Przeczytałem w ostatnich dniach niezliczone posty, wypowiedzi, tweety dotyczące zdobycia Kabulu przez talibów. Myślę o nich nie mniej niż o samym Kabulu.
Miałbym takie małe pragnienie, by ci wszyscy…
– którym jeszcze miesiąc temu nic nie mówiły personalia takie jak: Amanullah, Habibullah, Muhammad Nadir Szach i Muhammad Zahir Szach, sardar Muhammad Daud Chan, Nur Muhammad Taraki, Hafizullah Amin, Babrak Karmal, Muhammad Nadżibullah, Burhanuddin Rabbani, Sibghatullah Modżadidi, Gulbuddin Hekmatjar, Ismail Chan, Ahmad Szach Masud, Abdul Raszid Dostum, Hamid Karzaj, Aszraf Ghani, Muhammad Omar, Abdullah Abdullah, Abdul Ghani Baradar* etc.;
– którzy w poszukiwaniu Kandaharu, Heratu czy Mazar-i-Szarif zeszliby palcem po mapie całą Azję albo i kilka kontynentów jeden po drugim;
– którzy uważają świat i problem afgański za funkcję polskiej politycznej kotłowaniny i okazję, aby potępić Morawieckiego bądź Tuska bądź Kwaśniewskiego z Millerem;
– którzy kochają albo Bidena, albo Trumpa i czują przemożną presję, by przy każdej takiej sprawie określić się po stronie jednego z dwóch wielkich, międzynarodowych plemion;
– którym łatwo przychodzi hierarchizowanie kultur jako lepszych albo gorszych,
…znacznie ostrożniej formułowali swoje stanowiska na temat tego, co się stało i ostrożniej rozkładali winy, nie przesądzali tak łatwo o ‘dzikości ’ Afgańczyków, ich niezdatności do tworzenia państwa albo o ‘tchórzostwie’ miejscowych sił zbrojnych.
Taka ostrożność byłaby wskazana, bo przecież nie wiemy wszystkiego. Jak to jest z prezydentem Ghanim? Uciekł kilkoma samochodami z walizkami dolarów czy poleciał za północną granicę z najbliższą rodziną? To pewnie ustalić łatwiej. W każdym razie dziś zadekował się, za pozwoleniem, w Emiratach. Ale czy zrejterował z abnegacji, czy doszedł do wniosku, że musi gwoli ciągłości państwa, tak jak ją rozumiał, uciec i nie dostać się w ręce talibanu? Czy też, jak mówił, chciał uniknąć rozlewu krwi – a może sądził, że nikt nie stanie w jego obronie? (takie sytuacje bywały przecież i w naszym, uznawanym za cywilizowane wielce, imperium rzymskim). Czy jego minister przeklął go ex post, widząc powszechną reakcję, czy było to szczere sfrustrowanie nieuzgodnionym i tchórzliwym zachowaniem głowy państwa? To albo ustalą kiedyś dziennikarze, historycy i biografiści, albo na zawsze zostanie niepewność i przyjdzie rozstrzygać każdemu jak potrafi najlepiej. A przecież to tylko pierwszy z brzegu przykład.
Jedyne co wiemy na pewno, to to, że wszystko stało się szybciej niż nawet zakładali wycofujący się Amerykanie. I że finał jest katastrofą dla całego świata. Nawet jeśli talibowie spróbują teraz być bardziej światowi, udzielą wywiadu dziennikarce płci żeńskiej raz czy dwa, pojeżdżą na wrotkach w parku rozrywki i pojawią się na tej czy innej konferencji trójstronnej – nic nie zmienia faktu, że ich powrót do władzy to katastrofa zwłaszcza dla mieszkańców dużych miast, w tym stolicy. Katastrofa dla afgańskich kobiet, afgańskiej młodzieży, afgańskich mniejszości, afgańskich czytelników i widzów, afgańskich wolnomyślicieli.
Świat pozostaje pod wrażeniem pandemonium z kabulskiego lotniska, ale większość rzeczywistości pozostaje przed nami ukryta. Mdli mnie na myśl o tym, co muszą przechodzić wszyscy ci, którzy w państwie pod wieloma względami ułomnym i niedziałającym, ale swobodniejszym od pierwszego talibanu, dorośli czy po prostu żyli dwie ostatnie dekady.
