Moja droga liberała od kołyski po (nie grób jeszcze) wiek średni była właśnie historią kolejnych przycięć wrodzonego liberalizmu do życiowych doświadczeń i zmieniającej się rzeczywistości. To też odejście od ostrych ocen i bezkompromisowości, która dla wielu jest ortodoksją. Z tego biorą się dość śmieszne (choć mało zabawne) debaty o tym kto jest „prawdziwym liberałem” ™, a kto tylko udawanym farbowanym lisem, kiedy liberalizm jest nurtem tak bogatym, że obejmuje zarówno anarchokapitalizm, jak i dochód podstawowy.
Wydaje mi się, że znacznie częściej [człowiek – przyp. red.] liberałem się rodzi, a nie staje [1]. Czytanie dzieł wielkich liberałów raczej umacnia w poglądach, rozszerza je, czyni bardziej wysublimowanymi. Nie spotkałem jednak wielu osób, które nagle stałyby się liberałami po przeczytaniu Hayeka, Smitha czy Locke’a. Stąd też pewnie wielka popularność najbardziej naiwnych liberalnych idei w gronie osób młodych – zwanych zwykle kucami. I nie piszę tego bynajmniej, patrząc na nich z góry – sam kiedyś byłem podobny do nich.
Moja droga liberała od kołyski po (nie grób jeszcze) wiek średni była właśnie historią kolejnych przycięć wrodzonego liberalizmu do życiowych doświadczeń i zmieniającej się rzeczywistości. To też odejście od ostrych ocen i bezkompromisowości, która dla wielu jest ortodoksją. Z tego biorą się dość śmieszne (choć mało zabawne) debaty o tym kto jest „prawdziwym liberałem” ™, a kto tylko udawanym farbowanym lisem, kiedy liberalizm jest nurtem tak bogatym, że obejmuje zarówno anarchokapitalizm, jak i dochód podstawowy. Wychodziłem z dzieciństwa z przekonaniem, że wszyscy ludzie są tacy sami, generalnie pozytywnie do siebie nastawieni i każdy powinien móc robić, co uważa za stosowne, o ile nie krzywdzi innych. Wolność, równość, braterstwo.
Pierwsze upadło przekonanie o tym, że jesteśmy tacy sami. Różnimy się bardzo – i to jest siłą rodzaju ludzkiego. Ale nie oszukujmy się – różnorodność ma swoją cenę: jedni wygrywają na genetycznej loterii, inni ją przegrywają. Jedni rodzą się w bogatych rodzinach, inni w biedzie, z której prawie nie ma ucieczki. Nasze osiągnięcia nie zależą zatem wyłącznie, ani nawet głównie, od nas, naszej motywacji i ciężkiej pracy. Nie jesteśmy tacy sami, co więc oznacza, że jesteśmy równi? Możemy mieć równe prawa, ale czy to dość, by zapewnić równość? Czy powinniśmy w jakiś sposób niwelować skutki pecha, a jeśli tak, to jak? To trudne pytania i bez jasnej odpowiedzi. Większość liberałów zgodzi się, że należy wspierać osoby niepełnosprawne, ale co do tego, jak to należy robić, zgody już nie ma. Tak jak nie ma zgody co do tego, jak oddzielić tych, którym pomoc się należy, od tych, którym się nie należy.
I tak liberałowie mogą popadać w krańcowe szaleństwa – takich, którzy stwierdzą, że pomoc potrzebującym powinna być w pełni pokryta prywatnymi działaniami charytatywnymi, a jeśli nie ma ich dość – no to trudno. Z drugiej strony postulujący różnorakie akcje afirmatywne próbują likwidować różnice w wynikach, zakładając, że w całości wynikają z niezawinionego pecha – jednocześnie zabijając merytokratyczne zasady, które dobrze sprawdziły się w budowaniu sukcesu naszych społeczeństw. To, że jesteśmy równi, nie oznacza, że równie dobrze nadajemy się do każdego zadania. Jakość wykonywania zobowiązań ma zaś zasadnicze przełożenie na dobrobyt i jakość naszego życia.
