Serdeczne podziękowania dla Marty Frej za możliwość wykorzystania jej prac w numerze.
Mimo oczywistej zdrady Ewangelii przez część ludzi Kościoła liberałowie są przekonani, że nadzieja umiera ostatnia.
Przezwyciężyć pokusę to, jak wiemy, jej ulec. A więc uległem podszeptom niestrudzonego liberała i chrześcijaństwa ciekawego Leszka Jażdżewskiego, aby krótko opisać zawiłe relacje między rodzimymi liberałami (czy też postępowcami) a Kościołem rzymsko-katolickim. Relacje, jakich przez ostatnie 25 lat jedni byli świadkami, a inni także bohaterami.
Kim są owi liberałowie i postępowcy? To, rzecz jasna, zbiór pojemny. I różnorodny. Najlepiej ich scharakteryzować przez stosunek do świata. Są to więc ludzie, którzy nie boją się nowoczesności. Za dobrą monetę biorą soborową zasadę rozdziału między państwem a Kościołem, gdyż słusznie uważają, że autonomia służy zarówno państwu, jak i Kościołowi. Żywią przekonanie, że Kościół w polskiej rzeczywistości jest instytucją, której nie sposób zignorować, bo jeśli nie ty „zajmujesz” się Kościołem, to Kościół (wcześniej czy później) i tak „zajmie” się twoim życiem, wpływając choćby na kształt stanowionego prawa. To ludzie, którzy sądzą, że Kościół w liberalnej demokracji ma dostatecznie dużo wolności, aby w nieskrępowany sposób głosić swoje przesłanie. Dlatego niepotrzebne są mu dodatkowe przywileje. Część z nich to wierzący katolicy. Jeśli tak się rzeczy mają, to relacje między liberałami a Kościołem powinny się układać poprawnie. Niestety, nie jest to tak oczywiste. Bo w rodzimych warunkach relacje te pisane są przez dramatyczne zwroty akcji: od miłości, poprzez zawody, aż po rozczarowanie.
Zaczęło się jednak od miłości. Po pierwsze, po roku 1989 Kościół z racji swojego zaangażowania i popierania opozycji antydemokratycznej cieszył się naturalnym poparciem liberałów. Co więcej, twarzami Kościoła po stronie świeckiej byli przecież tacy ludzie jak Tadeusz Mazowiecki, Jerzy Turowicz, Krzysztof Kozłowski, Józefa Hennelowa, a i duchowni w osobach kardynała Franciszka Macharskiego, Henryka Muszyńskiego czy nieżyjących już biskupów: Bronisława Dąbrowskiego i Jana Chrapka „mówili ludzkim głosem”. Ponadto temu, jak się zdawało, naturalnemu sojuszowi, towarzyszył, choć z daleka, Jan Paweł II. To dlatego Jerzy Turowicz, biorąc pod uwagę właśnie ten polski kontekst, gdy Polska i Watykan podpisywały konkordat, mówił nie o rozdziale Kościoła i państwa, ale o „przyjaznej autonomii”. Akcent padał na słowo „przyjaźń”, a nie „autonomia”. Dziś obserwując relacje państwo–Kościół, widzimy, że powinno być dokładnie odwrotnie.
Po drugie, miłości do Kościoła nie kryła liberalna i akademicka inteligencja – od Adama Michnika, poprzez Leszka Kołakowskiego, po Czesława Miłosza. Wystarczy przypomnieć choćby „Traktat teologiczny”. Zresztą: nie ma się czemu dziwić, bo twarzami inteligenckiego Kościoła były takie postacie jak ks. Józef Tischner, ks. Stanisław Musiał czy abp Józef Życiński. Byli to księża, którzy potrafili nie tylko w przekonujący sposób bronić nauczania Kościoła, lecz także w razie potrzeby go krytykować. Tak czy inaczej Tischner czy Życiński byli żywym zaprzeczeniem tezy, że ten Kościół, polski Kościół, nigdy nie potrafił wojować myślą. Dziś ze świecą trzeba szukać księży, którzy potrafiliby wojować myślą.
