Z prof. Zbigniewem Mikołejko rozmawia Magdalena M. Baran.
Magdalena M. Baran: Wracam ostatnio – może przewrotnie nieco, gdy patrzyć na „nowe” czasy – do lektury Tischnera, do Polska jest ojczyzną. Jest tam piękny tekst: „Kto ufa drugiemu człowiekowi, ten nie potrzebuje poddania go nieustannej kontroli, ponieważ z góry wie, co ten drugi zrobi. Kryzys zaufania oznacza zatem pękanie elementarnej więzi między ludźmi”. Kiedy patrzymy dziś na Polskę, to jesteśmy między sobą w głębokim kryzysie zaufania, a jednocześnie w kryzysie więzi. Zastanawiam się, czy po roku 1989 w tym naszym społeczeństwie/w naszej wspólnocie w ogóle nauczyliśmy się ufać i budować więzi między ludźmi.
Zbigniew Mikołejko: Mam wrażenie, że ta więź rozpadła się bardzo dawno temu. Że w gruncie rzeczy nie udała się dopełnić tak, jak na przykład została dopełniona w logice rozwoju Rosji, gdzie właściwie, długo by o tym mówić, stała się ona więzią mistyczną zakorzenioną w ziemi, krwi, myśli.
Rosyjski myśliciel prawosławny i historyk Jurij Łoszczyc swoją książkę o Dymitrze Dońskim zaczyna od obrazu kraju – wydawałoby się – zupełnie bez znaczenia, peryferyjnego, zdruzgotanego jarzmem mongolskim, czyli Międzyrzecza Zaleskiego. To jest świat rozproszonych, mizernych księstw włodzimiersko-moskiewskiego, twerskiego, riazańskiego etc,, świat nędznych, drewnianych grodów, przepastnych lasów, rozległych bagien, świat najeżony bezgraniczną przemocą i pozbawiony niemal w istocie intelektualnych elit, także duchownych. A jednocześnie odwołuje się Łoszczyc do obrazu rzek, które tam się wiją, które mają tam swój początek: Wołgi, Oki, Donu, Dniepru, Kłaźmy, Moskwy… I mówi on dalej, że owe rzeki biegnące przez las, wijące się pośród przedziwnych drzew czy tajemniczych kamieni, biegnące chaotycznie, ale ostatecznie w jakąś wyraźną stronę, kierowały się jakąś nieodpartą siłą, jakąś nieubłagana logika, prowadząc do wyklucia się tego, co później można nazwać „ideą rosyjską”. Integrystyczną koncepcją zawłaszczającą również – najzupełniej nieprawomocnie, lecz skutecznie – tradycję i tożsamość Rusi Kijowskiej.
Wszystko więc tam już było, w tym zalążku, w tej glebie, w tych rzekach i drzewach. „Myśl, rzeka i drzewo są do siebie podobne i jest coś dręcząco niewyrażalnego i jednocześnie radosnego w oczywistości ich podobieństwa. I nie jest rzeczą przypadku zapewne, że właśnie w języku rosyjskim mówi się o «myślącym drzewie». Nie tylko bowiem w potężnych pniach, ale także w każdym wiotkim źdźble płyną bez przerwy rzeki, i każdy liść zerwany z gałęzi podobny jest do myśli ludzkiej, a każdy korzeń obejmuje ziemię, jak Dniepr czy Don. […] Jedna, jedyna myśl naprawdę wielka może zjednoczyć i połączyć cały naród, nawet wtedy, gdy rozpacza i traci nadzieję, i błądzi we mgle. Jedna idea może trwać całe wieki, nawet gdyby wszystkie moce się jej przeciwstawiły. […] W XIV wieku osnową losów tej ziemi była sprawa dziedziczenia tronu, która toczyła się między Rusią Włodzimierską a Rusią Kijowską. Kwestia ta zdumiewała wiele osób swoją, zdawałoby się, błahością i pozorną przypadkowością. Nie bez powodu znacznie później wielu wykrzykiwało, jak gdyby stanęli wobec zagadki: «Dlaczegóż to tak się stało, że właśnie państwo moskiewskie zostało cesarstwem, i któż to wiedział, że Moskwa zasłynie jako państwo?»”.
Ważne było także – mówi dalej ten sam autor – że większości wybitnych postaci tamtego miejsca i tamtej epoki, nastawionych pesymistycznie w sprawie „zbierania ziem ruskich”, nie udało się stłumić owej „logiki”, owej „myśli twórczej” i „przysłonić bezimiennego żywiołu ludowego”, spontanicznie i intuicyjnie kierującego się takim zamysłem i znajdującego zarazem swe ucieleśnienie i symbol w książętach Moskwy. Niech to będzie swoista preambuła do tego, co chcę powiedzieć, rozważając tak postawione pytanie.
U nas podobne rzeczy się nie dokonały, podobna konsekwentna „logika” czy też scalająca, nośna „idea” – tak czytelna w działaniach Władysława Łokietka, Kazimierza Wielkiego oraz gnieźnieńskich arcybiskupów Jakuba Świnki i Borzysława – zachwiana została już w XV stuleciu, w dynastycznej polityce pierwszych Jagiellonów. A zaczęła się rozpadać, paradoksalnie, w „Złotym Wieku” Zygmuntów, ulegając ostatecznie pomysłowi rozległego, lecz coraz bardziej – niestety – dezintegrującego się i degenerującego się imperium, które „punkt ciężkości” lokowało na wschodzie, w konfrontacji z Moskwą i nieubłaganą, trwałą – mimo czasowych załamań – „logiką” jej ekspansji. W trybach tego zgubnego, jak się miało okazać, dążenia skruszyła się koncepcja mocnej i rozumnej wspólnoty opartej na świadomej, wykształconej szlachcie średniej i, potencjalnie, zamożniejszym mieszczaństwie. Obie te warstwy społeczne poniosły klęskę już w XVI stuleciu.
To przede wszystkim czasy wspaniałości i zarazem załamywania się „demokracji szlacheckiej”, które łączą się z połowicznym sukcesem, a w istocie przegraną reformatorskiego ruchu egzekucji praw i dóbr. O co chodzi? O to, że na polskiej scenie dziejowej pojawia się taka szlachta – na jej lidera wyrasta Jan Zamoyski – która jest w znacznej mierze gotowa jest zrzec się swoich przywilejów w imię reformy wspólnoty, wzmocnienia państwa i ograniczenia materialnej oraz politycznej potęgi Kościoła. Obaj Zygmuntowie się w tym gubią, zwłaszcza Zygmunt Stary, który – wbrew interesom państwa – stawia na magnaterię. A kiedy za Zygmunta Augusta tej średniej, myślącej szlachcie udaje się przeprowadzić kilka istotnych reform, poprzestaje ona na takim połowicznym sukcesie i odchodzi od myślenia o państwie na rzecz lokalności i prywatyzacji myślenia/ Bardzo charakterystyczna, wręcz symboliczna, jest tu postawa Jana Kochanowskiego, którą można nazwać ucieczką „pod lipę”. Opuszcza on miasto i dwór królewski i zaczyna żyć głównie w przestrzeni rodzinnej i sąsiedzkiej – właśnie w cieniu tej lipy, która jest pięknym, kojącym, przyjaznym drzewem. Znamienne, że ów motyw pojawia się mocno w Zborowskim nadwornego poety Kaczyńskich, Jarosława Marka Rymkiewicza, której tytułowy bohater – warchoł i zabójca – wynoszony jest pod niebiosa jako męczennik i wzorzec „prawdziwie wolnego Polaka”.
