Niesamowitych zdolności wymaga uzasadnienie, dlaczego tak łatwo rozgrzesza się Juliana Assange’a, jednocześnie potępiając, ujawnione przez Edwarda Snowedena, metody stosowane przez amerykańską Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Po opublikowaniu prywatnych rozmów Przemysława Holochera lewica powinna zadać sobie podstawowe pytanie: czy woli bronić uniwersalnych wartości, czy swoich partykularnych interesów?
Trudno mi pisać tekst o liderze Obozu Narodowo-Radykalnego, przede wszystkim dlatego że nie uważam go za polityka. Poglądy formacji takich jak ONR czy NOP na tyle wybiegają poza przestrzeń debaty publicznej, że nie powinno się ich działaczy nazywać politykami, podobnie jak trudno szemranego mechanika, sprowadzającego samochody i części zamienne z Niemiec, nazywać przedsiębiorcą, mimo że formalnie przecież nim jest. Dlatego nie traktuję sprawy Holochera jako przyczynku do dyskusji na temat tego, jak społeczeństwo może kontrolować polityków, a raczej – jako próbę znalezienia granicy w zapobieganiu zagrożeniom, jakim coraz częściej są fundamentaliści.
W tej kwestii od lat samozwańczym specjalistą była lewica, publicyści i politycy prześcigali się w krytykowaniu metod stosowanych przez Amerykanów po ataku na World Trade Center. Niedawno, gdy Edward Snowden ujawnił szczegóły programu PRISM, znów rozdzierano szaty, tym razem na temat ograniczeń swobód obywatelskich. Lewica ma usta pełne frazesów o tym, że najważniejszy jest człowiek i nic – absolutnie nic, nawet śmiertelne zagrożenie! – nie powinno być ważniejsze od jego godności.
Czy słusznie? Zdecydowanie tak. Oczywiście, argumenty lewicy bywają czasami nieprzemyślane, a innym razem zbyt ckliwe i infantylne, jednak zawsze są wyłącznie odpowiedzią na działania polityków, którzy często zapominają o najważniejszych wartościach, przedkładając nad nie codzienny pragmatyzm. Taki głos sumienia, nawet jeśli pozostaje wyłącznie wołaniem na puszczy, jest niezbędny dla zachowania symetrii. Sumienie musi być jednak obiektywne, nie może nam podpowiadać: „nie kradnij, chyba że sprzedawca jest niesympatyczny” albo „nie zabijaj, no, może z wyjątkiem swojego wrednego szefa”.
Kilka miesięcy temu, po wyborze nowego papieża, lewicowi publicyści z dnia na dzień zapomnieli o tym, co dawniej pisali o lustracji i błyskawicznie zaczęli przypominać niewygodne fakty z życia Bergoglia. Gdy okazało się, że nowy przywódca Kościoła katolickiego nie jest jednak taki zły, od razu wybaczano mu przeszłości. Demonizowana wcześniej lustracja okazała się zwyczajnym narzędziem politycznym. Opublikowanie rozmów Przemysława Holochera po raz kolejny przesunęło granicę, tym razem lewica stwierdziła, że jakieś głupie prawa człowieka nie mogą odbierać przyjemności z torturowania wroga.
Ujawnienie prywatnych rozmów jest torturą. Wyjątkowo okrutną i wyrafinowaną, ponieważ uderzającą pośrednio w dziesiątki osób, w rozmowach Holochera pojawiają się dzieci, żona, przyjaciele i teściowa. Lektura prywatnej korespondencji budzi obrzydzenie – jeśli znajduje się w niej coś, co jest niezgodne z prawem, to powinni zobaczyć ją wyłącznie funkcjonariusze policji. Nic nie jest w stanie obronić takiej formy publikacji. Swoją drogą, czy gdyby okazało się, że za całą sprawę odpowiadają polskie służby specjalne, które chciały w ten sposób zdyskredytować Holochera, to lewica nagle uznałaby inwigilowanie obywateli za właściwą metodę działania?
Rola lewicy jako stróża moralności przestała być wiarygodna. Coraz częściej widzimy, że nie broni ona swoich wartości jako uniwersalnych zasad, lecz wykorzystuje je wyłącznie jako metodę do kreowania twardej i cynicznej Realpolitik. Niezwykle trudny szpagat pomiędzy Assangem a Snowdenem jeszcze się udał, jednak jednoczesne potępianie tortur stosowanych w Guantanamo i bronienie decyzji o opublikowaniu prywatnych rozmów Przemysława Holochera jest po prostu niemożliwe.
Twitter: @jwmrad