Po trzecie, liberałowie, wbrew prawicowej retoryce, że jeśli jesteś liberałem, to z natury również antyklerykałem, po dziś dzień zdradzają ciepłe uczucia wobec Kościoła, mimo oczywistych znaków na niebie i ziemi, że po „Kościele Tischnera i Życińskiego” pozostało tylko wspomnienie. Obecnie widać jak na dłoni, że mamy reaktywację sojuszu tronu i ołtarza, w którego ramach państwo staje się narzędziem w egzekwowaniu postaw moralnych pożądanych przez Kościół. Rząd PiS-u nie kryje, że chce być bardziej papieski od papieża. Kościół wita ewangelizatorski zapał rządzących z radością. Sojusz ten z pewnością służy obecnej władzy. PiS-owski rząd może mówić, że przecież to, co robi – wygaszanie Trybunału Konstytucyjnego czy likwidacja mediów publicznych – jest również akceptowane przez Kościół, Kościół bowiem, który do tej pory chciał być „nauczycielem moralności Polaków”, milczy jak zaklęty, gdy łamie się demokratyczne zasady państwa prawa. Mimo oczywistej zdrady Ewangelii przez część ludzi Kościoła, liberałowie są przekonani, że nadzieja umiera ostatnia. I powtarzają, że przecież w Kościele są ludzie tacy jak ks. Wojciech Lemański, o. Ludwik Wiśniewski, czy s. Małgorzata Chmielewska. To prawda. Liberałowie, którym zależy na Kościele, znajdują więc sobie „przyzwoitych katolików” i „wierzących duchownych” i to przez ich pryzmat postrzegają cały Kościół. Dobrym przykładem takiej postawy jest założycielskie środowisko „Gazety Wyborczej”. „Gdyby wszyscy w Kościele byli tacy jak o. Wiśniewski czy s. Chmielewska, też byłbym katolikiem” – mówią.
Po czwarte, kiedy się okazuje, że Kościół nie tylko zamienił Dobrą Nowinę na „dobrą ustawę”, ale de facto porzucił Ewangelię na rzecz tzw. „dobrej zmiany”, liberałom łuski spadają z oczu. Duża część duchownych, co pokazuje problem z uchodźcami, zdradza ciągoty nacjonalistyczne i ksenofobiczne. Ten nacjonalistyczny charakter naszego katolicyzmu w całej krasie może pokazać swoje oblicze dopiero teraz, kiedy – paradoksalnie – nie ma już Jana Pawła II. Polski papież, przypomnijmy, krytykował tępy nacjonalizm, widząc w nim zagrożenie. Pisał: „Charakterystyczne dla nacjonalizmu jest bowiem to, że uznaje tylko dobro własnego narodu i tylko do niego dąży, nie licząc się z prawami innych. Patriotyzm natomiast, jako miłość ojczyzny, przyznaje wszystkim innym narodom takie samo prawo jak własnemu”. I dalej: „Polskość to w gruncie rzeczy wielość i pluralizm, a nie ciasnota i zamknięcie”. Dziś, kiedy nie ma już Jana Pawła II, polscy biskupi pokazują swoją prawdziwą twarz, stają się sobą, są autentyczni: ci sami nacjonaliści, którzy nienawidzą uchodźców, którzy naśmiewają się z Franciszka, ba, na forach internetowych życzą mu śmierci, gdyż brata się z imigrantami, są dopieszczani przez polski rząd. I tolerowani przez wielu księży. To sprawia, że duża część liberałów postanowiła „ruszyć na wojnę” z Kościołem, by bronić tolerancji i społeczeństwa otwartego, ale przy okazji odrzuca cały katolicyzm. To błąd! Dlaczego? Bo katolicyzm jest zbyt cenny, by zostawić go w rękach polskich nacjonalistów.
