecież na przedstawicieli sfrustrowanych zwolenników hegemonicznej męskości, jako jej „zapożyczenia”. Ten przełom może zachwiać liberalną demokracją i już to uczynił. Jednak ta swoista próba wyparcia poza świadomość zachodzących zmian i nieuniknioności przejścia do nowego modelu stosunków społecznych nie potrwa wiecznie. Człowiek był w stanie aranżować się już z o wiele głębszymi przemianami. Ta zaś jest nieodwracalna, ponieważ jej skuteczne (a nie tylko retoryczne) zanegowanie wymagałoby restytucję faktycznego poddaństwa znacznej części społeczeństwa dysponującego prawami wyborczymi. Wniosek jest prosty i tylko jeden: nie ma powrotu do hegemonicznej męskości w ramach demokracji. Tylko autorytaryzm jest do tego ścieżką.
Kraje dotknięte najgłębiej kryzysem męskości, jak USA i Polska, potrzebują w ciągu najbliższej dekady kobiecych liderek politycznych, które jednak wykażą się w toku przewodzenia krajowi częściowo „męskimi” (czytaj: docenianymi przez pogrobowców męskiej dominacji) cechami przywódczymi. Nie zanegowaniem własnej tożsamości płciowej, co robiła Thatcher, ale syntezą nowoczesnej kobiecości ze skutecznością przywództwa, które w owych sfrustrowanych kręgach kojarzone jest z męskością, ale oczywiście jest dostępne mocnym ludziom obojga płci. Potrzebujemy zatem liderek stanowczych, zdecydowanych i nieustępliwych, sprawdzonych w sytuacjach kryzysowych i zdolnych prowadzić politykę ewidentnie efektywną. One będą w stanie, z czasem, zaskarbić sobie poparcie nostalgików męskiego świata, przekonać ich, że nic się nie wali. Tego dokonała już Angela Merkel w Niemczech czy Nicola Sturgeon w Szkocji. Chodzi o to, aby twardą postawą i odegraniem roli wzorca społecznego „negocjować” z mającą poczucie marginalizacji częścią społeczeństwa miejsce w nowym rusztowaniu społecznym dla ludzi o tożsamości dumnego mężczyzny. Tak, aby umożliwić im bycie sobą, ale już w realiach akceptacji równych praw i statusów innych grup społecznych. Zapewnić dostęp do poczucia godności i własnej wartości, które nie czerpią już z dominacji nad innymi, a pozytywnej percepcji własnej roli społecznej.
W Stanach Zjednoczonych szanse na odegranie takiej roli w rozpoczynającej się dekadzie ma dawniej twarda prokuratorka, dziś wiceprezydentka, a za kilka lat być może prezydentka kraju, Kamala Harris. W Polsce na razie na horyzoncie nie widać takiej postaci. Niestety dotąd kobiece liderki zbyt często były „licencjonowane” na pozycjach władzy przez rozdających realnie w partiach karty męskich przywódców. W efekcie raczej potwierdzały schemat hegemonicznej męskości, zamiast budować nową jakość. Głębia kryzysu okresu przełomu może się okazać w Polsce bardziej dotkliwa niż w innych krajach zachodniego świata.