Wydaje się, że w Polsce polityczna myśl libertariańska została zawłaszczona przez opcje zdecydowanie niemające z libertarianizmem wiele wspólnego. Jeśli libertarianie o politycznych aspiracjach i daleko idących wolnościowych poglądach gospodarczych chcą mieć jakikolwiek realny wpływ na władzę, powinni rozważyć przynajmniej w pewnym stopniu zmianę swoich zbyt radykalnych postulatów.
Gdyby próbować odpowiedzieć w jednym zdaniu na pytanie: czy klasyczni libertarianie są prawicowi czy lewicowi, to według mnie żadna z tych odpowiedzi nie byłaby bliska prawdy. Historycznie libertarianie dzielą się na: zwolenników minarchizmu zakładającego istnienie minimalnego i dającego obywatelom możliwie najwięcej swobody państwa, oraz anarchokapitalistów, którzy negują konieczność istnienia tworu zwanego państwem. Dla anarchokapitalistów istnienie państwa jest złem niekoniecznym, a lepszym od niego rozwiązaniem jest swoboda stosowania przez ludzi dobrowolnych umów rynkowych. Libertarianizm w klasycznej formie praktycznie nie występuje, gdyż jest często zawłaszczany przez ludzi utożsamiających się z konserwatywną myślą społeczną. Za przykład może posłużyć znany w tych kręgach niemiecki filozof Hans Herman Hoppe czy amerykański polityk Ron Paul, którzy do libertariańskiej ekonomii dołączają zdecydowanie prawicową etykę. Klasyczni libertarianie nie sprzeciwiają się legalizacji związków homoseksualnych, prostytucji, czy aborcji. Myśliciele libertariańscy akcentują własność prywatną człowieka, w tym także cielesną, o ile nie czyni to krzywdy drugiemu człowiekowi, więc można przyjąć, że prawo do aborcji to prawo kobiety do stanowienia o sobie samej, czemu twórcy i myśliciele tego nurtu powinni przyklasnąć.
W naszym kraju klasyczny libertarianizm nie wykształcił się w formie politycznej. Najbliżej do niego jest środowisku Unii Polityki Realnej, a obecnie w większym stopniu Nowej Prawicy skupionej wokół Janusza Korwin–Mikke. Ekonomicznie te frakcje są tożsame ze wspomnianym przeze mnie już stylem polityczno-ekonomicznego myślenia. Natomiast w kwestiach społecznych często pojawiające się wypowiedzi Janusza Korwina Mikke traktujące o feministkach, naturalnych rolach kobiety (teraz, co prawda, rzadziej) czy „homosiach” w libertariańskim słowniku nie figurują. W mojej opinii Janusz Korwin – Mikke ma niemały i niedoceniony wkład w kreowaniu i wyznaczaniu ekonomicznego szlaku polityki liberalnej (wartość niskich podatków, sprzeciw wobec zadłużaniu się państwa i szeregu przymusów ubezpieczeniowych). Zgodzę się również z prezesem Instytutu von Misesa, Witoldem Falkowskim (Liberté! – Jak odczarować słowo „liberalizm” w Polsce? Liberałowie a libertarianie), że wykazuje w tym od lat żelazną konsekwencję, która jednak nie daje wymiernych efektów, choćby w postaci wyniku wyborczego promującego wejście do Sejmu UPR/NP.