Czy należało się wycofywać? Nie wiem, nie jestem znawcą Afganistanu. Kto z Was mnie czasem czytuje, wie, że uważałem – i w gruncie rzeczy nadal uważam – wybór Joego Bidena za znacznie lepsze rozwiązanie dla USA i świata niż reelekcję Donalda Trumpa. Choć nie wiem, z jakich tajnych raportów i analiz wywiadowczych korzystali ostatni dwaj prezydenci Stanów Zjednoczonych, instynktownie przeczuwam, że nie należało mózgu talibanu, Baradara, wypuszczać z więzienia i siadać z talibami do stołu, i że Trump tym bardziej nie powinien był porzucać rządu, który od niemal dwóch dziesięcioleci istniał pod jego egidą, gwoli legitymizowania ludzi, których USA przepędziły w początkach stulecia dużym kosztem ludzkim i finansowym po okresie najokrutniejszej barbarii zaproponowanej przez nich ich własnym poddanym.
Myślę też, może się mylę, że na pytanie „czy mamy się wycofać z Afganistanu” są możliwe z grubsza dwie odpowiedzi
– tak, ponieśliśmy bilionowe koszty, straciliśmy wielu naszych własnych dzielnych żołnierzy – już dość;
– nie, ponieśliśmy bilionowe koszty, straciliśmy wielu naszych własnych dzielnych żołnierzy – nie możemy tego zaprzepaścić.
Każda odpowiedź jest równo cenna, a główny argument – obrotowy. W obu kontekstach używał go w różnym czasie sam Joe Biden (co pokazuje fact checking jego wystąpienia przygotowany przez BBC). Nie dziwi rozgoryczenie rodzin żołnierzy poległych na ziemi Pasztunów. Mają prawo twierdzić, że ofiara ich synów właśnie poszła na marne. Nie dziwi krytycyzm części amerykańskiej prasy, o różnych co do zasady sympatiach zresztą (porównanie z Dunkierką pojawia się nie tylko u pajacującego Trumpa, ale też w kręgach CNN). Ale nie dziwi też aprobata co do samego zamierzenia wyjścia, wypowiadana przez niektórych komentatorów.
Gdybym to ja miał zadecydować, wolałbym jednak nie wychodzić. Nie porzucać Bagram na krępującą grabież, nie narażać się na sceny z chinookiem w Kabulu, które całemu światu przypomniały Sajgon (choć jest jedna zasadnicza różnica – zaangażowani militarnie w Wietnamie Amerykanie postępowali znacznie bardziej okrutnie i bezpardonowo). Ale, raz jeszcze, nie znam, podobnie jak Wy, analiz wywiadowczych, które może mówiły o znacznie większym rozkładzie administracji afgańskiej. I nie muszę konstruować polityki wobec świata w warunkach tylu niepewności i strategicznych przeciwieństw. Tyle że strategia strategią, a los ludzi? I jak tu ufać policjantowi/obrońcy demokratycznego świata, który w taki sposób odpuszcza, i to niezależnie od barwy politycznej kolejnych dwóch prezydentów. Rozglądam się za Ho Szi Minem i jego imperialnym protektorem – i jakoś go nie widzę. Nacisku społecznego na wycofanie, w skali podobnej do schyłku wojny wietnamskiej, też nie dostrzegam. Poprawcie mnie, jeśli coś pominąłem.
