Jak powinny zmienić się liberalne priorytety w związku z kryzysem?
W przeszłości kilkukrotnie na łamach „Liberté!” zdarzało mi się odnosić do przeszłości idei liberalizmu i jej kolei losu. Bezsprzecznie ten nurt światopoglądowy ewoluował i w znaczący sposób zmieniał swoje oblicze w zależności od wymogów jakie stawiały realia. W rezultacie, w szeroko pojętym spektrum liberalnym wykształciło się kilka tradycji politycznych, zbieżnych w zakresie ogólnie pojętych założeń filozoficznych, ale odmiennych – niekiedy nawet jaskrawo – na poziomie polityk sektorowych i programów reform. Historia ewolucji liberalizmu jest dobitnym wyrazem jego centrystycznej natury, która pozwala na relatywnie niski poziom dogmatyzmu, a wysoką elastyczność. Zmieniając się wraz z rzeczywistością polityczno-społeczną, liberalizm zachował, mimo wszystko, największe podobieństwo do swojej pierwotnej oryginalnej wersji, w porównaniu z bardzo odległą od Marksa współczesną socjaldemokracją czy konserwatyzmem, od dawna niemającym wiele wspólnego z ideami absolutyzmu monarszego. Bez wątpienia sama natura liberalizmu przyciągnęła do niego wielu krytycznych i samodzielnych polityków i myślicieli, którzy w rzeczywiście wolnej debacie modyfikowali liberalizm na przestrzeni ostatnich 250 lat, podczas gdy przez większą część tego czasu votum separatu względem „oficjalnych” wersji spojrzenia socjalistycznego lub konserwatywnego traktowano w tych środowiskach jako zdradę zasługującą na natychmiastową anatemę.
Ewolucje liberalizmu
Punktem wyjścia dla misji liberalizmu było starcie ze światem absolutnej monarchii, arbitralnej władzy mającej za nic prawa, przeciwstawienie się sojuszowi tronu z ołtarzem wykluczającym tolerancję religijną oraz sprzeciw dla przyrodzonych przywilejów społeczeństwa stanowego. W tych warunkach ukształtował się liberalizm klasyczny, głoszący opozycyjny program konstytucjonalizmu, rządów prawa, rozdziału państwa od kościoła oraz społeczeństwa merytokratycznego o zindywidualizowanym systemie nagradzania zasług na drodze mechanizmów wolnego rynku i konkurencji. Upowszechnienie świadomości politycznej i zaangażowanie szerokich mas społecznych w procesy kształtowania opinii, uczyniło z edukacji oraz idei równości szans (będącej naturalną konsekwencją wolnego rynku) wyzwanie numer jeden. Te procesy doprowadziły do wykształcenia się liberalizmu demokratycznego, który przezwyciężał napięcie istniejące pomiędzy wolnością jednostki a „rządami ludu” dzięki stosowaniu zasady ograniczenia zakresu decyzyjnego demokratycznych większości. Sceptycyzm wobec negatywnych aspektów demokracji przetrwał jednak w nurcie XIX-wiecznego liberalizmu konserwatywnego (nie należy go mylić ze współczesnym liberalizmem konserwatywnym, pod którym to pojęciem najczęściej kryje się tylko trywialny mix wolnorynkowego konserwatyzmu) i wszedł w syntezę z liberalizmem klasycznym, którą w drugiej połowie XX wieku ochrzczono mianem neoliberalizmu. Wcześniej zaś, pod wpływem intensywnego rozwoju roszczeniowych nastrojów społecznych i utrwalonej w czasie I wojny światowej mentalności kolektywistycznej, liberalizm zdecydował się na ograniczoną liczbę koncesji wobec programów socjalistycznych i przedstawił hybrydowy program liberalizmu socjalnego, który usiłował w maksymalnym zakresie pogodzić zasadniczo ze sobą sprzeczne idee solidarystycznego zabezpieczenia społecznego na koszt zbiorowości podatników oraz wolności jednostki. Pomimo pojedynczych przypadków błądzenia, socjalliberalizm okazał się atrakcyjną, żywotną i dość sensowną opcją ideową dla wielu unikających skrajności polityków i filozofów społecznych.