Tak czy siak, kraj nasz przeobraża się stopniowo w obszar straszliwego sobiepaństwa magnaterii, w domenę rozdzieraną jak „postaw sukna” przez interesy oligarchów. Oni więc – w większości wywodzący się rusko-litewskiego bojarstwa, choć spolonizowani – w stronę zgubnych konfliktów na wschodzie i południowym wschodzie, wojen z Moskwą i Turcją, strasznych w konsekwencjach napięć z kozactwem i prawosławiem. Oni doprowadzili do zagłady państwa i jego instytucji, stając się jednocześnie jedyną w istocie elitą I Rzeczpospolitej. Jedyną, bo „demokracja szlachecka” stała się fikcją, bo mieszczaństwo zostało zdegradowane, bo obie „akademie”, krakowska i wileńska, zajmowały się wszystkim innym niż nauką, bo król i centralne ośrodki władzy przestały odgrywać decydującą rolę…
Charakterystyczne przy tym, dodam, że polska wyobraźnia kulturowa i mitologia polska, ciągle jeszcze, ucieka się do tych właśnie wschodnich obszarów, że tam się często zakorzenia. Nie tylko za sprawą wywodzących się stamtąd dawniejszych twórców, jak Antoni Malczewski, Mickiewicz, Słowacki, Orzeszkowa, Sienkiewicz… Pisarstwo Iwaszkiewicza, Konwickiego, Miłosza, a dziś Księgi Jakubowe Tokarczuk, filmy Jerzego Hoffmana czy Wołyń Wojciecha Smarzowskiego – wszystko to „lgnie” jakby do tamtej sfery i nią się żywi, nawet wtedy, gdy czyni to w duchu jakichś rozrachunków albo też przy próbach uniwersalistycznej perspektywy. Tak, wszystko to są skutki tamtej historycznej ucieczki w prywatność i lokalność, w „białe ściany polskiego domu”, tego z Pana Tadeusza, wpisanego ściśle w pejzaż kultury wiejskiej, agrarnej.
Rzecz w tym, że dokonanie takiego wyboru – nawet symboliczne udanie się „pod lipę” – oznacza separację. To znacznie więcej niż powiedzenie „Moja chata z kraja”, bo tak wybrana izolacja zakłada już nie tylko powiedzenie „To mnie nie interesuje”, ale życie ułudą pewnej idylli, w której – o naiwności! – nic złego spotkać nas nie może.
Obraz jest rzeczywiście izolujący i sprawia on, że pod jego polskość zaczyna się rozmieniać na drobne, zwłaszcza w swoim podstawowym wymiarze egzystencjalnym. Że zamienia się absolutnie w małą codzienną krzątaninę, która jakby „wyżera” czy też „wampiryzuje” całą resztą – szersze spojrzenia na świat, partycypację w zbiorowym życiu i kulturze. Są wprawdzie dość spazmatyczne próby przywrócenia tego, co można by nazwać „ideą polską”, myślą wspólną etc. Pojawiają się one zwłaszcza w stanach krytycznych, w chwilach absolutnego zagrożenia, ale ten trend ujawnia się raczej w literaturze, refleksji o kulturze, historiozofii czy filozofii społecznej niż w życiu prawdziwym.
Właśnie, wszelkie powroty – zarówno do złudnej idylli, jak i do realnego świata – dzieją się u nas wówczas (ale i w czasach późniejszych) na kartach książek. Bardzo mocno zakotwiczamy się w tej literaturze, ba, zdajemy się jej trzymać zębami, pazurami… A później okazuje się, że poza nią… nie mamy nic.
Ona jest surogatem życia, to także jest bardzo charakterystyczne. To szczególna często wizja wspólnoty – wizja Polski jako nieskalanej wspólnoty mistycznej. Taka, powiem bluźnierczo, która potrzebuje pewnej mistyki krwi i ziemi. Ta wspólnota się zadzierzga i krzepnie w nieodparty, mityczny systemat najpierw emigracji, mistycznie, z dala od empiryczności, od doświadczeń kraju, a pod wrażeniem traum historycznych, popowstaniowych. Jest też, owszem, i romantyzm krajowy – ale on nie płodzi tak nośnych, potężnych mitów i symboli, jest jakoś ważny, ale jednak drugorzędny, ściszony. I on też na tę wspólnotę pracuje – z racji owego ściszenia właśnie, swoistej jakby pokory czy też wpisania, najlepszym chyba przykładem jest cykl Zygmunta Kaczkowskiego Ostatni z Nieczujów, do tego bytu lokalnego i prywatnego, do sentymentów właściwych prowincjonalnemu szlacheckiemu życiu i sarmackiemu stylowi.
Nadal myśląc o ówczesnej wspólnocie – szczególnie o jej wymiarze intelektualnym – odnosimy się do tego, co powstawało na emigracji. To naznaczyło pokolenia, wytworzone wtedy mity są nie tylko nauczane w szkołach, ale wręcz stanowią zręby myślenia o wspólnocie, a dalej o ojczyźnie. Również dziś.
Tamta wspólnota to wspólnota wiary, ale także wspólnota iluzji, wspólnota oczywiście wyrażona w słowach, a nie w tej uporczywej twardej pracy, chciałoby się powiedzieć, pozytywistycznej, ale …
Ale u nas nawet bohater pozytywistyczny jest zakażony romantyzmem… Nie ma tu tak twardego, zimnego, czasem brutalnego pozytywizmy, jak na przykład u Zoli.
Prawda, już sam Wokulski, który jest kreślony na figurę pozytywistyczną, ma w sobie rys poprzedniej epoki. Muszę się odwołać do własnego tekstu, który napisałem kiedyś dla „Tygodnika Powszechnego” – eseju o Lalce jako widowisku pasyjnym. Rzecz polega na tym, że właściwie Wokulski jest kolejnym mesjaszem, który ma nas wybawić.