Po piąte: rodzima nacjonalistyczna prawica chce, o czym już kiedyś pisałem na łamach „Gazety Wyborczej”, byśmy uwierzyli – jak przenikliwie notuje amerykański politolog i językoznawca George Lakoff w książce „Nie myśl o słoniu: jak język kształtuje politykę…” – że religie są z natury konserwatywne. To chytry plan, bo w ten sposób prawica zawłaszcza religię. Tym bardziej, że potrafi ona jak mało kto powiązać swoje przekonania i wartości z akcjami politycznymi. Dobrym przykładem skuteczności tej strategii jest obywatelski projekt delegalizujący aborcję, który jesienią trafi do sejmu. Przy tego typu okazjach, których obecnie jesteśmy świadkami, liderzy religijnej prawicy powtarzają, że liberałowie to „cieniasy”, gdyż nie są w stanie zebrać odpowiedniej liczby podpisów Polaków pod projektem przeciwnym. Religijna prawica, wtapiając religię w swój projekt polityczny, stawia liberałów w trudnej sytuacji. Ci bowiem, odrzucając prawicową politykę, muszą odrzucić także religię. W ten sposób, wbrew sobie, stają się w naszych warunkach wrogami katolicyzmu! Robią więc w oczach opinii publicznej, w większości katolickiej, za antykatolickich pieniaczy, którzy mogą nawet nie zabierać głosu, a i tak wiadomo, że Ewangelia jest dla nich opresyjna, a religia to czyste zło. Dzieje się tak dlatego, że liberałom i postępowcom brakuje pomysłów, jak pogodzić swoje poglądy polityczne z wartościami religijnymi. Jak pogodzić się z chrześcijaństwem, które w konserwatywnej interpretacji powszechnie obowiązującej w Polsce wydaje się tradycjonalistyczne i konserwatywne, a w konsekwencji – groźne dla ludzkiej wolności.
Nie zmienia to faktu – i to dodaję po szóste – że jeśli liberałowie nie chcą być postrzegani jako wrogowie katolicyzmu, to powinni wyjść z narożnika. Muszą zaproponować swój język i metafory, w których ludzie rozpoznaliby sens swojego życia, niekolizyjne połączenie wartości religijnych z wartościami demokracji liberalnej. Czy to możliwe? Lakoff powiada, że tak. Metafora, która dobrze oddaje stosunek liberałów do świata wartości połączonego z polityką, to „opiekuńczy rodzice”. Zauważmy: model opiekuńczych rodziców, w przeciwieństwie do modelu surowego i srogiego ojca, który jest bliski religijnej prawicy, lubiącej hierarchie i ceniącej patriarchat, jest neutralny płciowo („genderowo”). Oboje rodzice są w tym samym stopniu odpowiedzialni za wychowywanie i opiekę nad dziećmi, a więc partnerstwo, a nie dominacja mężczyzn. Ponadto opiekuńczość wskazuje na dwie rzeczy: empatię i odpowiedzialność. W tym modelu Bóg jest postrzegany jako ten, który chce ludziom pomóc. Który się o ludzi troszczy, który nie tyle czyha na ludzkie upadki, ile raduje się, gdy ludzie po swoich potknięciach (grzechach) się podnoszą i idą przez życie. Doskonałym obrazem odzwierciedlającym ten sposób myślenia i działania jest przypowieść o synu marnotrawnym (zob. Łk 15, 11–32). Co więcej: opiekuńczy model chrześcijaństwa łączy ludzi ze sobą i ze światem. I to bez względu na wyznanie, kolor skóry, przynależność etniczną czy orientację seksualną. Działanie w imię tak rozumianej religii oznacza służbę na rzecz innych: wykluczonych, potrzebujących, słabych, krótko mówiąc, całej społeczności, której jest się członkiem. Zgodnie z zasadą: „jeden drugiego brzemiona niesie”, a nie: „jeden przeciw drugiemu”.
Gdzie zatem leży słabość liberalnego chrześcijaństwa, które przecież chce pracować na rzecz wspólnego dobra? Otóż liberalni chrześcijanie i postępowcy w ogóle boją się w otwarty sposób prezentować swoje przekonania w debacie publicznej. Tym samym, w odróżnieniu od religijnej prawicy, nie są postrzegani jako ruch znaczący i polityczny. Co gorsza, Lakoff zauważa, że świeccy postępowcy nie uważają religijnych postępowców za naturalnych członków tego samego nurtu politycznego. A to błąd!
Liberalni chrześcijanie powinni zjednoczyć się nie tylko ze sobą (mimo różnic przynależności konfesyjnej), lecz także ze świeckimi postępowcami, którzy wyznają analogiczne wartości i mają te same idee polityczne, wartości takie jak: solidarność, tolerancja, kompromis czy szacunek. Czyż nie są to zasady, które stanowią żywioł Ewangelii? I czyż nie są to wartości, które stanowią gwarancję przyzwoitego społeczeństwa obywatelskiego? Czyż nie są to wartości, które sprawiały, że Kołakowski dogadywał się z Życińskim, a Turowicz spotykał z Kuroniem?