Gdzie więc leży prawda? Tym razem gdzieś pośrodku. Gdzie dokładnie? Nie ma we mnie tej pychy, by udawać, że jestem w stanie to rozstrzygnąć. Jesteśmy na tyle bogatym społeczeństwem, by móc zbudować system zabezpieczeń dla pechowców, tak, by nikt nie chodził głodny i bez dachu nad głową. Czy będą tacy, którzy nadużyją tego systemu – niewątpliwie, ale to chyba cena, którą warto zapłacić. Co jednak z parytetami, wymuszaną inkluzywnością? Badania pokazują, że w USA im większa różnorodność, tym lepsze wyniki. Czy to wystarczy, by zmuszać firmy do jej wprowadzania? A co, jeśli to jakość osób o tym decyduje, a nie ich ilość? Z własnego doświadczenia układania listy wyborczej pamiętam, jak trudne było wypełnienie parytetu – nie dlatego, że byłem do kobiet uprzedzony, lecz nie sposób było znaleźć chętne do kandydowania. O ile lepsza stała się lista z kilkoma kobietami-słupami nieprowadzącymi żadnej kampanii?
Drugie przepadło założenie międzyludzkiego braterstwa. O ile rzeczywiście co do zasady ludzie są dla siebie raczej przychylni, to wyjątków jest sporo. Świadome i celowe krzywdzenie innych dla uzyskania korzyści jest praktyką dość powszechną, a nie brakuje także takich, co krzywdzą dla samej przyjemności. W efekcie marzenia o akapie rozbijają się o rzeczywistość, kiedy miejsca pozbawione władzy państwowej nie zamieniają się w oazy wolności i wzajemnych umów, ale miejsce przemocy i wymuszeń. Pojawienie się państwa jest przyjmowane z ulgą, bo chociaż wiadomo, że złupionym się będzie raz, wedle dość określonych zasad i w procesie nie straci się życia.
Państwo zatem paradoksalnie jest dla liberała zarówno wielkim zagrożeniem dla wolności, jak i właściwie jedynym jej gwarantem. To, co zatem dla liberała powinno by nadrzędną wartością, to wspieranie liberalnej demokracji, z jej ochroną praw mniejszości przed tyranią większości i samego państwa. Stąd zadziwia poparcie wielu środowisk „wolnościowych” dla tych, którzy te zabezpieczenia próbują rozmontować. Trump, jawnie opisujący swe dyktatorskie zapędy, jest powszechnie popierany przez libertarian, polskie zaś środowiska wolnościowe pozostają w sojuszu ze środowiskami prorosyjskimi.
To rozczarowanie ludzką naturą ma również przełożenie na kwestie gospodarcze. Wolny rynek jest wspaniałym narzędziem, które rozwiązuje bardzo wiele problemów – ale nie wszystkie. Im bardziej gospodarka staje się skomplikowana, a produkty bardziej zaawansowane, tym trudniej wejść nowym firmom, zaś wolna konkurencja zamienia się w oligopol, a często w monopol. Siła rynkowa firm jest zaś rzadko wykorzystywana na korzyść konsumentów i znowu regulacja państwowa okazuje się konieczna, by bronić naszych wolności przed korporacjami. Zasadniczy problem pojawia się jednak, kiedy regulacje uderzają w małych, a wielkie korporacje swobodnie ich unikają, co jeszcze pogarsza sytuację. Żyć z korporacjami jest trudno, bez nich się nie da. Jak nie skończyć w cyberpunku – to jedno z największych wyzwań dzisiejszego świata, także dla liberałów promujących wolność gospodarczą. Jest ona niewątpliwie jednym ze źródeł sukcesu ostatnich dekad, w tym w szczególności w Polsce, wydźwignęła miliony z biedy, ale wyraźnie widać, że zawiera w sobie ziarna swojego własnego zniszczenia.