Tym samym Wokulski staje się kolejną figurą w polskim mesjańskim korowodzie, w katalogu postaci różnych, a przecież stapiających się w jedną I tą samą, jakże groźną, narrację. Po Konradzie, Gustawie, Kordianie przychodzą ich „synowie”, „wnukowie”…
Dopiero Wyspiański próbuje się z tym rozliczyć w Wyzwoleniu, a także w Weselu, ale to ostatnie – jak mówi Piotr Augustyniak – zostało zawłaszczone przez Polski Kościół Mentalny. No… ale to wypadek. Boryka się z tym później Stanisław Brzozowski, snując swój wielki projekt związany z filozofią pracy i rozprawy chociażby z „filozofią” Sienkiewiczowskiej Rodziny Połanieckich: „Czy zastanawialiście się, co i jak czują ginące narody? Czy sądzicie, że istotnie, jak w powieści Sienkiewicza, przychodzą znaki i widma ostrzegawcze? Przeciwnie. Jasność, pogoda, słodycz rozlewają się w duszach. Już nie trzeba myśleć, nie trzeba pracować. Na widnokręgu nie ma żadnych zagadnień: wszystko jest zrozumiałe, dostępne, przejrzyste”. No i także Piłsudski, który – choć zakorzeniony przecież w romantycznej i irredentystycznej tradycji – w zbiorze swoich studiów o powstaniu styczniowym nie mówi z patosem o heroizmie, o „srebrnych ptaszętach na krwawych polach”, o bolesnej i wzniosłej Grottgerowskiej wizji 1863 roku, o rytuałach cierpienia. To jest znakomita książka, która zajmuje się – krytycznie i pragmatycznie – logistyką, organizacją, niesprawnością i chaosem powstańczych działań, które, jak twierdzi wbrew powszechnej opinii, mogłyby się okazać zwycięskie, gdyby rządził nim elementarny i odpowiedzialny praktycyzm. Skąd podobne myślenie wziął Piłsudski? Właśnie od Brzozowskiego. A przecież Marszałek był duchowym dziedzicem i czcicielem tego powstania, o czym przypomina znakomity wiersz Józefa Czechowicza Piłsudski:
śnieżne konie śnieżyca po świętym marcinie
zamieć dom tratowała a dom mocny wytrwał
dawny czas w zegarach szafach skrzyniach
litwa litwa
[…]
jezioro sine wolno szło do brzegu
usypiając fale jak dzieci
w domu dzieci bez kołysek kołysał spod śniegów
jęczący nieustannie rok 63
Zatrzymajmy się jeszcze na moment powstania styczniowego. W lasach jest najwyżej 20-30 tysięcy ludzi – gimnazjalistów, studentów, drobnych urzędników dworskich, leśniczych…
Również chłopów, którzy poszli z panami… I tu kolejny mit buduje nam Orzeszkowa w Nad Niemnem. A na tym nie koniec.
Są też chłopi zdradzający, chłopi z Wiernej Rzeki albo też z Rozdzióbią nas kruki, wrony… – ci, którzy są po stronie Rosji albo tylko po swojej własnej stronie, po stronie swego dramatycznie nędznego, dramatycznie nieświadomego i bezwzględnego żywota. Nie oni jedni zresztą: dobrowolnie przecież w armii i urzędach rosyjskich, bez przymusu, było wówczas jakieś 300-400 tysięcy ludzi… Niedawno czytałem parę rzeczy o polskich generałach i oficerach w armii rosyjskiej, którzy przeszli do armii Polski Odrodzonej i nikt ich tam nie miał za zdrajców. To było naturalne, że tam byli – bo tam robiono karierę, pieniądze, bo przecież trzeba było żyć. Dokonywało się jednak rozdarcie, dramatycznie dokonywała się konieczność rozmaitych wyborów. Ot, święty Rafał Kalinowski z rosyjskiego oficera stał się przecież powstańcem. Ot, ojciec Biruty z Syzyfowych prac jest Polakiem w rosyjskim mundurze, ciemiężącym gorliwie własnych rodaków. Ot, warszawskie bogate mieszczuchy szydzą z Wokulskiego, że w 1863 roku dołączył do tych, którzy „nawarzyli piwa”, i trafił w końcu na Sybir. Jasne więc, że nie wszyscy mogli pójść walczyć, że trzeba było – jak to się u nas nagminnie gada – „jakoś żyć”. Chodzi jednak o to, żebyśmy żyli w prawdzie historycznej, a nie w obrębie fałszywej dialektyki „zadanej” nam przez Adama Mickiewicza w Dziadach: że niby to „Naród nasz jak lawa/ z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa/ Lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi/ Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi”.
Doświadczamy zresztą dzisiaj mocno tej fikcji, gdy przychodzi do sprawy „żołnierzy wyklętych”: w państwowym, bezkrytycznym kulcie eksponowany jest tylko patetycznie ich heroizm, w atakach, zwłaszcza lewicowych, na ten kult – tylko zbrodniczość. A było i jedno, i drugie. Ale, by to zrozumieć, potrzebne jest spojrzenie „chłodnym okiem” – historyczna trzeźwość, nie ideologiczne zapamiętanie, nie mitologia.
Tej nam niestety brakuje. Wciąż na poważnie nie rozmawiamy o historii. Politycy się tego boją, a społeczeństwo karmi się mitem. A jednak były te „wielkie wybuchy”. Co się zatem dzieje się, co w nas jest takiego, że w kolejnych pokoleniach rozpala się co najwyżej słaby ogienek, który szybko gaśnie?
Bo nie ma żadnego wewnętrznego ognia! Bo ten ogień wewnętrzny został zasypany! Przejdźmy do rozsypki. Ten zatem ruch egzekucji praw i dóbr był ujawnił się – znowu to podkreślam – w warunkach społeczeństwa agrarnego, jakim była ówczesna Polska. I z natury swojej nie pozwolił na zbudowanie tego czegoś, co nazywamy klasą średnią. A jakieś jej zaczątki ukształtowane później, pod zaborami czy w międzywojniu – inteligencja oraz mieszczaństwo – zostały wyniszczone w rozmaitych okropnościach, zwłaszcza w II wojnie światowej. Dodajmy do tego fakt, że szkolnictwo elementarne w Polsce było bardzo powszechne do XVI wieku, ale w pewnym momencie się cofnęło, nastąpił straszliwy regres edukacji – ta szlachecka i mieszczańska stała się bardzo nędzna, tej plebejskiej i chłopskiej niemal nie było. Ponadto – pod presją katolickiej kontrreformy – klęska reformacji protestanckiej oraz zdławienie prawosławia ukształtowała z czasem, w warunkach w istocie duchowego monopolu, model wojowniczej i ksenofobicznej religijności sarmackiej, przejęty potem od szlachty przez warstwę chłopską. Bo warstwy niższe naśladują jednak w swej kulturze i obyczaju – i tak się stało z polską religijnością – warstwy wyższe, do których mają bezpośredni dostęp w swoim doświadczeniu codziennym. W tym wypadku chodziłoby zatem o szlachtę średnią i niższą. Jak zatem ukazał to Stefan Czarnowski w swoim studium o
religijności wiejskiego ludu polskiego”, barokowa, wojownicza i ksenofobiczna wiara i obrzędowość tych grup szlacheckich stała się w końcu, drogą naśladowania i przeniesienia religijnością chłopską, nacechowaną rytualizmem oraz „nacjonalizmem wyznaniowym”, czyli utożsamieniem polskości z katolicyzmem. I przeszła on następnie – właściwie nietknięta – wraz komunistyczną urbanizacją i industrializacją automatycznie do miast i wielkich środowisk przemysłowych. Jednak proces ten nie dotyczył już na ogół przejmowania wzorów Oświecenia czy jakiejś działalności publicznej.