W najnowszym okresie ewolucji idei, po 1945 roku, program liberalizmu demokratycznego zasadniczo przestał budzić większe kontrowersje i – zwłaszcza w obliczu świeżych doświadczeń zbrodni totalitarnych – zyskał bardzo szeroką akceptację oraz stał się standardem politycznego myślenia nie tylko dla samych liberałów. Pozostałe dwie tradycje liberalne – socjalliberalizm i neoliberalizm – ustawiły się zaś na pozycjach kontrapunktów, dwóch wiodących, alternatywnych opcji do wyboru. Od ponad 65 lat spektrum partii, polityków czy komentatorów liberalnych dzieli się na te dwa obozy, co nie wyklucza obecności pomiędzy nimi liberalnego centrum w centrum, którego przedstawiciele proponują „liberalną trzecią drogę”, afirmującą sensowność i jednych, i drugich rozwiązań, w zależności od konkretnych okoliczności. Lata 1945-2008 dzielą się jednak na odmienne etapy, w których układ sił pomiędzy liberalnymi kontrapunktami się zmienia. Pierwsze 30-35 lat to bez wątpienia czas dominacji socjalliberalizmu, wpisującego się w przekonanie o wielkim znaczeniu programu „państwa dobrobytu” dla zapobieżenia powrotowi totalitarnego zagrożenia. W tych latach neoliberalizm dopiero kładzie intelektualne podwaliny pod własne istnienie. Socjalliberalizm pracę tę wykonał już na przełomie stuleci.
Sytuacja zmienia się w latach osiemdziesiątych. Wspomnienie II wojny światowej traci świeżość, prawdopodobieństwo zagrożenia totalitarną recydywą spada, najpierw wewnątrz samego Zachodu, m.in. za sprawą liberalizacji obyczajowej i likwidacji prawicowych autorytaryzmów, następnie dzięki odprężeniu na linii Wschód-Zachód i oczywiście wskutek upadku bloku socjalistycznego w Europie. Deregulacja i liberalizacja relacji handlowych w skali świata otwiera kolosalny potencjał rozwoju ekonomicznego, przez co masę krytyczną osiąga wzrost liczby ludzi, którzy wolność ekonomiczną i związane z nią szanse przedkładają (pomimo ryzyka) nad socjalne bezpieczeństwo podatnych na stagnację „państw dobrobytu”. W rezultacie neoliberalizm zdobywa przewagę i pierwszeństwo w kształtowaniu liberalnego spojrzenia na politykę i gospodarkę. Ten etap w ewolucji liberalizmu skończył się definitywnie w 2008 roku.
Moda intelektualna, czyli płycizna rozumowania
Każde istotne czy też nawet wiekopomne zdarzenie w dziejach wywołuje nastroje, którym ulegają nawet bardzo bystre umysły i cenieni uczestnicy debaty publicznej. Bez wątpienia wielofazowy kryzys ekonomiczny, którego świadkami, uczestnikami i ofiarami jesteśmy od 3 lat z okładem, jest faktem z tej kategorii. Komentatorom i analitykom rzeczywistości brakuje refleksji i umiaru, gdy nastroje społeczne przekształcają się w modę intelektualną. Obojętnie czy moda intelektualna jest wynikiem euforii, czy przygnębienia, jest ona zjawiskiem godnym pożałowania. Przykładem pełne uwielbienia powielanie bredni Jeana-Paula Sartre’a i gardzenie przestrogami Raymonda Arona, „koniec historii”, hurraoptymizm związany z przekonaniem, że oto nastąpił koniec wahań koniunktury i czeka nas wieczny wzrost, wojna z terroryzmem i jej polski wariant –sojusznicze zaangażowanie w „sprawiedliwą” wojnę w Iraku, automatyczne popieranie każdego – także idiotycznego – rozwiązania, jeśli jest ono „zielone”, czy też obecnie produkowana taśmowo „publicystyka kryzysowa”. Nagle ludzie tacy jak Günter Grass i Jürgen Habermas mogą z satysfakcją napisać „a nie mówiłem?” i podkreślić, że już około 1975 roku ostrzegali przed neoliberalizmem. Co prawda, gdyby ich posłuchać wtedy, nie byłoby nie tylko obecnego kryzysu, ale i spektakularnego wzrostu poziomu życia ostatnich dziesięcioleci, ale w obliczu mody intelektualnej nikt tego nie zauważy. Jak przekonuje co tydzień Piotr Buras (który wskoczył na temat walki z neoliberalizmem jak na nośnego rumaka i teraz najwyraźniej zamęczy go, aż zdecnie), albo jeszcze częściej Jacek Żakowski, neoliberalizm to przeszłość, klamka zapadła, nie ma odwrotu, jest to absolutnie pewne, od czasów nazizmu nic w świecie idei tak doszczętnie się nie skompromitowało. Odnosi się wrażenie: nowy „koniec historii”.
