Od zwycięstwa PiS w wyborach 2015 r., w których partie lewicy – pomimo zgromadzenia łącznie poparcia ponad 11% wyborców – nie weszły do Sejmu, ulubionym zajęciem lewicowych publicystów stało się pouczanie partii centrum. Oczywiście pewien tytuł do krytyki i pouczania przegranej po 8 latach rządów Platformy Obywatelskiej mieli wszyscy komentatorzy. W końcu popełniła ona szereg błędów bezpośrednio odpowiedzialnych za dramatyczny rezultat wyborów. Jednak po lekturze kilkudziesięciu artykułów zawierających lewicowe besserwisserstwo nie można było oprzeć się wrażeniu, że podstawowym postulatem tych autorów pod adresem partii centrum (nie tylko PO, ale także liberalnej Nowoczesnej) było porzucenie liberalnego lub liberalno-konserwatywnego programu i stanie się lewicowcami. W głębokim przekonaniu piszących, w społeczeństwie polskim zaszły w ostatnich latach głębokie zmiany i tylko likwidacja liberalnych partii i ich przepoczwarzenie się w ugrupowania socjalistyczne – choćby i pod tymi samymi nazwami – daje szanse na pobicie PiS, nawet już w 2019 r.
Mnie, jako czytelnika tych tekstów, zawsze nurtowało w zasadzie jedno tylko pytanie. Dlaczego – skoro lewicowość ekonomiczna stała się tak silną bronią i potężnym argumentem w walce o polskiego wyborcę – lewicowi publicyści i intelektualiści postulują przejęcie socjalistycznego (lub socjaldemokratycznego) programu przez liberałów i realizację jego postulatów ich rękoma, zamiast samemu skorzystać z podobno doskonałej koniunktury światopoglądowej i doprowadzić do renesansu swoich partii i ruchów społecznych? Kryło się za tym, przyznaję szczerze, moje podejrzenie, że oni sami nie są wcale tak pewni eksplozji popularności socjalizmu w Polsce, a ich teksty służą tylko i wyłącznie osłabianiu ducha i wiary w swoje wartości po stronie polskich liberałów i centrystów.
W ostatnim czasie w spektakularny sposób zobaczyliśmy, że cierpliwość lewicowców do nieskorych do przepoczwarzenia liberałów się zaczyna wyczerpywać i rozglądają się oni za innymi możliwościami manewru. Dziś w poprzek środowiska lewicowego zaczyna przechodzić linia podziału co do tego, jaką metodą doprowadzić do klęski kraju.
Woś
Nowatorska wizja wyszła od red. Rafała Wosia. Autor ten ogłosił, że w świecie sporu pomiędzy „niedemokratycznym liberalizmem”, czyli w istocie demokracją ograniczoną prawem, w której istnieją mechanizmy uzupełniające większościowe głosowania o pewną dozę refleksji merytokratycznej, a „demokracją nieliberalną”, czyli rządami „ludu” pod kierownictwem autorytarnej władzy, lewica powinna opowiedzieć się po stronie drugiej z opcji. W praktyce polskiej oznacza to dla Wosia ideę nawiązania przez lewicę współpracy z autorytarną władzą PiS w celu budowy „demokratycznego socjalizmu”.
Woś jest człowiekiem naiwnym. To jego cecha dostrzegalna w wielu tekstach, ale tym razem staje się ona fundamentem rozumowania. Autor wierzy, że z PiS zbuduje ów „demokratyczny socjalizm”, choć czytelnym jest, że socjalne „prezenty” PiS rozdaje tylko tymczasowo, aby spacyfikować opór społeczny w okresie, gdy proces konsolidowania pełni arbitralnej władzy nad newralgicznymi ogniwami państwa pozostaje jeszcze niezakończony i niepełny. Aż trudno uwierzyć, że ufa on temu, iż autorytarna władza będzie taką politykę nadal prowadzić, gdy ekonomiczna koniunktura się pogorszy, a przede wszystkim „suweren” będzie już kompleksowo trzymany za tzw. pysk. Niewykluczone, że wtedy 500+ zastąpi 7500+, ale wypłacane tylko rodzinom mundurowych, a niższy wiek emerytalny zastąpią nakazowe skierowania do pracy. Woś widzi bliskość do PiS także w zakresie „krytyki realnego funkcjonowania UE” i powołuje się na przykład debaty o solidarności dla zadłużonej Grecji, jakby nie dostrzegał, że w przypadku PiS zajęcie stanowiska w tym sporze nie było pochodną lewicowego odruchu solidarności z biedakami, a pochodną wrodzonej wrogości wobec Niemiec i ogólnego geopolitycznego stanowiska rozluźniania więzi z Europą na rzecz bliskich relacji z republikańską Ameryką. W istocie, Woś już dziś jest gotowy do odgrywania roli analogicznej do Jeremy’ego Corbyna, który jak katarynka powtarza, że brexit musi zaakceptować i że da się uczynić zeń oś budowania „sprawiedliwości społecznej”. To gotowe cytaty dla Wosia po kilku latach współpracy z PiS. Woś także widzi pozytywy „zmian w sądownictwie” i chciałby wpływu lewicy na kształt „reform”. Nic dziwnego, w końcu właśnie w państwie pozbawionym praworządności lewicowy sędzia może wydać wyrok pozbawiający własności prywatnej tego czy innego. W końcu Woś liczy na to, że „ucywilizuje” PiS. W gruncie rzeczy to samo o swoich latach młodości opowiadają czasami członkowie Stronnictwa Demokratycznego sprzed 1989 r.