Jeśli ostatecznie zadecydowano o wyjściu z Afganistanu, poza samym przeprowadzeniem operacji, należało ją chyba jednak nieco inaczej apologetyzować. Tak, to zaskakujące, że talibowie – mimo obrony poszczególnych punktów – weszli w kraj jak w masło. Ale czy należało mówić, że Afgańczycy sami nie chcieli się bronić? Pamiętam wywiad, jakiego udzielił m.s.z. Afganistanu bodaj Christianie Amanpour. Było to kilka miesięcy temu. Już wówczas tamta władza czuła się zdradzona porozumiewaniem się protektora z talibami. Zza zasłony buńczucznej pewności poczułem wówczas strach dostojnika, ale może to tylko wrażenie. Tyle że, jak podnoszą komentatorzy, morale afgańskiej armii już w tamtym czasie musiało mieć się coraz gorzej – i to także byłoby zrozumiałe. W dodatku taliban, jak się okazuje (Reuters), już od kilkunastu miesięcy infiltrował prowincję, przekupywał starszyznę, docierał do oficerów armii…
Z drugiej strony, zbyt łatwo miotane są oskarżenia pod adresem USA, dotyczące zdestabilizowania regionu. Pamiętacie sytuację w Afganistanie w początkach lat 90.? Na swój sposób przypominała międzywojenne Chiny. Warlordowie etniczni i plemienni porozumiewający się ze sobą i zdradzający siebie nawzajem, nieszczególnie wzdragający się przed dokonywaniem zbrodni wojennych. A czasy interwencji radzieckiej? Brudnej, wstrętnej, rozpoczętej przecież nie na zaproszenie rządu, jak gdzieś przeczytałem, ale z inicjatywy własnej dla zamordowania miejscowego komunistycznego prezydenta Amina w imię ręcznego sterowania lokalnymi komunistami, rządzącymi od roku. Śmieszne jest wymawianie USA destabilizacji kraju, który inwazja sowiecka wprowadziła w stan kompletnego rozedrgania, nawet jeśli Karmal i Nadżibullah utrzymywali się przy władzy relatywnie długo. A masakry dokonywane radzieckim uzbrojeniem przez miejscowy rząd komunistyczny w czasie powstania herackiego, jeszcze przed inwazją? A jeszcze wcześniejsze autorytarne rządy księcia-prezydenta, Daud Chana? Destabilizacja nastąpiła już znacznie wcześniej niż amerykańskie, zakulisowe finansowanie mudżahedinów, w tym także przyszłych talibów. I tylko jej częścią była bipolarna rywalizacja ZSRR i USA o władzę nad światem. I dziś także Biały Dom i Kreml, Downing Street i Quay d’Orsay, Cz’ongnanhai i Beştepe istotnie wpływają na bieg wydarzeń, ale nie o wszystkim decydują.
Potoczne skojarzenia, które rozchodzą się zawsze w e-świecie w podobnych sytuacjach jak świeże bułeczki, dalekie są od pełnometrażowej komparatystyki historycznej. Pewnie mają do tego prawo, ale nie wszystkich przekonają. Bardzo wielu z moich facebookowych znajomych spodobało się porównanie wierchuszki talibanu do episkopatu Polski. To już wiral regularny. Sam używam metaforycznie od czasu do czasu określenia ‘katotaliban’, ale… Wiem, podpadnę Wam, ale ja tak tego nie widzę, jak w memie z ostatnich dni; to jednak przesada. Różnica tkwi oczywiście nie tyle w wysublimowaniu religijnym, ale w kryterium zbrodniczej przemocy i siły militarnej, a także w brutalności. Powiadacie mi: no ale gdyby dać im taką możliwość… No tak, tylko że talibom nikt jej nie dał – sami sobie wzięli mordem, strachem i kałachem, odrodziwszy się jak hydra. W polskim świecie coś takiego jest, twierdzę, niemożliwe, a postawy i podstawy teologiczne odmienne. Z drugiej strony, stosunek polskich biskupów do praw reprodukcyjnych kobiet albo do osób nieheteronormatywnych (propozycja terapii konwersyjnej dla gejów, która przecież jest [nieskuteczną] torturą i gwałtem na osobie ludzkiej, zawarta – przypominam – w osobnym raporcie oficjalnym, płodzonym przez wiele miesięcy!) zbliża episkopat o krok w stronę radykalizmu ademokratycznego. Może i dobrze, niech wiral płynie przez sieć. Niech ekscelencje przemyślą to, jak się sporej części narodu kojarzą (wiem, pewnie nie przemyślą, powiedzą, że są prześladowani niczym pierwsi męczennicy – tego równie nieprzekonującego skojarzenia już przecież używają). Na marginesie: mnie bardziej krajowi purpuraci przypominają persony z drugiej strony afgańskiej barykady. Może warto przypomnieć, że państwo, które posypało się na naszych oczach, nazywało się, ostatecznie, Islamską Republiką Afganistanu.