Można na ten problem spojrzeć więc albo przez pryzmat owej mody intelektualnej i założyć sobie regularne wysmarowywanie tekstów w kółko powtarzających jedną i tę samą tezę, tylko z użyciem innych słów i przytaczać coraz to nowe „autorytety” – ofiary tej samej mody intelektualnej. Jest to na pewno sprawdzony sposób na utrzymanie się w publicystycznym mainstreamie, a w dodatku łatwy, gdyż minimalizuje wysiłek samodzielnego myślenia.
Można też inaczej. Można zastanowić się nad prognozą przyszłej ewolucji liberalizmu, unikając schematycznego myślenia, w którym po kryzysie i narośnięciu obaw co do wolnego rynku musi wrócić dawny etap dominacji socjalliberalizmu. Nie ma prostych powrotów do przeszłości. Warunki ekonomiczne, międzynarodowy układ sił i powiązania systemowe, mentalność pokoleń decydujących dziś o kształcie współczesności i tych, które będą to czynić za 10-20 lat, są dziś zupełnie inne niż w latach 1950-1980. Inna trauma też kształtuje ich spojrzenie na świat: nie wojna, nie totalitaryzm, nie mocno tradycjonalistyczny dom rodzinny i szkoła, tylko międzynarodowa konkurencja o miejsca pracy, rosnące wymagania kompetencyjne, ultra szybki rozwój technologiczny, tolerancja dla lenistwa oraz życia z zasiłków socjalnych, które jednak okazały się pułapką. Inne są stosunki międzypokoleniowe. Rodzice pokolenia czasów socjalliberalizmu byli pokoleniem, którego najlepsze lata strawiła wojna i okupacja, albo zaangażowanie w zbrodniczy system. Pokolenie czasów socjalliberalizmu siłą rzeczy miało mieć lepiej, nawet jeśli postęp ekonomiczny byłby nieznaczny – pokój i bezpieczeństwo materialne nawet na niskim poziomie są lepsze od fizycznego zagrożenia życia. Współczesne młode pokolenie, ludzie czasów kryzysu finansowego, będą siłą rzeczy mieli gorzej niż rodzice, których najlepsze lata przypadły na czas ekspansji neoliberalizmu i globalizacji, długiego okresu prawie stałego wzrostu. Pytanie brzmi, o ile gorzej? Powrót do recept sprzed 50 lat nie wydaje się najsensowniejszym rozwiązaniem. Absolutnie głupie byłoby zaś bezrefleksyjne wyrzucenie na śmietnik idei tego, co długo działało dobrze, ale – nie dziwota, w końcu to tylko wytwór człowieka – nie okazało się też idealne we wszystkich warunkach. Wbrew czarno-białemu spojrzeniu leniwych intelektualnie komentatorów i kreatorów opinii, nowy etap w dziejach liberalizmu oparty będzie raczej na nowej jakości, na krytycznej rewizji zarówno neo-, jak i socjalliberalnego nurtu ideowego i pozyskaniu z obu tych rezerwuarów najcenniejszych elementów, które złączone ze sobą będą stanowić o sile postkryzysowego liberalizmu XXI wieku.
Lista 4 priorytetów
Krytycy wolnego rynku mają niewątpliwie rację co do tego, że obecny kryzys będzie kolejnym momentem progowym, wymagającym rewizji liberalnego spojrzenia na politykę państwa. Kształt liberalizmu XXI wieku wyłoni się w toku debaty oraz oceny skuteczności zastosowanych przez różne kraje narzędzi walki z kryzysem. Ze swojej strony mogę zaproponować koncepcję określenia listy 4 priorytetów w liberalnej polityce państwa, które pochodzą z różnych tradycji w ramach liberalnego spektrum.
Bez wątpienia istotne pozostają dwie kwestie kojarzone z neoliberalizmem, pomiędzy którymi istnieje zresztą oczywista współzależność, utrudniająca realizację obu tych celów w zbliżonym przedziale czasowym, tj. redukcja zadłużenia publicznego, minimalizacja deficytów budżetowych i utrzymanie następnie praktyki zdrowych finansów publicznych z jednej strony, zaś stosowanie możliwie jak najniższych obciążeń podatkowych z drugiej. Nauka płynąca z obecnego kryzysu każe umieścić sprawę redukcji długu i deficytu na szczycie listy priorytetów, jako cel nr 1. Problem wysokości podatków winien być jej podporządkowany, a więc znaleźć się na tej liście niżej. W przeszłości za liberalną uchodziła niekiedy polityka obniżania podatków albo wprowadzania ulg podatkowych, nawet jeśli jej konsekwencją był znaczący wzrost długu publicznego. To się skończyło. Podatki powinny być jak najniższe, ale pod warunkiem uzyskania uprzednio sensownej równowagi przez finanse państwa, a nawet odpowiedniej nadwyżki pozwalającej sfinansować redukcję danin od obywateli. Priorytet niskich podatków na liście czterech priorytetów umieściłbym jako cel nr 3.