A przy okazji: jest taki wspaniały, godny ze wszech miar polecenia, pamflet Karola Zbyszewskiego Niemcewicz od przodu i tyłu, który „suchej nitki” nie zostawia na naszych oświeceniowych reformatorach (skądinąd „suchej nitki” nie zostawia on na wszystkich ludziach epoki stanisławowskiej: zdrajach i patriotach, intelektualistach i „podgolonych łbach szlacheckich”, Żydach i Sarmatach, kobietach i mężczyznach, arystokracji i mieszczaństwie…).
Zgodzimy się tutaj, że jako naród czy wspólnota przez zabory (al nie tylko przez nie) nie odrobiliśmy lekcji Oświecenia, bo przecież u nas Oświecenia de facto nie było, nie w jego europejskiej postaci. Dostajemy to w wersji bardzo szczątkowej – gdzieś są Staszic, Kołłątaj, Czacki czy Linde. Historycznie nie dostajemy jednak szans na rozwój, na przepracowanie całej masy tematów, a zamiast tego podtrzymujemy iluzje i budujemy kolejne mity.
To połączyło się ze swoistym mentalnym zniewoleniem przez pewien systemat edukacyjny: dość topornego dydaktyzmu, kształtowania – „oświecania” ex cathedra „młodych umysłów”. I do tej pory żyjemy w systemie edukacyjnym wypracowanym przez Komisję Edukacji Narodowej, umocnionym potem za komunizmu przez represyjny wzorzec makarenkowski (wiem, co mówię, bo w dzieciństwie czytałem rozmaite dziwaczne i niepotrzebne książki, także osławiony Poemat pedagogiczny Antona Makarenki). Wciąż więc mielimy ten sam schemat, a chociaż następują w nim jakieś tam korekty, jakieś jego niby-reformy, sposób nauczania, a w jakimś sensie i sam przekaz wiedzy jest nieodmiennie taki sam. Oświecenie przetrwało zatem jako pokłosie dość wulgarnego dydaktyzmu.
Istotniejsze jest może to, że nie przerobiliśmy lekcji rozumu, który przemienił Francję, postawił pod znakiem zapytania myślenie w Prusach, czy w specyficzny sposób dotknął Hiszpanię, bo nie dość, że Kościół jest tam mocny, to wymiar jego wpływu jest tam inny. Religijność jest inna.
Hiszpania jest tu dosyć szczególna. Złoty Wiek hiszpański – wspaniałości jego literatury, mistyki i sztuki – jest bowiem jednocześnie wiekiem ukształtowania silnego absolutystycznego państwa w powiązaniu z wszechmocnym lokalnym Kościołem, w swojej represyjności – przykładem okrutna Inkwizycja miejscowa – bardzo niezależnym od Rzymu. Tak, Inkwizycja hiszpańska i portugalska jest to coś radykalnie innego w zestawieniu z inkwizycją rzymską – bo to kościelno-państwowa służba bezpieczeństwa i polityczno-religijna policja…. Wróćmy znowu do tego założycielskiego XVI wieku, gdy przed europejskimi krajami, zrzucającymi właśnie dominację dwóch struktur uniwersalnych, papiestwa i cesarstwa, rysowały się rozmaite wyjścia: można było pójść w stronę Kościoła narodowego, wspólnoty, jaka się pojawiła w państwach protestanckich, oraz demokracji partycypacyjnej, albo też zbudowania centralistycznej, absolutnej, katolickiej monarchii. Polska się zawahała – choć wydawała się za Zygmunta Augusta zmierzać w pierwszym kierunku. A potem, sprzeciwiając się wszelkim próbom naprawy i umocnienia państwa, oligarchia wciąż skutecznie straszyła szlachtę widmem absolutum dominium, „nieograniczonej władzy”. No i rzeczywiście pojawiła się ona – tyle, że nie w rękach królewskich, a w rękach magnackich „królewiąt”, sprawnie potrafiących wzniecać anarchię szlachecką i nią zarządzać. Nie wybraliśmy zatem żadnej skutecznej i mocnej drogi, wybraliśmy wbrew wszystkiemu – by przywołać tytuł środkowego tomu trylogii Pawła Jasienicy o Rzeczpospolitej Obojga Narodów – Calamitatis Regnum, „królestwo klęski”. No i agonię.
Na pewno byłyby skuteczne dla wspólnoty jako takiej, czyli dla ukształtowania się wspólnoty czy wyłonienia się właściwego społeczeństwa.
Właśnie tak. Przypadek Hiszpanii pokazuje kraj, gdzie silne państwo jest wspomagane przez Kościół, natomiast u nas w tym okresie Kościół za sprawą jezuitów zorientował się dość szybko, za sprawą rokoszu Zebrzydowskiego, że bardziej niż na słabej władzy królewskiej może się oprzeć na żywiole magnackim i szlacheckim. Krótko mówiąc: na destrukcji wspólnoty i osłabieniu instytucji państwa.
Związał się zatem z grupą wykluczającą klasy niższe, jednocześnie potwierdzając swoją wielowymiarową dominację?
W dodatku ujmując relację między klasami w kategoriach religijnych. Przecież pojęcie „chama” jest wyprowadzone ze Starego Testamentu, od imienia syna Noego. To jest bardzo charakterystyczne, że szlachta nie była w istocie antysemicka. Żyd, który przyjmował katolicyzm, dostępował zatem często nobilitacji, stawał się szlachcicem (a w przypadku osiemnastowiecznych frankistów, o czym przypominają także Księgi Jakubowe, był to wręcz proces masowy). Nawet więc Walerian Nekanda Trebka, jego donos Liber chamorum, nie notuje Żydów, którzy przeniknęli do stanu szlacheckiego, notuje natomiast miejskich plebejuszy i chłopów, którzy w sposób nieuprawiony do tego stanu przeniknęli) Zresztą to był dość silny proces, dotyczący sporej liczby ludzi.
Wracając: chodziło więc o zarówno realne, jak i o symboliczne oddzielenie się, obecne mocno także w języku. I gdzież tu wspólnota? Pojawiała się tylko radykalna dwudzielność, a jednocześnie skazanie chłopa na niewysłowione nigdy cierpienie albo też na cierpienie wysławiające się w aktach strasznej, spontanicznej przemocy. Wystarczy wspomnieć antyszlachecką i antypańszczyźnianą rzeź galicyjską 1846 roku, wymierzoną przeciw „polakom”, czyli szykującej się do powstania szlachcie. A dzieje się to pod hasłem, że Najjaśniejszy Pan, czyli cesarz austriacki, jakoby zawiesił na trzy dni dziesięć przykazań. wszystko w chwili, gdy najjaśniejszy pan, w chacie Jakuba Szeli, zawiesił na trzy dni przykazania. A w powstaniu styczniowym trzeba było stworzyć oddział „żandarmów wieszających”, którzy pacyfikowali chłopskich delatorów, współpracujących z Moskalami przy pacyfikacji. A wreszcie trzeba powiedzieć i o tym, o czym piszą profesorowie Barbara Engelking i Jan Grabowski, czyli o ściganiu i mordowanie Żydów, głównie na wsi, w tak zwanej drugiej fali pogromowej.
