Od redakcji: Na łamach Liberté! i liberte.pl spór o liberalizm toczy się właściwie od powstania pisma i całego środowiska. Ostatnio pytaliśmy o to, czy w ogóle (i jeśli już, to jaki) liberalizm może być atrakcyjny dla Polaków. W naszej ankiecie zorganizowanej z okazji 9. urodzin Liberté! głos zabrali m.in. Jarosław Makowski, prof. Andrzej Szahaj, dr Michał Kuź, Ignacy Dudkiewicz, Jacek Władysław Bartyzel, Marek Tatała, Rafał Trzeciakowski i Piotr Oliński. Wszystkie wspomniane teksty, głosy polemiczne i towarzyszące naszej dyskusji dostępne są online. Obecny Temat Liberté! – spór o liberalizm – dopisuje kolejny rozdział w tej dyskusji. I z pewnością wywoła głosy polemiczne. Do czego zresztą zachęcamy.
Czy pisze to John Gray, Grzegorz Sroczyński, Rafał Woś, Aleksandr Dugin, Steve Bannon czy nawet Marcin Król – zewsząd słyszymy, że pogoda dla liberalizmu dobiegła końca. Wymienionym autorom bardzo różne aspekty idei liberalnej się nie podobają, więc także i ich diagnozy o przyczynach schyłku liberalnej hegemonii są rozmaite i uzależnione od ich własnych poglądów. Inaczej widzą to krytycy liberalizmu z lewa, inaczej z prawa, jeszcze inaczej centryści. Jednak trudno poddawać w wątpliwość fakt, że gdy w roku 2009 pisałem mój manifest liberalnego optymizmu pod hasłem „Wszyscy będziecie liberałami” (1) nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni sformułowałem nietrafioną prognozę.
Dzisiaj dostrzegamy wyraźnie, że liberalizm zaczyna przegrywać. Pytanie: z kim? Czy z konserwatyzmem i jego pragnieniem powrotu do tradycyjnych wartości moralnych? Czy z socjalizmem i jego tęsknotą za stabilnym życiem do emerytury na jednym etacie oraz pod parasolem socjalnego państwa? Czy z ksenofobią i jej wrogością wobec wszystkiego, co obce? Czy z autokratyzmem i jego wolą odrzucenia gorsetu konstytucjonalizmu i praw obywatela?
Odpowiedź nie jest łatwa, bo przegrywa poniekąd z każdym z tych konkurentów, lecz wycinkowo. W sensie globalnej oferty ideowej żaden z tych „starych” przeciwników liberalizmu nie jest go w stanie zastąpić. Pokusić się o to może jednak ich kombinacja, nowa, eklektyczna i populistyczna forma oferująca proste recepty na bolączki zagubionego człowieka drugiej dekady XXI wieku.
Tę kombinację Leszek Jażdżewski trafnie i przewrotnie nazwał „naszyzmem”. Osią przewodnią „naszyzmu” jest strach przed światem, odrzucenie ryzyka i śmiałości, których domaga się wolność i – zamiast tego – zasklepienie się w bańce przewidywalności, pozornego bezpieczeństwa, „małej stabilizacji”, swojskości i markotności.
Tak kraczą współcześnie coraz liczniejsze wrony, nawet w świecie Zachodu. Liberalizm z tymi trendami może pójść na czołowe starcie, rzucić kapelusz na ring, jak mawiają Amerykanie (2) i zbierać padające z każdej strony ciosy w bezkompromisowej obronie pryncypiów w nadziei na zawrócenie tendencji i uratowanie własnych paradygmatów. Taka postawa byłaby bliska mojej osobistej mentalności, która jest raczej doktrynerska. Jednak dzieje liberalizmu pokazują dobitnie, że historia jego sukcesu, zwłaszcza z lat 1830–1914, ale także późniejszych – doby rekonstrukcji globalnej świata po roku 1945 i raz jeszcze po roku 1990 – oparta była na elastyczności ideowej.
Liberalizm odczytywał trendy i je modyfikował, przekuwając zagrożenia na nowy etap własnej ekspansji. Pisałem i o tym w 2009 r.: „Historia liberalizmu to historia wewnętrznej debaty, stałego poszukiwania lepszych rozwiązań, poszerzania spektrum tematów, otwierania się na nowe nurty i ponownego ich scalania”. Tak było zarówno po koniec XIX w., gdy nurt demokratyczny walczył o powszechne prawa wyborcze, na początku XX w., gdy na agendzie stanęła kwestia socjalna oraz od lat 70-tych, gdy powojenne państwa dobrobytu zaczęły uginać się pod ciężarem biurokracji.
