Łukasz Barys dostał właśnie paszport Polityki za swoją debiutancką powieść „Kości, które nosisz w kieszeni”. Ten sukces cieszy szczególnie w mojej rodzimej Łodzi, geograficznie i historycznie silnie złączonej z Pabianicami, mieście z którego Barys pochodzi i w którym dzieje się akcja jego powieści. Realizm magiczny rodem zza miedzy jaki funduje nam autor jest bez wątpienia ciekawym doznaniem. Polskie Macondo zamieszkują ogorzali chłopi pańszczyźniani, fabrykanci z krwią włókniarek na opuszkach palców, Żydzi, którzy byli, ale których już nikt nie pamięta, są też biedni mieszkańcy miasteczka bez perspektyw … sami podobni do duchów. Powieść Barysa jest bez wątpienia unikatowa choćby dlatego, że czerpie ze złożonej historii tego miejsca, jednocześnie trudno polemizować z licentia poetica, do której autor ma najświętsze prawo. Niemniej jednak to już kolejna książka, którą przeczytałam w ostatnich miesiącach o tak otwarcie lewicowej percepcji zarówno historii jak i współczesności, że w końcu zapaliła mi się czerwona lampka, że może pora na kilka słów sprostowania.
Po lekturze książki Barysa można odnieść wrażenie, że świat dzieli się na biednych i bogatych. Biedni od zawsze są przez bogatych wyzyskiwani, a ich losu nie może nic zmienić. Takie spojrzenie na relacje panujące na świecie jak żywo przypomina mi wykładnię Kościoła katolickiego. Ten nigdy nie podważał nierówności społecznych, a wręcz przeciwnie wydawał się im sprzyjać. Dla tych którzy rodzili się biedni, chorzy, cierpiący przygotował super bonus w postaci życia wiecznego. W skrócie im gorzej tutaj, tym lepiej tam. Wizja życia w niebie miała stanowić wentyl bezpieczeństwa, hamować rewolucyjne zapędy niezadowolonych. Jednak stałe podziały i niezachwiane hierarchie to fikcja. Człowiek rodzi się z własną pulą cech, które go definiują i mają wpływ na jego życie. Tak jak dziś odwiedzając wieś widzimy domy, w których powodzi się bardzo dobrze i te, w których klepie się biedę, tak w przeszłości jeden chłop miał pieniądze, żeby sfinansować obraz dla Kościoła, a drugi przymierał głodem na przednówku. Jeden szlachcic inwestował i powiększał własny kapitał, inny potrafił cały majątek przegrać w karty. W przeszłości fakt czy urodziliśmy się w chłopskiej chacie czy w szlacheckim dworze determinował nasze życie o wiele bardziej niż dziś, ale nigdy nie można zapominać o indywidualnych cechach jednostki, które sprawiały, że niepiśmienny, nieznający języków obcych chłop galicyjski był w stanie jakoś dotrzeć do Ameryki i tym samym wyrwać się z dyskryminujących go relacji społecznych.
Podobnie włókniarki przedstawione przez Barysa jako te okrutnie wykorzystywane przez fabrykantów. Wiejskie dziewczęta uciekały do miast nie tylko przed tyranią pana, ale także przed patriarchalnymi relacjami panującymi w domu. Pieniężna gratyfikacja za ich pracę jaką oferowało zatrudnienie w fabryce była w życiu tych kobiet przewrotem kopernikańskim. Stawały się po raz pierwszy w dziejach niezależne finansowe i tym samym wolne. I tu moje drugie spostrzeżenie. To pierwsze pokolenie, które docierało do miasta także było bardzo zróżnicowane poprzez to co przynosiło ze sobą. Niektórzy przeprowadzali się już z pewnym kapitałem, koniem, wozem, zaoszczędzonym groszem, wyuczonym zawodem, inni uczyli się fachu w fabryce, awansowali na lepiej płatne stanowiska, a swoim dzieciom byli już w stanie zapewnić lepszy start niż mieli oni sami. Do tego ludzie dość szybko dywersyfikowali swoje źródła utrzymania, budowali czynszówki i wynajmowali mieszkania, otwierali sklepiki, zakłady stolarskie, zduńskie, krawieckie, etc. Tak więc spojrzenie na relacje panujące w fabrycznym mieście jakim były w tym czasie Pabianice czy Łódź, to obraz bardzo złożony, który niejako niechcący przeziera także w samej powieści Barysa, gdy ten opisuje losy rodziny Dory Diamant, kochanki Franza Kafki. „Uroda córki sprawiała, że [ojciec Dory] nabierał chęci do życia – chciał zarobić na jej byt, dlatego rozbudował fabryczkę i wkrótce stał się w Pabianicach znaczącą osobą”. Czyli można być kowalem swojego losu, wzbogacić się pracując? W książce to bodaj jedyny taki przykład.
Barys konsekwentnie tak w przeszłości jak i w teraźniejszości napotkane nierówności społeczne zalewa cementem. Od determinizmu nie ma ucieczki, nawet Tereska z Cześć, Tereski nie wyjeżdża do Hollywood, zostaje w Pabianicach i pogrąża się w kryminale. Dostała przecież szansę, kupę kasy, ale to nie wystarcza, aby zmienić życie. Choć są tacy, którzy próbują wyrwać się z beznadziei. Klaudia, koleżanka głównej bohaterki Uli, mieszka w zrujnowanej kamiennicy z ojcem, który pracuje jako stróż nocny. Sama chce coś w życiu zmienić. Roznosi ulotki, zatrudnia się w restauracji jako kelnerka, zaczyna mieć kasę i zachęca do pracy Ulę. Przekonuje dziewczynę, że mamy teraz rynek pracownika. Narrator nie czeka długo ze sprostowaniem tej tezy, dość szybko wykłada, że kelnerowanie to służalstwo i usługiwanie chamom, a roznoszenie ulotek to czysty wyzysk. Jest jeszcze obraz nieludzkiej eksploatacji jakiej zaznaje mama Uli pracująca w Biedronce.