Do tego jeszcze wrócimy, ale na razie chcę zatrzymać się nad opowieścią o iluzji. Przez nią dojdziemy do tematu Żydów. Bo to jest tak, że żyjemy w iluzji pewnej wspólnoty, gdzie ta wspólnota jest wyobrażona jako dobra. Niejako w jej w ramach wymyślamy sobie czy też projektujemy figury – figurę wroga i figurę przyjaciela. Ci nasi wrogowie i przyjaciele są tak naprawdę iluzoryczni. Tu dochodzimy do Żyda. Gdy zapytamy „Co w Polaku jest najbardziej autentyczne” albo, gdy Polak odkrywa swoją autentyczność – swego czasu rozmyślał nad tym Charles Taylor – to kolejne pytanie i odpowiedzi pokazują, że w polskiej duszy najbardziej autentyczny okazało się wykluczenie obcego, w tym antysemityzm.
To miało różne źródła, na przykład w rabacji galicyjskiej, o którym mówiłem, zginął tylko jeden Żyd i tylko dlatego, że był urzędnikiem dworskim. Karczma, w której Żyd sprzedawał wódkę, była ośrodkiem, gdzie chłopi zmawiali się przeciwko dworom. „Winna” narośnięciu antysemityzmu chłopskiego w Galicji staje się dopiero – jak trafnie zauważa Michał Montowski – ustawa Najjaśniejszego Pana z 1874 roku, która pozwalała Żydom kupować ziemię. Czyli, krótko mówiąc, w chłopskiej mentalności Żyd staje się konkurentem. Tu jest pierwsze źródło problemu. Do tego dochodzi oczywiście ksenofobiczność szlachecka przejęta przez chłopów. W końcu – co już mówiliśmy – przykład idzie z góry. Na dodatek figura Żyda jako obcego i winnego zostaje jeszcze podkreślona religijnie – modły za Żydów, „morderców Chrystusa”, musiały wszak zrobić swoje.
Wraca słynna, poddana korekcie już przez Jana XXIII, modlitwa z liturgii Wielkiego Piątku, zaczynająca się od słów: „Oremus et pro perfidis Judaeis”…
Właśnie. I jeszcze figura Judasza z tym wszystkim. To jest ten podkład religijny. A jednocześnie jest też nieustannie manifestująca się obcość, wynikająca z faktu, że ten kraj – z własnej zresztą głupoty – został wydany w ręce obcych, że nawiedzały go różne potworne armie, że panoszyli się i dręczyli obcy mówiący w obcym języku, nierzadko też obcy w wierze. I to budziło lęk, za którym przyszła niechęć, a w końcu i nienawiść.
To nas z kolei przenosi do czasów bardziej już współczesnych, bo… niestety tak wiele się w tym względzie nie zmieniło. Tischner – za Antonim Kępińskim zresztą – diagnozował tych zalęknionych, jako ludzi z kryjówek. Mija 30 lat naszej wolności, tymczasem ludzie, którzy mieliby stanowić wspólnotę, są przesiąknięci duchem podejrzliwości. Wracam do zaufania, od którego zaczynaliśmy. Bo przecież nie potrafimy ufać sobie nawzajem. Jesteśmy tak podejrzliwi, że wyparowuje z nas – jako ze społeczności – masa dobrych odruchów, ze zwykłą, ludzką życzliwością na czele.
Właśnie z powodu z tej dyspersji – tego rozproszenia, okopania się we wspólnotach domowych i sąsiedzkich – zadzierzgiwanie się wspólnoty polskiej, bo nie mówiliśmy, dokonuje się okazjonalnie, od przypadku do przypadku, głównie w przestrzeni żałoby.
Myślę, że to w następnym kroku. Póki co mówimy „wspólnoty domowe”, a tymczasem Polacy cierpią na oikofobię, jednocześnie nie umiejąc odnaleźć swojego miejsca.
To jest doskwierające, gdzieś tam boli, zwłaszcza młodszych. To jest tak, że wyzwalanie się z oków społecznych, czyli kolejne rewolucje moralne, mentalne, kulturowe, kierują się przeciwko temu, co jest najbardziej rzeczywistym pancerzem. I tak właśnie młodzież społeczeństw zachodnich zbuntowała się w okolicach 68’ roku. Był to bunt przeciwko systemowi edukacji, przeciw autorytetom i arbitralności kultury „starych” – i tak dalej, ze wszystkimi uzasadnieniami kulturowymi, filozoficznymi czy psychoanalitycznymi. Natomiast u nas młody człowiek buduje się najpierw przeciwko tej wspólnocie, którą – jak mu się zdaje – najlepiej zna, czyli rodzinie. Jednocześnie i paradoksalnie ją jednak uświęcając, bo został do jej reguł przyuczony jak pies Pawłowa – we wszystkich polskich badaniach, we wszystkich epokach, za komunizmu i obecnie, ona się pojawia na czele hierarchii – jako najważniejsza z wartości.
Nawet jeśli ta rodzina naprawdę okazuje się nie istnieć i stanowi iluzję, rzeczywistość wyobrażoną, ersatz, kalkę, jaką wtłoczono nam w głowę. Kolejną. Łapiemy się jej pojęcia niczym tonący brzytwy, powtarzamy: „Mamy rodzinę”. Ale czy rzeczywiście ją mamy? Czy wciąż w tym samym kształcie?
A dzieje się to jeszcze w sprzeczności z wielkim procesem kulturowym – przemiany, także w wymiarze praktycznym i codziennym, wzorców rodziny, prawda? Przecież 30% dzieci w Polsce rodzi się ze związków pozamałżeńskich. A na wielu obszarach kraju, jak gdzieś czytałem, więcej małżeństw się rozpada, niż zawiązuje. Chodzi też o to, że coraz częstsze stają się rodziny niepełne i patchworkowe. I o to, że zmienia się obraz myślenia o pokoleniowości czy obowiązkach rodzinnych. I o to w końcu, że masowa migracja, niekoniecznie tylko „za chlebem”, często też za swobodą obyczajową, destruuje rodziny.
Rozpada się więc ten horyzont i przymus tradycji, w której wszystko nam „mówi”, że „rodzina jest najważniejsza” – bo słyszymy o tym w Kościele, bo tak nas nauczyli rodzice czy dziadkowie, bo takie mamy schematy czy atawizmy. I trzymamy się tego uparcie, nawet jak już go w istocie nie ma, tego starego fantomu. Trochę jak ten facet ze Szkarłatnej litery, którego nawiedzały duchy dawno zjedzonych potraw… Tyle, że nas nawiedzają fantomy dawno przeżytych rzeczywistości. Dla tych nich też poświęcamy nierzadko życie realne.