Polityka bez PR
Piotr Beniuszys napisał w jednym ze swoich tekstów, że o ile z niektórymi poglądami gospodarczymi byłego prezesa UPR można, a czasami nawet wypada się liberałowi zgadzać, to poprzez jego radykalnie prawicową retorykę etyczno-obyczajową te poglądy nikną w bagnie ortodoksyjnych ekstremów. Według mnie, gdyby Janusz Korwin Mikke wypowiadał się na temat kwestii etycznych tak powściągliwie jak Leszek Balcerowicz lub osoby związane z Centrum Adama Smitha i koncentrował swoją elokwencję na zagadnieniach gospodarczych, jego argumenty optujące za liberalizacją systemu podatkowego/ubezpieczeniowego podobałyby się znacząco bardziej nie tylko Piotrowi Beniuszysowi, ale i szerszemu gronu potencjalnych wyborców. Ewentualna transformacja Mikkego nie musiałaby być zupełnie niemożliwa w naszej politycznej rzeczywistości, gdzie media i wyborcy pamięć mają dobrą, ale krótką. Skoro uwierzyli w narodzenie się na nowo Jarosława Kaczyńskiego, czy też w to, że prezydent Bronisław Komorowski nie kocha już zabijania zwierząt na polowaniach, to czemu nie mieliby machnąć ręką na dwudziestoletni przekaz Janusza Korwina Mikke i przyjąć do wiadomości, że autor Vademecum ojca już tak radykalny nie jest. Takiego obrotu sprawy nie wypada jednak zakładać.
W całym środowisku myśli konserwatywno-liberalnej zakorzenionej wokół „Najwyższego Czasu” i jej pokrewnych instytucji dostrzegam całkowity brak zaplecza PR-owego i zainteresowania PR-owców tworem, jakim jest nurt „konserwatywno-libertariański” w ogóle. Prawdą jest twierdzenie, że klub Unii Polityki Realnej przez wszystkie lata swojego działania wychował grono znanych polityków, późniejszych parlamentarzystów, którzy do dziś zasiadają w sejmie (m.in.: Julię Piterę, Ryszarda Czarneckiego, Cezarego Grabarczyka, Sławomira Nitrasa). Inną i smutną dla UPR prawdą jest, że ci parlamentarzyści najczęściej nie zagrzewali długo miejsca w swojej macierzystej partii i dezerterowali do klubów bardziej otwartych na działania związane z public relations. Tę tematykę poruszył także dziennikarz „Polityki” Cezary Łazarewicz w artykule Kadry spod muszki. Jest w nim fragment ilustrujący stosunek prezesa UPR do działalności PR: „Miał niezwykłą niechęć do jakichkolwiek działań PR – mówi Klimowicz. – Nawet jeśli mówił rzeczy słuszne, to w formie nieakceptowanej przez wyborców. Bo jak pozyskać człowieka z popegeerowskiej wsi, gdy mu się mówi, że jest darmozjadem, któremu po zwycięstwie UPR zabierze zasiłek dla bezrobotnych”. Łazarewicz wspomina, że Mikke dzięki ostremu językowi i niekonwencjonalnym komentarzom unosi się na medialnej powierzchni polityki, z powodzeniem przyciąga młodych entuzjastów liberalnej gospodarki, sprzedaje swoje książki, a o jego felietony zabiega sporo gazet. Warto dodać, że drugą stroną medalu jest to, że dla dużej części wyborców stał się przez to ikoną pieniactwa i populizmu, a telewizja chętniej pyta go o zagadnienia feminizmu i zapinania pasów w autach niż o zasadność podatku dochodowego, czy reformy systemu emerytalnego.
To nie czasy Sienkiewicza i ułana z szablą
Polska ulega laicyzacji, w przyszłości tendencja ta będzie się nasilać. Większość badań pokazuje, że jesteśmy coraz bardziej tolerancyjni w sprawach mniejszości seksualnych i rozumiemy walkę o usankcjonowanie dziedziczenia majątku prowadzoną przez seksualne mniejszości. Mamy coraz bardziej wyrozumiały stosunek do aborcji, przy jednoczesnym zmęczeniu społeczeństwa radykalizmem hierarchów katolickich i niechęci dorzucania się do kościelnej tacy.
Prawica nawiązująca do romantyczno–patriotycznego etosu zaczyna ewidentnie tracić posłuch. Za lat 20 normą będzie nieposyłanie dzieci na przyuczenie religijne do kościoła w związku ze zbliżającym się terminem komunii, a młodzież, która już teraz wykazuje duże zobojętnienie na patriotyzm książkowy w wydaniu Sienkiewicza, raczej nie będzie mu z kolejnymi pokoleniami bardziej przychylna.