I ja też Wam chętnie zaproponuje takie luźne skojarzenie, pewnie równie dalekie od głębokiej komparatystyki. Afganistan kojarzy mi się z tymi państwami średniowiecza i wczesnej nowożytności, w których stolica – i czasem jedno, dwa wielkie miasta – tworzyły (proto)społeczeństwo/Gesellschaft, a prowincja, miasteczka, wieś, pozostawały w tradycyjnych rodowo-klanowych społecznościach/Gemeinschaft. Obie formy oddalały się coraz bardziej od siebie. Afganistan przechodził kilka prób westernizacji w XX-XXI wieku. Niektóre były fejkowe i kończyły się kilkaset metrów za murami królewskiego pałacu, inne były umiarkowane i pozornie trwałe, ale dla konserwatywnej prowincji kompletnie nieprzekonywające (wrócę jeszcze do jednej z nich, z czasów króla Zahir Szacha). Inne jeszcze – jak z czasów afgańskiej komuny – były pryncypialne, wbijane po trupach. Te ostatnie budziły oczywiście opór największy. Łamigłówki dwóch systemów nie rozgryźli dostatecznie dobrze Amerykanie, chociaż niewątpliwie próbowali, docierając do starszyzny klanowej. W każdym razie w dzisiejszej tragedii narodów Afganistanu biorą udział ludzie, których dziadowie byli komunistycznymi poetami, buntownikami z bronią w ręku, postępowymi nauczycielami, arystokratami plemiennymi, konserwatywnymi mułłami, niepiśmiennymi chłopami. Łączy ich ponad czterdziestoletnie bytowanie w świecie walki i niepokoju.
Co poszło nie tak w ostatnim dwudziestoleciu albo i wcześniej? Pewnie każdy wbije szpilkę w inne miejsce osi czasu. W szkolenie talibów pod auspicjami CIA. W radziecką inwazję. W pompowanie zielonej waluty w rząd Karzaja i Ghaniego bez umiejętności sprawdzenia, kto i w jakim celu chowa je do kieszeni. W decyzję Trumpa. W decyzję Bidena. W zlekceważenie roli Pakistanu. W uwolnienie Baradara i odesłanie go do Kataru. W inne potknięcia „afgańskiego procesu pokojowego”.
Ja chciałbym zwrócić Waszą uwagę, nieprzesądzająco, na inny obrazek z historii Afganistanu. Gdy przepędzono pierwszy taliban i w Kabulu zebrało się najważniejsze w miejscowej tradycji ciało parlamentarne o metryce nie młodszej wcale niż nasz Sejm, tj. Loja Dżirga, w następstwie obrad i przy mocnym nacisku USA, na czele państwa stanął prezydent Hamid Karzaj, rządzący potem do 2014 r. Ale na zdjęciu z jego pierwszej inauguracji zobaczycie siedzącego nieco z boku niedosłyszącego starca o cichym głosie. To Muhammad Zahir Szach, ostatni władca kraju, obalony przez kuzyna w 1973 r. po niemal czterdziestoletnim panowaniu. Amerykanie postawili na Karzaja, poparł go też Zahir Szach, wówczas utytułowany Baba-i-melat-i-Afghanistan (‘ojcem narodu afgańskiego’) – bo Karzaj był liderem pasztuńskiego klanu Popalzajów, bo był na miejscu, bo umiał postawić się talibom, bo miał charyzmę, bo miała być republika. Karzaj był w tym rozdaniu Wałęsą, Zahir Szach – Kaczorowskim.
Nie mam jak tego udowodnić, ale należało, jak myślę, postąpić odwrotnie. Karzajowi dać ważne godności rządowe, ale pozwolić na restytucję monarchii i powrót na tron Zahir Szacha. Ostatnia dekada jego panowania to był ostatni okres afgańskiej stabilności. Po powrocie z wygnania cieszył się poparciem wszystkich grup etnicznych i bardzo wielu mudżahedinów. Inaczej niż jego perski odpowiednik, utrzymujący go zresztą przez pierwszych parę lat rzymskiej emigracji po 1973 r., umiał się za monarchii samoograniczyć, wprowadzić rzeczywistą monarchię konstytucyjną, stworzyć życie polityczne, w którym nawet komuniści weszli do parlamentu. Obrazki europejsko ubranych studentek z Kabulu, które teraz przypominacie, pochodzą z ostatnich lat jego panowania. Choć sam był Pasztunem, jego pierwszym językiem był dari (powiedzmy: perski), miał umiejętność porozumienia z Tadżykami, Uzbekami i Hazarami afgańskimi. Reprezentował islam à la „Tygodnik Powszechny”. Znośny, nawet po linii sentymentalnej, dla stołecznej Gesellschaft, miałby wielki atut tradycyjnej legitymacji władzy wobec prowincjonalnej Gemeinchaft, po linii tyleż magicznej, co także i sentymentalnej. Ostatecznie ojcem tej dynastii był wielki Dost Muhammad Chan. Może byłoby inaczej, ale tego się już teraz udowodnić nie da. Syn i dziedzic tytułu, sam już raczej stareńki (86 lat) Ahmad Szach Chan dzisiaj nie zdziała niczego.