A to błąd. Często poświęcamy siebie, szczęście i zakłamujemy rzeczywistość dookoła siebie, ale jak ją zakłamujemy na poziomie oikos, tego pierwszego kręgu, jeśli pójdziemy za Arystotelesem, żeby tego nie zakłamać dalej. Jak się psuje na podstawowym poziomie, to się będzie psuć dalej.
Najpierw jest oikos, a później jest polis, prawda?
Skoro dochodzimy do polis, to również do polityków.
No, oni są tacy, jak my wszyscy – krew z krwi, kość z kości naszej.
Są spośród nas, a jednocześnie są „nami” w tej ostrzejszej, bardziej medialnej wersji. Z jednej – mój ulubiony Cyceron – tym, co nas ma przymusić do uczestnictwa w życiu publicznym jest to, by nie być rządzonym przez ludzi podłych, ale z drugiej polityka nie powinna być zajęciem dla dyletantów. A jak my patrzymy znowu, patrzymy do tej iluzji, to jest nasza polityka nie jest domeną polityków, a politykierów.
Tych, którzy powołali siebie do tej roli. Ja wolałbym niekiedy w rozżaleniu – nie do końca to oczywiście prawda – aby nami rządził nami ktoś podły, a rozumny, nie zaś szlachetny głupiec. W Polsce jest natomiast tak, że polityczność zależy na przykład od charakteru – żeby ten charakter był „cacy”. Polityka polska jest więc mocno spersonalizowana, skoncentrowana na osobach, na ich przymiotach i wadach – nie myśli się tu w kategoriach wspólnoty, skuteczności, racjonalności, interesu, prawda? Przecież często wybory w Polsce, dokonane przez wielkie grupy społeczne, dzieją się w poprzek rozmaitych ich interesów.
Ale obywatele tego nie zauważają.
Bo są wiedzeni przez fantom. Są wiedzeni przez, powiedziałbym to, że nigdy nie było tego czegoś, co można nazwać trwałymi strukturami instytucjonalnymi polskiej polityki.
Można powiedzieć, że w jakimś sensie brakuje nam stałej polityki, pewnej ciągłości, a patrząc na postępujący demontaż sfery publicznej czy nawet samego ustroju państwa – bo ku temu wiodą nas „reformy” chociażby sądownictwa – trudno z optymizmem patrzeć w przyszłość.
Dla przykładu: we Włoszech mieliśmy trzy wielkie partie rządzące tam długo, w lepszej albo gorszej koabitacji, przez kilkadziesiąt lat: chrześcijańsko-demokratyczną, komunistyczną i socjalistyczną. I za każdą z nich stał instytut o statusie instytutu narodowego. Można różne rzeczy mówić o polityce włoskiej, o jej meandrach, kryzysach, dramatach, o kafkowskiej biurokratyzacji, o nieprawościach i skorumpowaniu jej elit… W sumie jednak, także za sprawą podobnego intelektualnego zaplecza, wyprowadziła ona Italię ze statusu kraju ubogiego, przegranego, kraju z długim doświadczeniem faszyzmu i drastycznym rozdarciem kulturowym, ekonomicznym, społecznym miedzy Północą a Południem do statusu jednej z najważniejszych gospodarek światowych i istotnego podmiotu „gier” politycznych. Podobnie też za niemiecką CDU stoi Fundacja Adenauera, mają swoje „instytuty” amerykańscy republikanie czy demokraci… i tak dalej. A intelektualiści powiązani z tymi partiami pracowali i pracują nad programem, wizją, spójnością, ideami nośnymi – nie tylko nad PR. To dawało i daje ciągłość i stabilność polityki.
W Polsce też mieliśmy próbę stworzenia tego typu instytucji, a nawet – ostatecznie odrzucony – projekt ustawy, który pozwalałaby na ich finansowanie dzięki przeniesieniu środków z tak zwanego funduszu eksperckiego partii. 10 lat temu, gdy się poznaliśmy, sama byłam częścią tego projektu.
Wiem, to był Instytut Obywatelski. On się nie udał, bo… No właśnie, „obywatelskim” fajnie jest być w przemówieniu, ale żeby pracować intelektualnie, trzeba dokonać gigantycznej pracy krytycznej, umysłowej. I, znów wracamy do Oświecenia, do dziedzictwa rozumu. Immanuel Kant w Co to jest Oświecenie, krytykując je, mówi przecież zarazem, że dzięki temu, że Oświecenie było, człowiek Zachodu przestał być dziecinny i stanął na własnych nogach, wszedł w etap dorosłości. Z tego punktu widzenia – i z braku przyswojonej oświeceniowej tradycji – Polska jest infantylna. Przecież sami nawet mówimy, że ci nasi politycy uprawiają gry podwórkowe, że bawią się w piaskownicy.
Ewentualnie grają w podchody. To nadal język z naszego dzieciństwa.
Ale jednocześnie jest to język doskonale rozumny, bo wynajduje adekwatne metafory, pokazuje, jakimi rzeczy naprawdę są.
Mam wrażenie, że nasz język – bo nam się wydaje, że mówimy metaforami – pokazuje, że król jest nagi. Ale tylko dziecko może powiedzieć, że król jest nagi.
Tak, w związku z tym jasne, że pojawiają się tu i ówdzie, od czasu do czasu, heroiczne wysiłki w budowaniu różnych środowisk ideowych, które mogłyby wspierać, wykraczając poza doraźne „gry i zabawy”. Ale są one odrzucane przez polityków. Obecna klęska demokracji w Polsce jest zawiniona przez liberałów i lewicę, którzy w pewnym momencie najzwyczajniej oddali pole – z jednej strony ulegając Kościołowi, z drugiej strony nie budując nic przeciw populizmowi, nie tworząc żadnej paidei. No i konsekwencją oddania tego pola stał się teraz szkodliwy mariaż tych dwóch sił. Nawet jeśli postulaty tak zwanej prawicy – bo to nie jest żadna – prawica są w istocie postulatami czysto socjalnymi czy wręcz socjalistycznymi, Kościołowi przecież to nie przeszkadza! Ba, nie przeszkadza mu to nawet, że działania rządzących nami teraz populistów są rewolucyjne w swojej gwałtowności, w bezczelności. Że wywracają one i nicują nie tylko ład prawny i społeczny, ale też poprzez kłamstwo i sianie nienawiści urągają ładowi moralnemu, temu zapisanemu w dekalogu. Że w warstwie ideologicznej jest to narodowy i ksenofobiczny katolicyzm, daleki od chrześcijańskiego uniwersalizmu oraz nauczania Kościoła powszechnego.
Na czym jednak miałaby polegać wspomniana paideia? Na przykład na uzmysłowieniu sobie, że my jako społeczeństwo w całej masie i każdy z osobna, jesteśmy bezradni wobec świata, który się oto staje. Taką paideię narodową mogłyby więc stanowić projekty budowania takiej edukacji i kultury, która musiałaby by się zająć kształtowaniem języka, którym można by było nazywać rzeczy po imieniu.