Czy zatem liberałowie mogą wejść między „naszystowskie” wrony i krakać podobnie? Trudno sobie to wyobrazić, ale historia liberalizmu dostarcza precedensu. Co prawda w większości państw Europy Zachodniej idea liberalna wchodziła do gry partyjno-politycznej w momencie, gdy procesy państwotwórcze były już zakończone lub niemal na finiszu, zaś procesy narodowotwórcze silnie zaawansowane. Jednak znaleźć można kilka wyjątków. W dwóch spośród nich, w Niemczech i w niemieckojęzycznej części Austro-Węgier, niekompletność tego procesu poskutkowała wyodrębnieniem się w ramach ruchu liberalnego nurtu liberalizmu narodowego.
Główną ekspozyturą tego nurtu stała się rychło Partia Narodowo-Liberalna, która w pruskiej Rzeszy odgrywała znaczącą rolę parlamentarną (lecz nie rządową, w ówczesnych Niemczech większość parlamentarna nie decydowała o składzie rządu). Jej geneza wiąże się z licznymi środowiskami liberalnymi, które jeszcze przed 1848 r. w wielu państewkach niemieckich toczyły bój o narodowe zjednoczenie Niemiec, ale i o prawa obywatelskie, ograniczane przez lokalnych despotów.
Na takim podglebiu wyrosła idea polityczna, w której postulaty liberalne – wolnościowa konstytucja, prawa obywateli, likwidacja arbitralnej władzy monarszej i zastąpienie jej państwem prawa, progresywna wizja społeczeństwa umożliwiającego emancypację jednostki z okowów tradycji, religii i hierarchii społecznej, równość wobec prawa, rozdział kościołów od państwa, odrzucenie rasowego antysemityzmu, promowanie wolnego handlu i gospodarki rynkowej wolnej od administracyjnych nakazów – mogły spotkać się z silnie akcentowanym patriotyzmem niemieckim.
Patriotyzm ten ocierał się w wielu przypadkach o jawny nacjonalizm. Wyrażał się poprzez stanowcze forsowanie interesów narodowych na arenie międzynarodowej (a także odrzucanie postulatów mniejszości narodowych, w tym Polaków z zaboru pruskiego, wedle zasady: pełnia indywidualnych praw obywatelskich w miejsce narodowych praw zbiorowości).
Naturalnie idea ta podlegała licznym wypaczeniom. Próbowano ją bowiem realizować w kraju rządzonym przez nacjonalistycznych konserwatystów. Narodowych liberałów w niektórych sprawach łączyła z nimi wspólnota poglądów. Decydowali się więc niekiedy na polityczną współpracę z konserwatystami, nadającą ich środowisku rysów bardziej reakcyjnych aniżeli pierwotnie zamierzone. Najgłośniejszym nazwiskiem w dziejach tego ruchu pozostaje dziś Gustav Stresemann.
Pojawia się pytanie, czy sto lat później – w dobie ekspansji myślenia „naszystowskiego” – doświadczenia tego narodowego liberalizmu mają jakąkolwiek wartość? Czy poddane naturalnie głębokim modyfikacjom, zarówno w sensie uwspółcześnienia, jak i usunięcia min, które wykoleiły ten nurt ideowy w 1930 r. (wówczas, po śmierci Stresemanna, partia narodowych liberałów DVP utraciła liberalny charakter, przyjmując program szowinistyczny i antyliberalny tak w dziedzinie społeczno-obyczajowej, co gospodarczej), mogą być przydatne w polityce najbliższych lat? Osobiście odpowiedź wydaje mi się raczej negatywna, a ryzyko zbyt wielkie. Jednak jeden, dość istotny cel, mógłby w polskiej polityce doby rządów PiS i rozpasania środowisk skrajnej prawicy zostać w ten sposób osiągnięty.
Taktyczna sprawność Jarosława Kaczyńskiego spowodowała, że patriotyzm jako taki udało się wizerunkowo zawłaszczyć polskiej „prawicy”. Przez wiele lat nie miało to decydującego znaczenia politycznego. Szeroko rozpowszechniony entuzjazm dla integracji europejskiej, satysfakcja z wchodzenia do „świata Zachodu”, modernizacja kraju, upodobanie indywidualizmu przez dużą część społeczeństwa, poczucie budowy atrakcyjnej państwowości po latach przaśnego, zaściankowego i tak naprawdę konserwatywnego PRL-u, który bynajmniej nie unikał szafowania i epatowania nacjonalizmem, powodowały, że potrzeba uwypuklania tożsamości narodowej w kontekście stricte politycznym była ograniczona do dość hermetycznych środowisk. Te ostatnie pozostawały raczej na marginesie głównego nurtu zdarzeń. Tak było również w okresie pierwszych rządów PiS, w latach 2005–07, gdy to raczej antykorupcyjna krucjata połączona z Lepperowską w poetyce walką z elitami niosła „prawicę” do wyborczego sukcesu.