W dobrym interesie libertarian leży niewikłanie się w spory ideologiczne związane z etyką i moralnością, lecz konsekwentne i merytoryczne krytykowanie oraz punktowanie marnotrawstwa pieniędzy obywateli, ukazywanie skutków utrzymywania rozbuchanej biurokratyzacji i zachęcanie rządzących do napędzania gospodarki obniżkami podatków i likwidowaniem przywilejów socjalnych. W przeciwnym wypadku, jak już mieliśmy okazję zaobserwować, entuzjazm bardzo liberalnych ekonomicznie działaczy zmarnuje się.
Wobec pogłębiającego się konfliktu natury: państwo opiekuńcze/państwo stróż nocny widzę szansę dla entuzjastów wolności podatkowej.
Na prawo od PiS nie ma nic do ugrania
Publicysta „Najwyższego Czasu” Krzysztof M. Mazur w artykule Nie dla zawłaszczania prawicy przez solidarne państwo pisze: „Osobiście nigdy nie miałem złudzeń, że rozpad PiS jest warunkiem koniecznym do zaistnienia w świadomości wyborców ruchu reprezentującego prawicę wolnorynkową i konserwatywną […] Obecnie okoliczności aż się proszą, aby – używając niezbyt eleganckiego kolokwializmu – zagospodarować elektorat konserwatywno-liberalny, tak by nie został on znowu zawłaszczony przez jakąś frakcję spod znaku >>solidarnego państwa<<. Czy naprawdę możemy mówić o dużym potencjale konserwatywnych wolnorynkowców w naszym kraju?
Pomysł celowania libertarian w radykalny elektorat prawicowy jest kompletnie nietrafiony w dłuższej perspektywie ze względu na niewielkie możliwości i siłę przebicia oraz wpływania na opinię publiczną. Poza tym spora część endecji i większość ludzi zogniskowanych wokół Prawa i Sprawiedliwości ma poglądy gospodarcze jak najbardziej dopuszczające interwencjonizm państwowy i bliżej jest im pod tym względem do Sojuszu Lewicy Demokratycznej aniżeli Unii Polityki Realnej. W przypadku osłabienia PiS-u jego dawni zwolennicy odpłyną do Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobry, Prawicy Rzeczypospolitej Marka Jurka czy innej nowopowstałej formacji o mniej kontrowersyjnych poglądach ekonomicznych. Z faktu, że zwiększyła się liczba uczestników w stosunku do roku ubiegłego nie wysnuwałbym wniosku, że wzrośnie poparcie dla libertarian, jak sugerował Korwin Mikke. Ludzie o jednoznacznie prawicowych poglądach, których konsoliduje tożsamość narodowa, obchodzą i uaktywniają kwestie moralno-etyczne a nie kwestia obniżki podatków. Sympatykom twierdzenia, że „władza podatkowania to władza niszczenia” pozostaje otworzenie się na inne niż radykalnie prawicowe zapatrywania światopoglądowe. Sądzę, że potencjalnym wyborcą partii reprezentującej radykalny liberalizm nie jest polski kibic czy kombatant, lecz przedsiębiorca, któremu biurokracja podcina skrzydła, a który z braku widocznej na horyzoncie perspektywy głosuje na Platformę Obywatelską lub łudzi się, że Ruch Palikota zliberalizuje system podatkowy.
Jaki morał?
Obecnie, w dobie piętnowania grzechów neoliberalizmu ciężko mówić o prosperity dla idących o krok dalej libertarian, a zdecydowanie łatwiej jest stwierdzić, że ów nurt poległ
na całej linii. Nie znaczy to, że taka sytuacja ma trwać wiecznie i że z przytoczoną przeze mnie diagnozą trzeba się zgodzić. Osobiście nie zgadzam się z tezą profesora Szahaja, że głównym korzeniem liberalizmu, jest liberalizm socjalny („Liberté!” Czy tylko równe szanse? O liberalnej polityce społecznej) i że tego właśnie nam trzeba. Adam Smith, Ludwig Von Mises czy Milton Friedman to liberałowie, którzy na liberalizm wywarli znaczący wpływ, a których nie nazwałbym liberałami socjalnymi.
