Marszałek Senatu Bogdan Borusewicz, jeden z legendarnych przywódców polskiego ruchu wolnościowego, ogłosił niedawno w prasie swoją propozycję, aby zaprosić do Gdańska, na uroczystości 30. rocznicy pierwszego zjazdu Solidarności, liderów i aktywistów arabskich, którzy na początku tego roku uczestniczyli w wydarzeniach w Egipcie i Tunezji. W obu tych krajach doszło do obalenia długowiecznych reżimów autorytarnych, które w sposób bardzo brutalny tłumiły dążenia swoich obywateli, prześladowały krytyków, więziły ludzi i zwalczały wolność słowa w internecie. Z różnych powodów, głównie dlatego, iż stroniły one od islamskiego fundamentalizmu, reżimy te rzadko bywały jednak przedmiotem krytyki ze strony zachodnich rządów, mediów czy nawet opinii publicznej. Pomimo tego właśnie w tych krajach, na zasadzie regionalnego domina (które objęło także kilka innych państw, na czele z Libią, Syrią i Jemenem), bunt zwykłego obywatela okazał się na tyle silny, aby od wewnątrz wymusić zmianę polityczną. Borusewicz podkreśla samodzielność ruchów wyzwoleńczych Egiptu i Tunezji, gdy mówi o tamtejszych przemianach jako o III fali procesów demokratyzacyjnych, które rozpoczęły się w Hiszpanii, Portugalii oraz krajach Ameryki Łacińskiej, zaś swoją drugą odsłonę miały w naszej części świata.
Been there, done that
Rzeczywiście „arabska wiosna” stała się w świecie kryzysu integracji europejskiej, festiwalu złych wiadomości gospodarczych zza oceanu, zduszenia opozycji na Białorusi, czy tsunami w Japonii promykiem nadziei i źródłem radości. Zwłaszcza z punktu widzenia kraju takiego jak Polska, który uznaje dziś – 22 lata po własnym oswobodzeniu – procesy demokratyzacyjne i transformacje ustrojowe za rodzaj własnej specjalności, analogiczne sukcesy innych społeczeństw i uniwersalny motyw triumfu wolności w boju przeciwko opresji, jarzmu i prześladowaniom budzi żywe reakcje i spontaniczną sympatię. Dzieje się tak tym bardziej, że jest nam, z roku na rok, coraz trudniej świętować własne sukcesy z lat 1980 i 1989. Głębokie podziały, konflikt polityczny i otwarta wrogość dwóch wielkich obozów politycznych o solidarnościowym rodowodzie boleśnie przypominają, że rewolucyjna euforia trwa krótko. Następuje po niej trudne zadanie budowania nowej jakości na gruzach starego świata, co z łatwością może skończyć się klęską. Nawet jeśli jednak, jak w Polsce, się powiedzie całkiem dobrze, przejście do normalności bywa kubłem zimnej wody. Gdy znikają wyjątkowe, historyczne misje związane z przełomem, głód wielkich czynów wśród ludzi pokolenia transformacji pozostaje. Wielkie ambicje nie dają się już nijak zagospodarować adekwatnymi wyzwaniami, a silne pozytywne emocje przeradzają się niemal naturalnie w wielką złość i resentymenty.