A jakie mamy teraz – w przedziwnym pomieszaniu – dwa języki do dyspozycji? Gdy o nich myślę, zawsze przywołuję sprawę Katarzyny Waśniewskiej. Dlaczego? Bo przy tamtej zbrodni ujawniła się w całej okazałości ta dwujęzyczność, że pewnego rodzaju zasłona się rozdarła przez moment i coś nam ukazała istotnego. Katarzyna Waśniewska ukazuje mi się zatem jako medium utajonych polskich nastrojów i pisanych im obiegowych, powszechnych języków. Najpierw więc, najzupełniej intuicyjnie, Waśniewska posłużyła się kalekim językiem kościelnym, katechizmowym, dewocyjnymi obrazami Mater Dolorosa, Matki Boleściowej, która utraciła Dzieciątko. Ale jak sprawa zaczęła się odwracać, wtedy „weszła” w język tandetnej popkultury. Był więc taniec na rurze, półnagie jazdy konno, opowieści o przeżyciach erotycznych, ucieczki z kochankami itp.
Co najgorsze, społeczeństwo kupiło oba te języki, zarówno ołtarzowy, jak i tabloidowy. Ba, trzyma się ich nadal.
Więcej: to wywołało swoistą fascynację – najpierw falę współczucia, poczucia grozy, a później fascynacji. To pierwsze przemówiło do kobiet, drugie do mężczyzn. Ona „wiedziała” po prostu odruchowo, drogą zwykłej absorbcji skrytych treści polskiego życia i bez żadnego studiowania technik manipulacji, czym zagrać, miała pewne zdolności aktorskie, odgrywała na przykład na swym osiedlu, choć nie miała matury, rolę studentki, która idzie na egzamin. I tu wracamy do iluzji i do życia, które jest snem, do dziecięcych kłamstw. Gdzieś przecież w jakimś wywiadzie matka Waśniewskiej powiedziała bodajże, że córka kłamie jak dziecko, iż napadł ją smok.
Czy my przypadkiem tego języka nie powielamy? Pod koniec ubiegłego roku mieliśmy przypadek chłopca, który schował hostię do kieszeni, bo bolał go ząb. W mediach, w sferze bądź co bądź publicznej, niemal z automatu odpaliły się dwa języki,. Z jednej strony panie krzyczące, że świętokradztwo. Najpierw „Po co szedł do komunii jak go ząb bolał”, a z drugiej strony ludzi mówiących „Nie można tego dziecka podejrzewać od razu”. Poza tym nie można zachowywać się w taki sposób.
Ale to wina mariażu, o którym wspominałem. Oddano nazbyt szerokie pole Kościołowi i w związku z tym, krótko mówiąc, zawładnął on mentalnością. No więc kiedy trzeba opisać sytuację, z religijnego punktu widzenia będącej profanacji, sięga się zaraz po potępienia i nie znajduje żadnych usprawiedliwień, sięga się po represje, także z pomocą państwa – bo wezwano przecież policję. To prowadzi oczywiście – przy jednoczesnej słabości głosów przeciwnych, trzeźwych – do fanatyzmu,
Skoro wypłynął wątek fanatyzmu, muszę zapytać czy przez to wszystko, co się u nas dzieje: mariaż władzy z Kościołem, wysyp dbających wyłącznie o własne interesy politykierów, brutalizację, a jednocześnie dramatyczne spłycenie języka, czy w końcu zalewającą nas mowę nienawiści – nie dochodzimy do momentu, gdy grożą nam trzy plagi, o których pisał Ryszard Kapuściński? Idzie to tak: „Światu grożą trzy plagi, trzy zarazy: plaga nacjonalizmu, plaga rasizmu i religijnego fundamentalizmu”. I to nam w sumie pasuje, bo Kapuściński pisze również, że mają one wspólny mianownik czyli „totalną, agresywną irracjonalność”. W jakimś sensie wracamy do początku, do logiki rozwoju, której u nas nie ma…
W związku z tym brakiem tak łatwo podąża się tu za fantomami.
Ale te fantomy są straszne, coraz bardziej przerażają!
Są straszne, ale są też w jakimś sensie łatwe. Co więcej – nieładnie mówiąc – wciąż nie zostały one „przepracowane”. Nie zostały postawione w ogniu oświeconej krytyki. Ona niekoniecznie musi być skuteczna, ale jest nieskuteczna przede wszystkim tam, gdzie jest niewykształcona, roszczeniowa klasa niższa. Chodzi o to, że znajduje ona silny opór w klasie średniej. Oczywiście, może się zdarzyć taki „wypadek przy pracy” jak w Anglii, ale jednak i tam z populistyczną ideą Brexitu nie poszło zbyt łatwo, bowiem próbowała nie dopuścić do niego dobrze zmobilizowana klasa średnia. Jednak, w odróżnieniu od Anglii, my nie mamy silnej klasy średniej. Była pewna szansa pewna na jej wytworzenie, którą przegapił Leszek Balcerowicz i pierwsze demokratyczne ekipy, nie zaczynając od uwłaszczenia części inteligencji. W związku z czym nastąpiło uwłaszczenie jedynie części dawnych partyjnych działaczy i nowych „rwaczy” o nierzadko podejrzanej konduicie – bo trzeba było dokonać przecież jakieś akumulacji kapitału pierwotnego. Nastąpił więc dziki kapitalizm aferalny, który miał i ma nadal swoje niedobre, destrukcyjne konsekwencje.
Pojawiła się grupa, której interesy nie zostały zaspokojone, która w jakimś sensie nie zrozumiała reform, albo inaczej, została pominięta. To ta grupa okazałą się później adresatem wszelkim maści populizmów. Grupa, dla której najistotniejsza stała się przynależność, a także programy polityczne odzwierciedlające resentyment z jednej, a niezaspokojenie potrzeb z drugiej strony. Czy stał/stoi za nią jakiś głęboki namysł? Nie. Kapuściński powiada, że wystarczy „złożyć deklarację, przytaknąć, podpisać akces”, nie ważne tak naprawdę, bo nie masz znaczenia jako jednostka, „nie ma ludzi, jest sprawa”. I ta sprawa – w różnych odmianach – jest u nas dominującą.
Dlatego taką figurą koronną jest Stanisław Piotrowicz. Jego dziejowość nie ma znaczenia, jego moralność nie ma znaczenia od momentu, w którym stał się „nasz” poprzez samą tylko deklarację „naszości”. A dalej: jest oto nasza historia funeralna. To ona potrafi zbudować jakieś więzi. I buduje efemeryczną wspólnotę, która jednak rozbryzguje się, rozpada się, kiedy tylko przestaje trwać żałoba. W związku z tym trzeba było ideologicznie i rytualnie utrwalić miesięcznice w „religię smoleńska”, która by podtrzymywała, emocjonalnie ją nasycając, pewnej wspólnoty politycznej. Ta funeralność, ta żałoba były istotne, stając się lepiszczem narracji, na pewnym, znów przejściowym, etapie marszu po władzę – dziś oczywiście już zbędnym.