Dobre działania, które prezentują myśli i rozwiązania libertariańskie widzę w przedsięwzięciach edukacyjnych Cato Institute, a w Polsce w Instytucie Von Misesa czy Austriackiej Szkole Ekonomii. Co pewien czas do mediów przenikają teksty ludzi wypowiadających się w tonie libertariańskim o sprawach gospodarczych. Przykładem nie tak dawno opublikowany w „Rzeczypospolitej” tekst Michała Wojciechowskiego pt. Dług publiczny to kradzież. Autor konkluduje: „Przez jedną kadencję dług publiczny wzrósł o jakieś 300 miliardów złotych, a niektórzy sądzą, że o więcej. Nowy budżet sytuacji nie zmieni, zadłużenie Polski ma dalej wzrastać. Jest to powszechnie postrzegane jako problem gospodarczy i polityczny […] Zadłużanie państwa nie jest widziane jako kradzież czy ogólniej przestępstwo, gdyż jest oczywiście legalne, choć pozostaje nieodpowiedzialne i szkodliwe. Ta formalna legalność okazuje się pokusą, gdyż i rząd centralny, i samorządy, i rozmaite instytucje, i fundusze państwowe, w tym ZUS i Fundusz Drogowy, chętnie zaciągają pożyczki na spory procent […] Zapożyczanie się przez rządy wynika właśnie z nadmiernych wydatków typu konsumpcyjnego, na przykład na pensje urzędnicze i specjalnego typu emerytury. Taka sama jest faktyczna przyczyna wzrostu podatków. Oficjalnie są to pożyczki na inwestycje itp. Jednakże, gdyby administracja wszystkich szczebli nie urosła przez 20 lat trzy- czy czterokrotnie, nie byłoby wcale dziury w budżecie i potrzeby pożyczania! Tymczasem o redukcji administracji i upraszczaniu przepisów tylko się mówi”. Pomimo tego, głosy takie jak przytoczona wypowiedź Michała Wojciechowskiego, są w mniejszości. W Stanach Zjednoczonych myśl libertariańska nie jest tak egzotyczna jak w Polsce. Na okupowanym przez „ruch oburzonych” Wall Street można było spotkać, przechadzającego się tam Petera Schiffa. próbującego przekonać młodych ludzi, że to FED rozpoczął „wylewanie się alkoholu”, który dopiero potem wypiło Wall Street. Za obecną sytuację Schiff winił nie prawdziwy kapitalizm, lecz kapitalizm kumoterski.
Słabością ruchu libertariańskiego w Polsce jest brak znanych twarzy, które by go reprezentowały. Gdyby dziś żyli Stefan Kisielewski i Mirosław Dzielski, zwolenników libertarianizmu mogłoby w kraju nad Wisłą być znacznie więcej.
Biorę pod uwagę fakt, iż obecny kryzys gospodarczy, który zdaniem niektórych ekonomistów ma Polskę dopiero dotknąć, skłoni większą część ludzi do zainteresowania się polityką w wydaniu nie greckim, a raczej Thatcherowskim. O niskich podatkach nie usłyszymy od utrzymującej się przy władzy ekipie Tuska, PSL-u, wicepremiera Pawlaka czy pozostałych dwóch graczy zasiadających w Sejmie. Scenariusz będzie raczej odwrotny – skutki prowadzenia doraźnej polityki poczujemy na swoich portfelach. Taka polityka nie może wszakże trwać wiecznie.
Zaistnienie zauważalnego medialnie i politycznie ruchu libertariańskiego w Polsce być może graniczy z cudem. Szansę zaistnienia cudu zwiększa ewentualne otwarcie się na ludzi wolnościowych światopoglądowo, ponieważ do części z nich hasła wolnej gospodarki opartej na minimalnym państwie i podatkach mogły jeszcze nie dotrzeć w łatwo przyswajalnej i zrozumiałej formie. Pytanie pod jakim hasłem można by umieścić tak strategicznie ukierunkowaną myśl liberalną – LEK (na wszystko?) – Libertarianizm Ekonomiczno-Kulturalny?