Nie tylko więc cieszymy się wraz z Egipcjanami i Tunezyjczykami, ale także zazdrościmy im. Zazdrościmy im tego poczucia i świadomości, że oto ujęli Pana Boga za nogi, przyszłość to nieznana i potencjalnie wspaniała perspektywa wolności i dobrobytu, wszystkie opcje są w zasięgu, nic jeszcze nie zostało sknocone. Ich obecność na obchodach w Gdańsku ma szansę ubarwić naszą prozę życia, albo nawet przypomnieć nam, że demokratyczne państwo budowaliśmy w imię tzw. wyższych wartości. Jednak, wbrew naturalnemu optymizmowi, Egipt i Tunezja stoją przed bardzo trudnymi wyzwaniami. Nie mają mentalnego ułatwienia dla procesu budowy demokracji w postaci perspektywy włączenia w systemy wspólnego bezpieczeństwa i synchronizacji ekonomicznej, oparte o wolnościowe ideały praw człowieka i rynku, jak onegdaj Polska i inne kraje Europy Środkowej, niemal od początku przemian kroczące ku Wspólnotom Europejskim. W końcu, pomimo wszelkiej poprawności politycznej i uwzględnienia nikłych doświadczeń demokratycznych samej Polski przed 1989 rokiem, stanowią potencjalnie słabsze podglebie kulturowe dla zbudowania zupełnie stabilnej i odpornej na niemal pewne kryzysy wolnościowej demokracji. Jako państwa spoza łacińskiego kręgu cywilizacyjnego nie są złożone z ludzi w przygniatającej większości przekonanych o zasadności wartości wolnościowych i indywidualnych, które Europejczycy i północni Amerykanie czerpią z takich źródeł jak chrześcijaństwo oraz liberalna myśl świeckiego oświecenia, a także z własnego, długiego doświadczenia historycznego z różnorakimi, nieudanymi i powodującymi fatalne konsekwencje, próbami budowy ustrojów politycznych o innym niż wolnościowy charakterze. Nawet jeśli założymy trwałość nowej egipskiej i tunezyjskiej demokracji, to zasadne będzie pytanie o szczegóły jej funkcjonowania. Tutaj pies będzie leżał pogrzebany, z tego powodu na euforię za wcześnie.
Dwie płaszczyzny
Współczesny model demokratycznych rządów został wykuty w Europie XIX wieku. Składa się on z dwóch zasadniczych płaszczyzn. Esencją demokracji, znaną od starożytności, jest model wyłaniania rządzących w głosowaniu. W sytuacji realnie wolnego wyboru pomiędzy dwiema lub większą liczbą opcji każdy obywatel dysponuje równą liczbą głosów. Głosowanie jest tajne, więc nie podlega on naciskom. Ta oczywistość to pierwsze skojarzenie, gdy mowa o „walce o demokrację”. Zniewolony dotąd naród występuje przeciwko dyktaturze i jej aparatowi przymusu, za główny cel stawiając sobie przeprowadzenie wolnych wyborów i ustanowienie nowej władzy, zgodnej z wolą „ludu”, czyli większości głosujących obywateli. Ta płaszczyzna demokracji upodmiotawia jednostkę i czyniąc z niej dysponenta, równego innym, „kawałka władzy” w postaci karty wyborczej, nadaje jej niewątpliwie wolność polityczną.
Ograniczenie demokracji do tej jednej płaszczyzny było i pozostaje przedmiotem krytyki z liberalnego narożnika. Jej klasykiem jest naturalnie Benjamin Constant, który używając terminu „wolność starożytnych” objaśnił, w jaki sposób autentyczna wolność w sferze publicznej może współgrać z nawet totalnym zniewoleniem w sferze prywatnej i intymnej życia obywatela. Nie musi, ale może i jeśli się nie zabezpieczymy, w każdym momencie będzie nam grozić zniewolenie gorsze nawet, aniżeli w czasach przed demokracją. Samo głosowanie to bowiem rządy większości nad mniejszością oraz nad członkami tejże większości, z której każdy może zechcieć zostać dysydentem. To w końcu rządy ludzi, dowolne, arbitralne, skore do nadużyć, niepoddające się kontroli, kapryśne.
Druga płaszczyzna demokracji jest zabezpieczeniem przed negatywnymi skutkami dowolności rządów wybrańców ludu. Stanowi częściowe zaprzeczenie pierwszej płaszczyzny, ponieważ pomimo niewątpliwego mandatu od ludzi, odbiera wybrańcom sporą część władzy. Tą płaszczyznę nazywamy konstytucjonalizmem i kontraktualizmem. Składa się z nienaruszalnych wolą nawet wszystkich obywateli zasad moralnych w odniesieniu do statusu i godności jednostki ludzkiej, trudno zmienialnych zapisów konstytucji ze szczegółowymi wolnościami obywatelskimi oraz z mechanizmów ustrojowych, budujących system wzajemnej kontroli organów władzy przez częściowo konkurencyjne ośrodki oraz władzę sądowniczą. Ciosem w totalnie pojętą demokrację jest wyjęcie dużego przedziału problemowego spod gestii wyłonionej w wyborach władzy, a więc spod gestii woli większości. Część debat nie może się wówczas toczyć na gruncie politycznym, a raczej może, ale ich toczenie jest bezpłodne, ponieważ wnioski z ich nie mogą zostać wcielone w życie mocą politycznej decyzji. Możliwe jest tylko klaryfikowanie i modyfikowanie stanu rzeczy na drodze decyzji prawnych trzeciej władzy; jest to obszar tym
szerszy, im bardziej podatne na zróżnicowaną interpretację zapisy prawne powstały. Korzyść z tego polega na zagwarantowaniu wolności osobistej każdej jednostce, niezależnie od jej przynależności do politycznej większości lub mniejszości (czy politycznej obojętności), bez ograniczenia wolności politycznej (jeśli tylko założymy zgodnie z liberałami, że wolność nie może polegać na możliwości krzywdzenia drugiego człowieka). Rządy prawa zastępują rządy ludzi.