Jeszcze gorzej wyglądają losy liberalnego porządku na arenie międzynarodowej. Stworzony przez kraje demokratyczny system oparty na zasadach został wykorzystany przez wrogów wolności. Użyli oni zdobyczy liberalizmu nie po to, by wprowadzać wolność – choć wszystkim się wydawało, że właśnie tak się stanie. Stało się odwrotnie – autorytaryzmy wzmocniły się i zaczęły dławić wolność u siebie jeszcze bardziej, jednocześnie mniej lub bardziej jawnie łamiąc liberalne zasady, kradnąc wiedzę i technologię. Dziś są już na tyle mocne, że rzucają wyzwanie liberalnemu porządkowi za pomocą metod hybrydowych, strategicznej korupcji czy zbrojnie. Byliśmy głupi. Myśleliśmy, że każdemu zależy na dobrobycie i stabilności – okazało się jednak, że niektórzy preferują dominację.
Międzynarodowy liberalny porządek jest zbyt cenny, by go porzucić, tak jak proponuje to Trump. Zamiast tego powinien być on poparty odpowiednią siłą, tak by łamanie jego zasad kończyło się bolesnymi konsekwencjami. Zamrożenie rosyjskich aktywów i rozmowa o ich konfiskacie są sygnałami, że zmierzamy w tym kierunku. W niektórych przypadkach świętość prawa własności musi zostać złamana w imię utrzymania systemu, który służy wszystkim uczestnikom.
Jako trzecia upadła idea, że każdy może robić cokolwiek tylko chce, o ile nie szkodzi to innym. Bynajmniej nie dlatego, że jest niesłuszna, tylko dlatego, że jest pusta. Właściwie nie ma takich czynności, które nie wpływają na innych, zaś to, gdzie znajduje się granica „znikomego wpływu”, który można zaniedbać, przesuwa się. Pamiętam toczącą się lata temu debatę o zakazie palenia w restauracjach i pubach i jak wielkim zamachem na wolność palaczy on był. Dziś właściwie nie ma wątpliwości, że szkody niepalących były znacznie większe. Lista takich przesuwających się granic, kiedyś kontrowersyjnych, dziś zaś już znormalizowanych jest długa, choćby zakaz palenia śmieci czy zakaz znęcania się nad zwierzętami. Żyjąc w społeczeństwie, musimy myśleć, że nasza wolność jest nieuchronnie splątana z wolnością innych. Mandat maseczkowy jest naruszeniem mojej wolności. Jednocześnie jest to naruszenie tak niewielkie i tak mało kosztowne, że warte potencjalnych korzyści dla wolności innych. Odmawiając szczepienia, wykorzystujemy naszą wolność – ale kosztem tych innych, którzy zachorują, jeżeli nie uda się zbudować odporności zbiorowej. Czym to właściwie się różni od palenia śmieci?
I tak, jestem dziś liberałem w średnim wieku, mając za sobą ćwiartkę XXI wieku. Wciąż wolność kocham i rozumiem. Z nadzieją jednak patrzę na państwo, że pomoże obronić moją wolność przed zakusami wielu potężnych sił – w tym przed samym sobą. Nadzieja ta wcale nie zmniejsza mojej nieufności do tego, co i jak państwo robi, jak marnuje zasoby i nie potrafi nadążyć za zmieniającymi się czasami. Tymczasem jest ono jednym z nielicznych moich sojuszników i z niepokojem patrzę, jak liberalna demokracja słabnie pod kolejnymi ciosami wrogów wolności. Nie możemy jednak popadać w fatalizm – nic nie jest przesądzone. Kilka ostatnich lat pokazały, że niekorzystne tendencje w kraju można zahamować dzięki mobilizacji i aktywności, a wolny świat był zdolny zjednoczyć się we wspólnym froncie przeciwko jawnej agresji autorytaryzmu. Jest nadzieja, że jeszcze nie jest za późno, ale to już zależy w dużej mierze od nas samych i od tego, czy przezwyciężymy typowy dla liberałów instynkt, by zajmować się tylko sobą.
[1] Haidt, J. (2012). The righteous mind: Why good people are divided by politics and religion. New York Pantheon.