Dzisiaj sytuacja jest inna. Schyłek dominacji idei liberalnej ograniczył entuzjazm wobec Europy jako wspólnoty wartości (pozostał głównie entuzjazm do UE jako skarbonki). Niskie płace i umowy tymczasowe pozbawiły wielu radości z uczestnictwa w „świecie Zachodu”. Potrzebę indywidualizmu w szybkim tempie zastąpiła potrzeba wspólnotowości. W polskich warunkach jedyną wersją artykulacji takiej potrzeby okazały się tożsamości narodowe, a trend ich wzmocnienia, zwłaszcza w młodym pokoleniu, obrósł w międzyczasie w cały system symboli (częściowo nowych) i mitów (częściowo opartych o historię pisaną na nowo). Była to woda na młyny prawicy, których marna przez lata inwestycja w nacjonalizm zaczęła przynosić wysokie dywidendy.
W efekcie powstała opowieść o polskiej debacie publicznej jako o arenie sporu pomiędzy konserwatywno-socjalistycznymi patriotami z PiS oraz resztą, która nie tylko jest antykonserwatywna i antysocjalna, ale także antypatriotyczna albo wręcz złożona ze zdrajców narodowych. Wejście narodowego liberalizmu do gry mogłoby spowodować przecięcie więzi pomiędzy poszczególnymi elementami tego ideowego konglomeratu, który z patriotyzmu czyni własność wyłączną prawicy.
Nie musi bowiem być regułą, że gorący polski patriota to równocześnie klerykał, tradycjonalista, autokrata i etatysta. Narodowy liberalizm pokazuje inną konfigurację wartości. Odcina patriotyzm od więzów z groteskowym sługusostwem wobec kościelnej kruchty, którego symbolem pozostają politycy PiS trzymający się za ręce w pierwszym rzędzie zjazdów Rodziny Radia Maryja i pląsający do pieśni maryjnych dla lepszego efektu audiowizualnego. Stawia bowiem interes narodu ponad finansowe interesy Kościoła.
Narodowy liberalizm nie godzi się z XIX-wiecznym tradycjonalizmem moralnym, pokazując, że patriotą polskim nie musi być wyłącznie człowiek domagający się dominacji mężczyzny nad kobietą, ponieważ interes polskich kobiet jest interesem narodu.
Narodowy liberalizm odcina patriotyzm od autokratyzmu ujawniającego się w postaci demontażu państwa prawa, ponieważ pokazuje, że zdolność do ochrony swoich praw przed sądem jest interesem narodu, także gdy drugą stroną w sporze jest państwowy urząd.
Narodowy liberalizm zrywa z etatyzmem, gdy pokazuje, że nie jest w interesie narodu to, aby „srebra rodowe”, czyli najważniejsze spółki Skarbu Państwa, kierowane były przez niedorajdów i znajomych królika z partii, którzy następnie pieniędzmi narodu napychają własną lub partyjną kieszeń.
W końcu, narodowy liberalizm odcina patriotyzm od eurosceptycyzmu, bo walcząc ostro, acz skuteczniej, o narodowe interesy przeciwko Niemcom i Francuzom równocześnie pokazuje, że wypadnięcie z orbity zachodniej i powrót do kremlowskiej strefy wpływów byłby zbrodnią na interesach narodu.
Tego rodzaju liberalne postulaty mogą z powodzeniem zostać okraszone, kojarzoną dotąd z jedną tylko opcją polityczną, retoryką narodową. I to w sposób całkiem logiczny i trafny.
Nie jestem osobiście zwolennikiem narodowego nurtu w liberalizmie. Generuje on wiele ryzyka, nosi znamiona schlebiania wątpliwym instynktom. Nurt ten łatwo może zyskać szowinistyczną naturę, gdy obrona liberalizmu odbywać się będzie za cenę przyłączenia się do tych, którzy pobudzają nieufność wobec innych krajów i ich obywateli.
Nie jest to droga, którą chciałbym iść osobiście. Dla tych jednak, którzy planują skutecznie walczyć o władzę w kwitnących czasach „naszyzmu”, formułuję pytanie, czy ta droga nie okazałaby się bardziej skuteczna niż wszystkie dotąd obrane przez liberałów?
Piotr Beniuszys – politolog i socjolog, członek zespołu redakcyjnego „Liberté!”
(1) P. Beniuszys, „Wszyscy będziecie liberałami”, <liberte.pl>, 02.11.2009.
(2) Tu: wziąć udział w wyborczym wyścigu (red.).
Lead od redakcji. Foto: Hartwig HKD/flickr.com, Crows Rock, CC BY-ND 2.0