Konstytucjonalizm i kontraktualizm są wytworami cywilizacji łacińskiej. Nie są one zupełnie wolne od krytyki i nie spełniają z punktu widzenia interesów wolności wyłącznie pozytywnej roli. Szeroko analizowane jest współcześnie zjawisko nadmiernego rozrostu sfery regulowanej na poziomie konstytucyjnym, w zapisach ustawy zasadniczej oraz w orzeczeniach sądowych, stanowiących ich interpretację. Zawarte w nich lub logicznie zeń wydedukowane normy nie mogą być zmienione w procesie politycznym. Jeśli w płaszczyźnie konstytucjonalizmu znalazło się zbyt dużo materii i nie jest to uzasadnione wymogami najbardziej fundamentalnych swobód i praw obywatelskich, to negatywne konsekwencje takiego stanu rzeczy mogą być dwojakiego rodzaju. Po pierwsze, jak zauważa Wiktor Osiatyński[1], maleje pole ucierania kompromisów politycznych ze szkodą dla debaty publicznej. W dojrzałych demokracjach, o ustabilizowanym przekonaniu o doniosłości wolności człowieka i poszanowaniu prywatności współobywatela, spór polityczny rzadko toczy się pomiędzy dwoma skrajnymi stanowiskami, częściej jest paletą rozwiązań następujących po sobie odcieni, z której można dokonać wyboru kompromisowego. Na drodze prawnego orzeczenia o treści zapisów konstytucyjnych otrzymujemy natomiast zazwyczaj ostateczny wyrok, potwierdzający stanowisko jednej ze stron i odrzucający zwolenników innych stanowisk, bez możliwości negocjacji, koncyliacji, albo załagodzenia perspektywą ewentualnej późniejszej rewizji. Po drugie, wobec tego stanu rzeczy postępuje polityzacja i ideologizacja doboru sędziów kluczowych ciał trzeciej władzy, w efekcie czego formalnie prawne decyzje coraz częściej są de facto politycznymi. Sędziowie i prawnicy wysokich lotów raz po raz ukazują zdumiewającą zdolność interpretowania suchych zapisów prawnych zgodnie z politycznymi oczekiwaniami i w wielu przypadkach możliwe okazują się, formalnie nienaganne, toki rozumowania prawnego prowadzące w zupełnie odwrotnych kierunkach. Rozdęcie płaszczyzny konstytucjonalnej, próby partii politycznych, aby utrwalić w konstytucji elementy własnego światopoglądu czy programu, aby przetrwały w systemie prawnym w czasie niepogody, spowodowanym utratą władzy (obojętnie czy będzie to całkowity zakaz aborcji czy tzw. prawa pracownicze, wolne niedziele czy płaca minimalna, intronizacja Chrystusa Króla czy darmowa edukacja na poziomie wyższym) powodują mieszanie obu porządków oraz szkody zarówno dla demokratycznego procesu politycznego, jak i dla zamysłu wyróżnienia i szczególnej ochrony najważniejszych norm etycznych i praw człowieka.