W domyśle wyzyskiwać mają Ci, którzy zamieszkują willową dzielnicę, nierealną enklawę bogactwa otoczoną zewsząd biedą i brakiem nadziei. Co ciekawe gdy główna bohaterka wybiera się do tej krainy luksusu, zastaje ją kompletnie wymarłą, bo wszyscy wyjechali na narty. Podobnie jak XIX-wieczni fabrykanci, cały dzień spędzali na spijaniu krwi włókniarek z opuszków własnych palców, tak i obecnie polscy bogacze nie pracują, bo nie muszą, przecież wyzyskują biednych, z tego żyją. To, że wielcy fabrykanci przyjeżdżali do Pabianic czy Łodzi tylko z fachem w ręku i zaczynali od zera nikogo dziś nie interesuje. To, że większość mieszkańców osiedli willowych urodziła się w kamienicach bez kanalizacji czy na wielkich blokowiskach, nie mieści się w serwowanym nam obrazku.
Barys chce nas przerazić biedą, która obowiązkowo śmierdzi i ma grzyb na ścianach. Jednak mnie osobiście nie przerażają opisy zrujnowanej kamiennicy z wychodkiem na podwórzu, sama w takie mieszkałam w dzieciństwie. Zakupy w lumpeksie też nie wiążą się dla mnie z żadną traumą, większość ludzi tam kupuje ubrania, które ani nie śmierdzą ani nie są w fatalnym stanie. Barys często w stosunku do rodziny głównej bohaterki odmienia słowo patologia przez wszystkie możliwe przypadki, problem w tym, że ja żadnych zaburzeń nie dostrzegam. Po opisie wnioskuję, że mieszkają w domku jednorodzinnym jej babci, który kiedyś był otoczony przez pola, a dziś są to przedmieścia miasta. W domu jest kanalizacja (scena w toalecie jest tego dowodem), czyli ktoś z rodziny musiał przeprowadzić remont i wodę dociągnąć. Dzieciaki, a jest ich trójka, mają telefony a w nich Internet. Na to wszystko, plus na drogie leczenie babci, musi im wystarczyć skromna pensja matki z Biedronki. I tu wypada oczywiście pochylić się nad problemem pracy w dyskontach, jako miejscach kapitalistycznego wyzysku, ale możemy także spojrzeć na nie jako na szansę pracy dla ludzi, którzy wcześniej byli skazani na bezrobocie. A mieszkając w łódzkim śródmieściu wiem o czym mówię. Rano schodząc po bułki do Żabki wiem, że dziewczyna która mnie obsługuje musiała rano napalić w piecu zanim odprowadziła dziecko do żłobka. Natomiast praca daje jej niezależność i możliwość pokazania drzwi partnerowi, któremu nie tylko nie chce się wstać rano i przynieść z komórki węgiel, ale do tego jest przemocowy. Siedząc na bezrobociu nie mogłaby tego zrobić. To właśnie o niej myślałam czytając o matce Uli, która codziennie rano zwleka się z łóżka i kuśtyka do pracy ze źle zrośniętą nogą po złamaniu, bo pensja daje jej niezależność. Może zmieniać facetów jak rękawiczki jeśli ma taką potrzebę, i wyrzucić ich z domu kiedy ma na to ochotę. Być może to dzięki temu jej dzieci nigdy nie były narażone na przemocowo- alkoholowe kombo tatusia czy któregoś z konkubentów. Kobieta cieszy się, że dziewczyna dostała się do „humany”, że zaszła tak daleko. Pamiętam, że gdy ja poszłam do liceum, rodzice moich kolegów kierowali ich do zawodówek, żeby jak najszybciej usamodzielnili się i zaczęli zarabiać, choć z palcem w nosie poradziliby sobie w technikach. Z tej perspektywy mama Uli stwarza jej warunki do osiągniecia czegoś więcej, to od dziewczyny zależy co z tym zrobi. Ma wolną wolę, może zakasać rękawy i uczyć się oraz pracować, albo może dojść do wniosku, że rozdawanie ulotek i stanie za barem jej uwłacza, a praca w dyskoncie to wyzysk.
Mam wrażenie, że Barys stawia znak równości między biedą i patologią. Nie mogę się z tym zgodzić. Uważam, że to nie bieda jest patologią, ale brak pracy. Wynagrodzenie, choćby było niskie daje nam przede wszystkim godność, a także niezależność i wolność. Problem zaczyna się gdy tej pracy po prostu nie ma, jej brak prowadzi do całego łańcuszka patologii, który tak w Pabianicach jak i w Łodzi dobrze znamy z przeszłości. Z tej perspektywy kontestowanie systemu i tworzenie listy zawodów, które mają niejako uwłaczać ludzkiej godności jest kompletnie oderwane od realiów zwykłego człowieka. A nie dający żadnej nadziej determinizm jest bardzo trudny do obrony gdy wokół nas trwa ciągły, nieustający progres …
