Krytyka jaka spadła na Lewicę po tym jak Czarzasty ujawnił, że zamierza ona bezwarunkowo poprzeć w głosowaniu Krajowy Plan Odbudowy okazała się niczym wobec tej, która nastąpiła po wynegocjowaniu przez lewicowych liderów zapisów, dających formalny wpływ na wydatkowanie środków unijnych z Funduszu Odbudowy. Polityczny deal PiS-Lewica wywołał wściekłość nie tylko wśród polityków pozostałych partii opozycyjnych, co gorsza – furią zareagował lewicowy elektorat. Tak brutalnie nie był dotąd krytykowany nawet PiS. Czego zatem nie zrozumieli politycy Lewicy?
Lewico nie idź tą drogą! – pisałem przed kilkoma tygodniami w kontekście wystąpienia Włodzimierza Czarzastego, który zapowiedział bezwarunkowe poparcie Krajowego Planu Odbudowy, gdyż – jego zdaniem – obywatele nie mogą cierpieć, że „mają głupi rząd”. Wydawało się wówczas, że Lewica z góry abdykowała i pogodziła się z faktem, że – tak, czy inaczej – to PiS będzie arbitralnie dzielił gigantyczne środki z Unii Europejskiej (około 58 mld zł), które Polska otrzyma na pobudzenie gospodarki po zastoju spowodowanym pandemią koronawirusa. A jak PiS dysponuje pieniędzmi, dobitnie pokazał chociażby skandal z podziałem środków z Funduszu Inwestycji Lokalnych, gdzie dotacje na inwestycje popłynęły niemal wyłącznie do samorządów związanych z partią władzy. Mieszkańcy, którzy wybrali opozycję, zostali surowo ukarani – nie dostali od władzy żadnych pieniędzy. Lewica jednak w porę się opamiętała i przypomniała sobie, na czym polega polityka. Zamiast jednak – jak powszechnie oczekiwano – stanąć w szeregu partii opozycyjnych i wspólnym naciskiem zmusić PiS do ustępstw w sprawie KPO, tercet lewicowych liderów postawił na własną rękę dogadać się z partią władzy. Niespodziewanie dla nich samych, warunki Lewicy zostały przez PiS przyjęte. Czarzasty, Biedroń i Zandberg zorganizowali więc konferencję prasową, by podzielić się z wyborcami wiadomością o spektakularnym, w ich mniemaniu, sukcesie. Nieoczekiwanie dla nich, elektorat w ogromnej części potraktował to jednak jako zdradę.
Politycy PSL mają mądre powiedzenie. Krytyka ich poczynań ze strony liberalnych elit zazwyczaj spotyka się z konstatacją: niech krytykują, oni i tak na nas nie głosowali i nigdy nie zagłosują. Gorzej jednak, gdy to sam elektorat jest w awangardzie krytyki poczynań własnej partii. To nieprawda bowiem, że Lewica jest ostro krytykowana wyłącznie przez mityczny liberalny establishment, reprezentowany symbolicznie przez Tomasza Lisa. Adrian Zandberg, Robert Biedroń i Włodzimierz Czarzasty mogą się w tym temacie oszukiwać, lecz jaka jest prawda, każdy widzi. Wystarczy zresztą poczytać komentarze pod ich postami na portalach społecznościowych, wystarczy posłuchać ludzi, którzy deklarują, że za nic już na Lewicę nie zagłosują. Jako osoba z lewicowej bańki, spotykam się z takimi reakcjami na każdym kroku. Wściekłość, rozgoryczenie, rozczarowanie i zagubienie jest w środowisku lewicowym aż nadto widoczne. Najwyraźniej mamy do czynienia z prawdziwym tsunami, które może zmieść znaczną część lewicowego elektoratu, który z takim mozołem od kilku lat jest odbudowywany. Co się zatem stało? Dlaczego robienie normalnej polityki zostało utożsamione ze zdradą narodową?