Pomysły Wosia są w swojej prostocie o tyle genialne, że rzeczywiście ich urzeczywistnienie spowodowałoby kompleksową klęskę Polski. Woś nie tylko (to całkowicie jasne) chętnie doprowadziłby polską gospodarkę do całkowitej ruiny, ale także w celu osiągnięcia tej ruiny gotów jest podpisać zgodę na ostateczne przekształcenie polskiego ustroju w zamordyzm. Liberalizm powinien dla Wosia zdechnąć w każdym wymiarze. Nie tylko – co oczywiste – gospodarczym, ale także w ustrojowym i prawnym, jako idea konstytucyjnie gwarantowanych i sądownie chronionych wolności obywatelskich. Nawet wolności osobiste wynikające z obyczajowego liberalizmu Woś wydaje się być skłonny mieć w dupie.
Na razie koledzy Wosia ze środowisk lewicowych publicystów jego postulaty nazywają (jak Grzegorz Sroczyński) „w najlepszym razie kretyńskimi”. Ale Woś to awangarda. Awangarda zawsze dostaje ciosy od swoich, ale niekiedy po latach może z satysfakcją nazywać się „pionierami” wielkich przemian. Kto wie, czy to nie czeka Wosia, jako akuszera koalicji pisowsko-lewicowej?
Skarżyński
Jak na razie lewicowy mainstream od Wosia się dystansuje i proponuje inną, alternatywną drogę do klęski naszego kraju. Wyrazicielem tej bardziej stonowanej optyki jest Stanisław Skarżyński. Ten autor wszystkie klęski współczesnego świata wiąże z oszczędną polityką budżetową. I tak wybór Trumpa to efekt polityki Reagana (nie żadnego z Bushów, Clintona czy Obamy), brexit to wina Thatcher (choć za brexitem w czasach tejże właśnie optowała jaskrawo wtedy socjalistyczna Partia Pracy, o czym wielu nie pamięta), a przejęcie władzy przez PiS to wyłącznie wynik ich obietnic socjalnych (jakby problem uchodźców, rozbudzone kilka lat wcześniej nastroje godnościowo-nacjonalistyczne oraz afery ludzi rządu PO nie miały żadnego znaczenia). Cóż, wniosek z tego rozumowania może być tylko jeden. Nawet jeśli liberałowie odmawiają stania się socjalistami, to niech choć zaakceptują potrzebę wejścia w logikę licytacji na świadczenia socjalne. Innymi słowy, dokładnie skopiują sposób prowadzenia bojów politycznych przez greckie partie PASOK i Nową Demokrację. Skarżyński próbuje zachęcić liberałów do polityki dewastacji budżetu skrojonymi pod gusta liberała hasełkami – „sięgnijcie po klasyczne zasady wolnego rynku: im krótszy horyzont inwestycji i większe zyski, tym większe powodzenie propozycji” – jakby nie rozumiał, że oferta świadczenia socjalnego nie jest „inwestycją”, inkasowanie świadczenia nie jest „zyskiem”, a pieniądze, o których tutaj mowa nie należą do żadnego z dysponentów. Przynajmniej nie w „klasycznie wolnorynkowym” znaczeniu.
Skarżyński przynajmniej, inaczej niż Woś, nie jest naiwniakiem. Sam przyznaje, że Polska po 2019 r. będzie „zadłużona po uszy”, jeśli posłucha się jego rady. Niegłupio zaznacza, że jeśli PiS wygra, też się tak zadłuży, bo PiS w robieniu prezentów nie ustanie. Pomysł Skarżyńskiego jest o wiele lepszy niż Wosia, gdyż ma służyć odbiciu rządów z ręki Morawieckiego. Gdyby się udał, to dewastacja ustroju kraju i prawodawstwa zostałaby powstrzymana. Nastąpiłaby „tylko” dewastacja polskiej gospodarki. Cenę zapłaciliby jednak w końcu obywatele, zwłaszcza najubożsi. Może Skarżyński liczy, że – jak w Grecji – na zmieceniu PO i PiS ze sceny politycznej skorzystałaby jakaś polska Syriza. Powinien jednak pomyśleć, czy w polskich warunkach nie jest bardziej prawdopodobne skorzystanie z tych okoliczności przez ONR?
Lewicowym publicystom trzeba oddać, że są bardzo kreatywni w obmyślaniu sposobów na doprowadzenie do klęski Polski. Nadal nikt ich nie słucha, na pewno nie sami zainteresowani pomocą socjalną. Oni głosują na PiS, podczas gdy niewielki elektorat „młodej lewicy” rekrutuje się z uprzywilejowanych warstw wielkomiejskiej młodzieży. Pomimo to ich obecność w mediach nasila się z każdym rokiem. Oby nie udało się im popchnąć lewicowych polityków w ramiona PiS.
Dziś zadanie dla lewicy jest bowiem dokładnie odwrotne. Nie chodzi ani o przekonywanie liberałów do antyliberalizmu, ani tym bardziej o bratanie się z PiS. Chodzi o to, aby kilkunastoprocentowy elektorat lewicowy w wyborach przełożył się na odpowiednią ilość sejmowych mandatów – inaczej niż to się stało w 2015 r. To może być decydujący krok w kierunku zmiany układu sił w polskiej polityce, którą można osiągnąć bez dewastacji fundamentów państwa i gospodarki. Być może tą drogę wskaże Robert Biedroń i odsunie na bok głosy domagające się absurdalnych działań.