Ale weźmy pod uwagę, że wcześniej nic tak mocno nie wbiło klina w słabiutką już wcześniej wspólnotę…
Dlatego tak ważny jest wiersz Do Jarosława Kaczyńskiego autorstwa Jarosława Rymkiewicza. Z jednej strony pokazuje on Polskę wspólnoty prawej i Polskę wspólnoty nieprawej, buduje rozdzielność tych wskazanych jako nie-nasi, wytrąceni ze świętego, czystego porządku „naszości”. Tych, których należy wygnać, ukarać, potępić, stygmatyzować i tak dalej. I tak się dzieje, prawda? Jest i druga figura, bardzo użyteczna, chodzi o Krystynę Pawłowicz. W tym szaleństwie była metoda – chodziło o najbardziej brutalne narzędzie stygmatyzacji przeciwników politycznych. I wyniesienie teraz do Trybunału Pawłowicz i Piotrowicza to nie jest tylko prowokacja: ma ono wymiar quasi-religijny. I wobec tych pokonanych, naznaczonych, ale jest wyborem figur nieprzypadkowych. I zarazem, za sprawą wybrania do Trybunału Konstytucyjnego – czyli w sferę nietykalności, w sferę tabu.
A z drugiej strony mamy sferę stygmatyzowania tych, którzy tych, co akcesu nie zgłaszali.
No tak, to jasne. Oni są, wracając jeszcze na krótko, jak bliźnięta. Są w parze. Piotrowicz – Pawłowicz, Piotr i Paweł. Taka przewrotna religia, taki przewrotny los.
Nie ma przypadków.
Nie ma. Trochę jakby na wschodnią modłę… Mówiliśmy o rozpadzie wspólnoty, w związku z tym jest jakaś potrzeba wspólnoty, potrzeba auto-transcendencji. A że to jest porządek chory, fałszywy, zły, staje się nieważne. Ważne, że jest „pod ręką”, że nic nie zostało nam innego zaproponowane. A wcześniej został zaproponowany liberalizm, w którym każdy przebija się na własną rękę. Liberalizm ten jest w jakimś wymiarze okaleczony, jednak łączy się to z przejściem przez oświeconą krytykę, zyskaniem samoświadomości, prawda? I uzyskanie też specjalizacji, wydoskonalenie się w jakieś konkretnej pracy. W Polsce jesteśmy natomiast dumni z tych, co potrafią wykonywać wiele rzeczy, ze „złotych rączek”. Natomiast Immanuel Kant mówi, że kraj w których nie ma specjalizacji, dotyczy to także polityki, to jest kraj barbarzyński.
Nasz liberalizm faktycznie jest kaleki. Pytanie tylko, czy całkowicie się nie udał, czy nie został zaproponowany w znośnej, rozumnej, przyswajalnej formie czy najzwyczajniej się nie przyjął. Co się stało?
Akcesem do liberalizmu dokonał się niestety w Polsce w tym momencie, w którym mesjanizm liberalny – bo jest i taki – zaczął ukazywać swoje niepowabne oblicze: z jednej strony ujawniając różne sytuacje skandaliczne, związane z kryzysem wywołanym przez pazernych bankierów, a z drugiej strony pokazując, że na dobro tych liberalnych zachodnich społeczeństw pracują za nędzne grosze i nieludzkich warunkach dzieci i kobiety w Wietnamie, Chinach, Kambodży… Jednocześnie liberalizm zostawił poza sobą również w tych, co – jak słusznie zauważył Jan Paweł II w encyklikach społecznych – żyją na obrzeżach świata. Dziś trzeci, a nawet czwarty świat kryje się zatem, jak pisał papież, w czynach pierwszego świata. U nas objawem tego rodzaju zapomnienia jest przypadek Radia Maryja…
Pomyślałam, że liberalizm w jakimś sensie zapomniał o tym, iż jego twarzą miała być wolność, że granicami mojej wolności są granice wolności drugiego człowieka. Możemy spotkać zarzut wykluczenia przez liberalizm całych mas ludzi. Stąd pytanie: Kim jest ten wolny człowiek?
On został trochę wymyślony w wielkomiejskich salonach i zajął miejsce zwykłego człowieka. Niepokoił się tym bardzo Jacek Kuroń, który w chwili upadku komunizmu powiedział: „Komunizm to był zły dom, ale człowiek nauczył się w nim mieszkać, przywykł do tego, opanował jego reguły”. I teraz wydarcie mu tego domu, powiedzenie mu od razu i bez osłonek: „Radź sobie jakoś” to był kolejny krok w złym kierunku.
De facto budujemy sobie, krok po kroku, kolejny dom zły. To jest to zagrożenie, o którym pisze w O tyranii Timothy Snyder. Powiedzmy to wprost: „jeżeli nie nauczymy się walczyć o wolność, to wszyscy zginiemy w tyranii”.
Przeczytałem kiedyś tę małą książeczkę, jadąc z mojej Warmii do domu. To proste. To taki przyzwoity liberalny odpowiednik leninowskiego Co robić?.
Trochę tak. Liberałowie bardzo potrzebują takich swoich „Co robić”. Ale to co On mówi o tym małym fragmenciku, patrząc na nas i zły dom, który nam „się” teraz buduje.
Ale to zaczęło się od zaniechań, które wpuściliśmy. Tu trzeba zacytować Karola Maksa, który mówi, że „ani narodowi ani kobiecie nie wybacza się tej chwili słabości, w której lada awanturnik może je uwieść”. U nas wspólnota dała przyzwolenie na tego typu rządy. Na początku było ono silniejsze, a później bardziej spazmatyczne/ Ale jakoś było. I tak przez wiele lat. I to nie zostało odpowiednio wykorzystane dla dobra tych, co dali przyzwolenie. W efekcie oni się zbuntowali.
Jednocześnie w tym buncie dali się uwieść.
Tak, zwłaszcza, że mieli na zapleczu tęsknotę za starym domem. Ten nowy dom budowany przecież i z tych materiałów, jakie zostały wyniesione z poprzedniej rzeczywistości.
Tak, nieważne, że niektóre są belki przegniłe, cegły uszkodzone, oknami wypaczone aż wieje chłód, ale jest znane, jest nasze.
Dokładnie – w złym stanie, ale nasze i znane. Cały projekt społeczny Kuronia, jego działanie jako społecznika brało się z tej świadomości, że trzeba inaczej, bardziej otwarcie, że nie można lekceważyć ludzi oswojonych ze starym domem. Ale to był jedynie „kwiatek do kożucha”.
Najgorsze, co zrobiliśmy, to jako wspólnota się nie zbudowaliśmy, a później pozwoliliśmy się uwieść.
A elity tej wspólnoty za to odpowiedzialne. One nadal wciąż marzą, aby wróciły słodkie lata, które były przed dojściem do władzy „dobrej zmiany”…
Ale to se ne vrati…
Tak, to se ne vrati…