Wszelkie racjonalne argumenty nie są w moim przekonaniu adekwatne do analizy tej sytuacji. W tak zwanych normalnych czasach, w których to nie mamy do czynienia z faktycznym emocjonalnym stanem wyjątkowym, zachowanie Lewicy zostałoby potraktowane jako element rzemiosła politycznego. Partia opozycyjna o określonym światopoglądzie, programie i interesach wywalczyła w rozmowach z władzą korzystne z punktu widzenia własnego elektoratu zapisy i postulaty. Abstrahuję w tym miejscu zupełnie od argumentu, wskazującego na całkowitą efemeryczność i ulotność tego typu uzgodnień z ugrupowaniem, które wszelkie ustalenia traktuje instrumentalnie i złamie je bez mrugnięcia okiem, kiedy tylko uzna za stosowne. Zostawiając jednak na marginesie tę oczywistą konstatację, nie powinno zatem dziwić, że Lewica przez chwilę poczuła się zwycięzcą i postanowiła się pochwalić politycznym sukcesem. No ale cały ambaras w tym, że czasy nie są typowe. Tu polityków lewicy fatalnie zawiódł polityczny instynkt. Lewica najwyraźniej przedłożyła kwestie stricte polityczne nad coś dużo głębszego, umiejscowionego nie w obszarze polityki, a w sferze wartości.
Kwestie aksjologiczne są jednak tak bardzo wymieszane z politycznymi, że już zupełnie nie wiadomo, co należy do jakiego porządku. Czy rzeczywiście bowiem zjednoczona opozycja, stosująca konsekwentny nacisk na PiS w kwestii Krajowego Planu Odbudowy mogłaby w wariancie maksimum doprowadzić do upadku rządu i do przyśpieszonych wyborów? Czy faktycznie ktoś poważnie rozważał taką ewentualność? PO i PSL miały rację, póki domagały się włączenia samorządów w mechanizm podziału środków unijnych, by zapobiec (przynajmniej formalnie) powtórzeniu się niesprawiedliwego podziału pieniędzy. Lewica nie miała racji, póki chciała bezwarunkowo poprzeć KPO. Sytuacja jednak uległa całkowitej zmianie – to Lewica formalnie wynegocjowała część postulatów, o które walczyli liberałowie i ludowcy. I faktycznie, gdyby szło wyłącznie o politykę, to dałoby się wytłumaczyć te wszystkie ich oskarżenia o zdradę Lewicy, zwykłą zawiścią ogranych i wystrychniętych na dudka. Na marginesie – Platforma teraz mówi o jedności, nie pamiętając jednak, że zaledwie kilka tygodni temu nie uznała za stosowne poinformować nawet pozostałych partii opozycyjnych o swoim autorskim projekcie „Koalicji 276”. Polityką jednak nie da się wyjaśnić szoku i oburzenia lewicowego elektoratu. Jego bowiem nie interesuje tak naprawdę podział środków z KPO. Czym są te, wątpliwe zresztą pieniądze, wobec łamania podstawowych wartości, wobec budowy opresyjnego, obskuranckiego, fundamentalistycznego państwa, wobec tego zaduchu, który dławi młodych ludzi każdego dnia.
Podział jest po prostu za głęboki, by można było w Polsce jeszcze prowadzić racjonalną grę polityczną. Tak się zresztą dzieje nie tylko w naszym kraju. W sytuacji, gdy narodowi populiści próbują meblować życie prywatne własnych obywateli, nie ma miejsca na grę polityczną, jest ideologiczna wojna ze wszystkimi tego konsekwencjami. Stąd oskarżenia o Targowicę, porównania umowy PiS-Lewica do paktu Ribbentrop-Mołotow. Niebywałe, że tego typu narracja nie jest zlokalizowana gdzieś na antypodach życia politycznego, lecz w jego rdzeniu, a takim językiem posługuje się Radosław Sikorski – gruntownie wykształcony przedstawiciel nie tylko polskich, ale i globalnych elit. Co jednak najbardziej niebywałe, to fakt, że te właśnie porównania udostępniają masowo ludzie lewicy! Nie tej lewicy spod znaku Janka Śpiewaka, czy doktrynerskiego skrzydła partii Razem, ale tej szerszej lewicy światopoglądowej, protestującej na ulicach, wystającej pod sądami, młodej lewicy, która policzyła się w ostatnich miesiącach na manifestacjach Ogólnopolskiego Strajku Kobiet (niezależnie od stosunku poszczególnych uczestników do liderek organizacji). Lewica chciała się pokazać, jako racjonalna, dojrzała partia, która potrafi politykować. Nie te czasy Lewico, straciłaś słuch społeczny, instynkt polityczny, związek z własnym elektoratem. Nie chodzi wcale o utyskiwania liberalnych elit, o pretensje polityków PO czy PSL. Chodzi o wielkomiejską ulicę, dla której PiS to nie przeciwnik polityczny, a śmiertelny wróg, którego trzeba odesłać na śmietnik historii. Tego Lewico wciąż nie potrafisz pojąć.
Autor zdjęcia: Max Kukurudziak