Niepełna władza w ręce ludu
To problem krajów o stabilnej demokracji, ze Stanami Zjednoczonymi wyraźnie na czele. W odniesieniu jednak do Egiptu i Tunezji problem leży gdzie indziej. U progu ich demokratyzacji istnieć musi obawa, że zmiany polityczne obejmą stworzenie tylko pierwszej z płaszczyzn demokracji, zaś sam fakt oddania głosu zostanie uznany za „korzystanie z wolności”. Liberalny konstytucjonalizm jest wynalazkiem europejskim i jego stosowanie w krajach z innych kultur bynajmniej nie jest oczywistością. Zwłaszcza w świecie, w którym formalne wybory przeprowadza się niemal wszędzie, nawet jeśli tylko po to, aby legitymizować faktyczny autorytaryzm w oczach świata i własnych obywateli.
W warunkach kraju i społeczeństwa, które przez długie dziesięciolecia było rządzone w sposób arbitralny, istnieje możliwość, że w mentalności ludzi jest nawyk akceptacji tego rodzaju rządów. Owszem, znienawidzony tyran, dyktator został przegnany. Euforia z tym związana łatwo może przerodzić się w przekonanie, że teraz „wszytko będzie dobrze”, będą rządzić „nasi”. Zgodnie ze słowami Osiatyńskiego, „nasz” rząd to znaczy wtedy „dobry” rząd. Mało kto jest w tych dniach szczęśliwych zdolny myśleć o tym, że wolność trzeba zabezpieczyć na przyszłość, także przed zakusami demokratycznie wybranych, nowych władców. Jest to pułapka, w którą nietrudno wpaść. Po kilku latach taka jednopłaszczyznowa demokracja stopniowo, może nawet niezauważalnie, będzie się degenerować, przeistaczać się w system zniewolenia, aż w końcu zostanie „przechwycona” przez nowego dyktatora. Bez żadnych zamachów stanu. Po prostu na zasadzie demokratycznej rekrutacji silnych liderów.
Jak zaznacza Anna Wolff-Powęska[2], szybkie przestawienie się z emocji i radości wiecowej na działanie gabinetowo-racjonalne, ale i podtrzymanie szerokiej komunikacji społecznej celem ustrzeżenia kiełkujących instytucji przed trucizną powrotu apatii i „kacem” posteuforycznym, to najważniejsze zadanie domowe i zarazem przestroga dla krajów Afryki Północnej, które zdołały obalić swoich dyktatorów.
Eksport demokracji niewybrakowanej
To także okazja dla państw Zachodu, przynajmniej niektórych z nich, aby odkupić swoje przewiny z poprzedniej dekady, kiedy to idea „niesienia kaganka” wolności innym kulturom stała się narzędziem cynicznej polityki konstruktywistycznych ideologów, pozujących na konserwatystów, a w rzeczywistości będących pustymi emisariuszami wielkiego biznesu w świecie polityki. Poprzednia amerykańska administracja postanowiła, częściowo pod płaszczem wzburzenia atakami terrorystycznymi z września 2001 roku, połączyć dwa cele – poszerzenia zakresu oddziaływania demokracji na wybrane kraje, funkcjonujące wcześniej jako dyktatury oraz spełnienia biznesowych oczekiwań sponsorów prezydenckich kampanii z lat 2000 i 2004 – z których drugi nie miał wiele wspólnego z deklarowanymi wartościami. Niezależnie od tego jednak, idea „eksportu demokracji” mogła teoretycznie przynieść pozytywne rezultaty, choćby „przy okazji” realizacji ekonomicznych interesów koncernów. Tak się jednak nie stało, ponieważ był to cel poboczny i ów eksport ograniczył się do przeniesienia na grunt Iraku czy Afganistanu tylko pierwszej płaszczyzny demokracji, proceduralnej fasady, żeby nie powiedzieć atrapy rzeczywiście wolnościowego ustroju. W obu tych krajach odbywają się regularnie wolne wybory, to prawda. Z drugiej strony jednak, w Iraku partie polityczne powstają nadal, 8 lat po obaleniu Saddama Husajna, wyłącznie w oparciu o kryteria etniczne i religijne. Zapisy związane z wolnością i równością obywateli, narodowości czy wyznań nie przekładają