O szansach Radosława Sikorskiego na objęcie teki sekretarza generalnego NATO w Polsce rozmawia się tak, jak kiedyś o szansach Małysza w najbliższych zawodach skoków narciarskich.Odpytywani są wszyscy, którzy mają cokolwiek wspólnego z polityką zagraniczną.Ponieważ nie wypada odpowiedzieć, że wiedzą dokładnie tyle co dziennikarze napiszą w gazetach powtarzają banały, do których dostęp ma każdy internauta,budują wielopiętrowe teorie, każda prasowa spekulacja staje się „przełomem”. Im mniej wiemy tym intensywniej dyskutujemy.
Prawdy na temat szans Sikorskiego są dwie. Pierwsza, że w Polsce realnie jego kandydaturę poza samym Sikorskim, premierem i prezydentem, może ocenić kliku najwyższych rangą dyplomatów, którzy gdyby publicznie dokonali takiego wyznania, pogrzebaliby jego szanse razem ze swoimi karierami.
Druga, wygląda tak, że Sikorski nie ma praktycznie żadnych szans. Z jednej podstawowej przyczyny – w takich wyścigach nie wygrywa najlepszy, ale najmniej kontrowersyjny. Nie ten,którego lubią najbardziej, ale którego najmniej nienawidzą. Nie silna osobowość, ale przeciętniak, który nikomu nie podpadnie. Tak wyrazisty polityk jak Sikorski dla zbyt wielu okazuje się nie do przełknięcia, a wciąż nie widać nikogo kto byłby gotów za niego walczyć „do ostatniego guzika”.
Jeśli jednak Sikorski wygra (szanse jakieś 12-1), to będzie jak skok Małysza do kwadratu, narodowe święto, część tego splendoru spłynie na Donalda Tuska, który pozbędzie się ministra, na tyle źle wychowanego, że we własnym rządzie przerasta go popularnością. Jeśli Sikorski przegra, nic się nie stanie, poza tym, że nie będzie już tak politycznie „sexy” jak przedtem. Dla premiera ten wariant także jest jak najbardziej do przyjęcia.
Do tego porażka Sikorskiego zwiększa szanse innych Polaków, np. Jerzego Buzka na objęcie fotela przewodniczącego Parlamentu Europejskiego. Na im większej ilości fortepianów próbujemy grać, tym większa szansa, że któryś z nich odegra wreszcie dla nas tryumfalne Te Deum.