Słuszną koncesją nurtu neoliberalnego na rzecz pozostałych nurtów liberalizmu (nie tylko socjalnego, ale postulującego w tym przypadku to samo demokratycznego liberalizmu) byłoby umieszczenie na liście priorytetów wyżej, jako cel nr 2, publicznych inwestycji rozwojowych. Do tej kategorii zaliczyć należy te wydatki z kasy państwa, które w sposób najbardziej oczywisty przyczyniają się do uzyskania przez całość gospodarki, a więc i samą kasę państwa, wyższych dochodów w średniej i długiej perspektywie. Kontrowersje zarysują się najprawdopodobniej przy rozstrzyganiu problemów szczegółowych, ale zawrzeć należałoby tu na pewno wydatki na szeroko pojętą edukację, rozwój kapitału społecznego, badania naukowe i rozwój innowacji technologicznych, będących kluczem do uzyskania przez gospodarkę wzrostu w przyszłości dzięki przewadze komparatywnej w konkurencji z nowymi potęgami azjatyckimi. Nadanie temu priorytetowi numeru 2 na liście oznacza, że wydatki na ten cel muszą być uzależnione od stanu finansów państwa (w przypadku istnienia wielkiego długu, sanacja finansów może oznaczać cięcia tych wydatków), ale mają pierwszeństwo przez obniżaniem podatków, co z kolei jest oczywiście przejawem podejścia socjalliberalnego do tego problemu.
U dołu listy priorytetów, jako cel nr 4, umieścić należy natomiast wydatki na szeroko rozumianą spójność społeczną, a więc likwidowanie socjalnych skutków kryzysu. Sam fakt obecności tego priorytetu jest elementem socjalliberalnym, koniecznym jednak w rzeczywistości kryzysowej, ponieważ dalsze narastanie społecznych animozji i konfliktów stanowiłoby zagrożenie dla fundamentów porządku liberalno-demokratycznego, którego ochronie cała polityka liberalna winna służyć. Umieszczenie go u dołu listy oznacza jednak kontynuację krytycznego podejścia do zjawiska marnotrawienia środków na źle zaplanowane i źle adresowane programy socjalne, których nie brakuje, obojętnie czy to w postaci zasiłków i ulg, z których korzystają zamożni obywatele, czy nieuzasadnionych przywilejów branżowych. Wydatki na politykę społeczną mogą, owszem, rosnąć, ale tylko wtedy, gdy finanse państwa są w dobrym stanie, wydatki na rozwój na zadawalającym poziomie, zaś podatki relatywnie niskie. Rozrzutna polityka społeczna zagraża ważnym celom, co nie oznacza jednak, że w świecie po kryzysie należy ją lekceważyć. Pojęcie ochrony spójności społecznej i bezpieczeństwa socjalnego powinno wejść do słownika liberalizmu, pomimo oporów neoliberałów.
Nowy nowy liberalizm
Nie należy poprzestawać na oczywistej już teraz konstatacji, iż liberalizm musi się zmienić w wyniku obecnego kryzysu finansowego. Nie należy również ulegać konstatacjom wrogów liberalizmu, wieszczących jego koniec – wyrażają oni nie ekspercki insight, a raczej własny wishful thinking. Natomiast orędowników powrotu do socjalliberalizmu epoki Greena, Hobsona, Deweya, Hobhouse’a i Lloyda George’a należy traktować z przyjaznym pobłażaniem. Przyszłość to zawsze skomplikowana materia. Aby utrzymać relewancję liberalnego głosu w debatach o przyszłości, należy otworzyć dyskusję o redefinicji kluczowych celów liberalizmu i zależnościach pomiędzy nimi, biorąc pod uwagę współcześnie realne zagrożenia dla wolności jednostki. Te zaś ulegają obecnie radykalnym przeobrażeniom. Logika „mądrości etapu” jest jak najbardziej wskazana.