się na realne życie w państwie, dlatego Kurdowie czy sunnici w obawie przed pozbawieniem podstawowych praw i wolności organizują się w partie konfesyjne, aby bronić się przed tyranią demokratycznej większości szyickiej. Demokracja tam nie narodziła się wskutek wewnętrznego impulsu, autentycznego ruchu miejscowej ludności, została narzucona w efekcie militarnej interwencji obcego mocarstwa i z tego powodu nie mogła znaleźć kulturowych podwalin pod funkcjonowanie, wykształcić dojrzałej formy konstytucjonalizmu. Niewiele lepiej jest w Afganistanie, gdzie większe rozdrobnienie plemienne wprawdzie nie budzi podobnych obaw tyranii ściśle określonej większości nad mniejszościami, ale bez przeszkód działają sądy szarijackie, naruszające wolności jednostki z prawem do życia na czele, zaś demokratyczny rząd rachityc
znie sili się na walkę z nimi przez wzgląd na zakłopotanie przed swoimi zachodnimi sponsorami, nie zaś za sprawą własnej oceny i uznania niedopuszczalności takich zjawisk w systemie swojego prawa konstytucyjnego. Złudna i naiwna jest więc radość z oglądania w CNN obrazków obywateli tych państw w dniu „święta demokracji”, a więc wyborów. Umorusane atramentem palce są równocześnie maczane w mechanizmach dopuszczających pozbawianie praw i wolności wielu ludzi. „Eksporterom” demokracji zabrakło siły i wyobraźni, aby temu zapobiec.
W nowym dziesięcioleciu mamy w przypadku Tunezji i Egiptu inną zgoła sytuację. Pierwszą płaszczyznę demokracji obywatele tych państw sami wybrali jako najlepszy ustrój polityczny dla siebie. Bez zewnętrznej pomocy otworzyli sobie szansę na wolność. Teraz tamtejsze społeczeństwa obywatelskie stają przed dylematami i wyborem kształtu systemu na bardziej szczegółowym poziomie. Powstaną konstytuanty, odbędzie się debata na temat ustaw zasadniczych. Dla ekspertów, myślicieli, praktyków politycznych Zachodu jest to szansa, aby zaoferować pomoc i wsparcie, jeśli tamtejsze nowe elity zdecydują się zgodzić na „eksport” drugiej płaszczyzny demokracji z Zachodu. Nie samej demokracji, gdyż po nią sięgnęli samodzielnie i jest ona ich własną zasługą. Ale po „eksport konstytucjonalizmu”, gotowe wzorce i zasady dobrych praktyk politycznych. Wsparcie tych dwóch państw arabskich, na drodze pokojowej i równego partnerstwa, w procesie budowania ustroju politycznego w pełni gwarantującego prawa każdemu obywatelowi, to dla dawnych „eksporterów demokracji” szansa na pewne zadośćuczynienie. Zamiast przynosić chaos, przynieść ład i pomóc zapobiec chaosowi; zamiast przesadzać fragmentarycznie ustrój na niegotową glebę, pomóc mu rozkwitnąć we wczesnych stadiach rozwoju i uchronić od zagrożeń; zamiast prowadzić politykę za pomocą wojska, czynić to za pomocą dyplomatów i ludzi-symboli w rodzaju Lecha Wałęsy, Vaclava Havla czy Hansa-Dietricha Genschera.
Od czasów Adama Smitha wiadomo, że racjonalizacja wysiłków w systemie wolnego handlu zależy od dobrego podziału pracy. Dominique Moisi często podkreśla, że w czasach globalizacji i obecnego kryzysu wartości demokratyczno-liberalne jawią się jedyną przewagą komparatywną, jaką Europa ma szansę jeszcze na dłużej zachować w światowej konkurencji. Skoro tak, to nie może ulegać żadnej wątpliwości, że naszym zadaniem jest udostępnić ten know-how Tunezji i Egiptowi, jeśli zdecydują się one tą drogą pójść, jeśli wyrażą zainteresowanie naszym modelem. Włóżmy w to nieco wysiłku, a zyskamy, jako Unia Europejska, trwałych i solidnych przyjaciół i to w czasach, gdy każdy przyjaciel jest na wagę złota.
[2] A. Wolff-Powęska, Oswojona rewolucja. Europa Środkowo-Wschodnia w procesie demokratyzacji, Poznań 1998, s. 98-99.