Co będzie dalej? Oczywiście zupełnie nie wiem. Jest mnóstwo niewiadomych. Czym jest na przykład ta przedziwna rada narodowego pojednania z pozostającym w kraju Karzajem, arcywarlordem z przeszłości Hekmatjarem (nie talib a przecież jakby talib) i z byłym ministrem Abdullahem? Jak zachowa się dotychczasowy wiceprezydent Saleh, który po rejteradzie głowy państwa ogłosił, że przejmuje jego obowiązki? O co chodzi z Ismailem Chanem, wojownikiem i wodzem Heratu o stażu dłuższym niż ja żyję, który relatywnie mocno opierał się teraz talibom, ostatecznie został schwytany, potem wypuszczony, a teraz przebywa w Iranie – czy jest emisariuszem nowego emiratu u ajatollahów, wyzwoleńcem w zamian za milczenie czy podejmie jakieś działania? Czy talibowie wywiążą się z obiecanej amnestii generalnej czy to tylko zasłona dymna dla zyskania czasu? Skąd mieszkańcy afgańskiego (nie indyjskiego, chodzi o dawną letnią siedzibę króla Habibullaha) Dżalalabadu znaleźli dzisiaj siłę na protest pod tradycyjną, trójkolorową flagą kraju i co znaczy fakt, że nie zostali zmieceni przez nowych rządców kraju, tak poprzednio straszliwie brutalnych? Czy odrodzi się coś na kształt Sojuszu Północnego?
Coś, powiadają, kroi się w Pandższirze. Był to matecznik zabitego tuż przed atakiem na WTC – chyba przez al-Kaidę i talibów – Ahmada Szacha Masuda, jednego z największych afgańskich wodzów i wrogów talibów. Na miejscu jest teraz trzydziestoletni Ahmad Masud, jedyny syn i oficjalny dziedzic swojego ojca, który już zdążył odrzucić drugi taliban (jakże by mógł inaczej?). Czy to może być ognisko trwałego oporu? Czas pokaże dość szybko.
Na koniec, dla wytrwałych, chciałbym jeszcze poddać argument w sukurs tym wszystkim, którzy chcą polemizować z piszącymi, jacy to Afgańczycy ‘dzicy’ i na państwo niegotowi. Choć współczesny Afganistan zaczął się od Ahmada Szacha Durraniego, władcy zwanego ‘perłą pereł’ (‘durr-i-durran’), w XVIII w., pierwsze byty państwowe wokół Kabulu czy Kandaharu powstawały już w czasach, kiedy nasi przodkowie żyli sobie w strukturach rodowo-plemiennych gdzieś na wschód od Polski dzisiejszej, nie budowali miast ani nawet grodów, do halucynacji spożywali sporyszu i pozostawiali po sobie niewiele archeologicznych pamiątek, o ile nie liczyć fantazmatu Wielkiej Lechii. Państwa te istniały jedne po drugich, choć Afganistan też miał geograficzne nieszczęście utknięcia pomiędzy wielkimi imperiami. Ale to już zupełnie inna historia. Koledzy po fachu powiedzieliby zresztą, że jako starożytnik/mediewista powinienem się tylko do niej ograniczyć. Cóż, każdy z nas po swojemu odreagowuje, to co widzi i czyta w ostatnich dniach.
Bo przecież najbardziej żal ludzi. I ich przekreślonych nadziei. I ich zagrożonego życia.
Dlatego niech Polska, kraj dzisiaj prezentujący antycnotę niesolidarności, nie zostawia tych, których nazywaliśmy sojusznikami. Liczba 45 osób na czterdziestomilionowy kraj to jakaś wredna hipokryzja. Naszym weteranom afgańskim wpinamy w mundury Gwiazdę Afganistanu z mottem ‘paci servio’ na rewersie. Nawet to jest żywy dowód, że nie byliśmy tam dla złapania Osamy, a dla pokoju tego kraju. Bo przecież nie ryzykowalibyśmy życiem naszych żołnierzy tylko dla popisu przed zaprzyjaźnionym mocarstwem albo z własnej pychy, prawda?…
Autor ilustracji: Wellcome Collection gallery (2018-03-30)