Wczesnym latem 2010 roku o mały włos, a prezydentem Polski zostałby Jarosław Kaczyński. Człowiek chory, patologiczny, pełen emocji zemsty i konfliktu. Gdyby wygrał jest prawdopodobne, że jako kraj znaleźlibyśmy się w sytuacji dramatycznej. Być może utracilibyśmy wszystkie pożytki płynące z obecnej przynależności do Unii Europejskiej i stracili cały dorobek po 89 roku. Kraj znalazłby się w niewyobrażalnym kryzysie.
Dlaczego to było możliwe? Co się stało takiego, ze ryzyko tak zasadniczej zmiany zostało przyobleczone we współczucie i przez to niewidzialne!? Co jest takiego w nas, co nami włada, ze rozum śpi w obliczu kultu śmierci za ojczyznę? A nawet parodii tego kultu czy co najwyżej „namiastki” śmierci za ojczyznę?
Nic się nie zgadza w pierwszej chwili! Lech Kaczyński nie leciał w ramach misji wojennej, nie leciał w misji politycznej, nie odbijał jeńców, jego podróż , a zatem i śmierć niczemu nie służyła i nic nie dawała. Była i jest pustym gestem w horyzoncie, czy w cieniu, – dawnej katyńskiej tragedii. Była banalną rozgrywką w polskiej polityce o prestiż – niczym więcej. A jednak fala współczucia, fala uniesienia była tak wielka, że mogła wywrócić całe nasze dotychczasowe życie.
Jakby nas nie było, jakby ktoś inny za nas decydował o tym wszystkim. Coś nas porwało, coś nas ciągnęło w uroczystości, w żałobę, w resentyment, w płacz! Co to było skoro ta śmierć była tak byle jaka, tak nie-bohaterska, a jednak, wbrew oczywistościom, chcieliśmy ją widzieć jako kolejną narodową ofiarę, a nie narodową głupotę?
Czyżbyśmy byli uzależnieni? Gdzie i kiedy to się stało i – najważniejsze – od czego jesteśmy uzależnieni?
1. Życie czy śmierć?
„ostatnim pokarmem zmarłych są jeszcze żywi” – podsumowuje istotę tragedii Jan Kott w „zjadaniu Bogów”.
Polak może w pełni istnieć tylko jako zmarły. To jest forma istnienia najbardziej właściwa. Wszystkie inne są ułomne, koślawe, niewydarzone, pozbawione głębi, substancji. Życie służy umieraniu. Jest okazją do najlepszej formy śmierci. Jest szukaniem okazji do śmierci w blasku i w poklasku. Ten poklask jest narodowy, jest religijny, jest romantyczny. Umieram za ojczyznę, za honor ojczyzny. W śmierci przemieniam się w „innego”. Przestaje być sobą, staje się elementem czegoś ważnego. W śmierci w cudowny sposób pozbawiam się tego wszystkiego czym byłem zanim umarłem. A byłem kimś nieudanym, zamarkowanym, nigdy nie osiągającym właściwego wyrazu. Dopiero w śmierci staje się naprawdę polakiem. Staje się piękny, dobry, znaczący.
Kim był Lech Kaczyński zanim umarł? Beznadziejnym prezydentem, pośmiewiskiem, politycznym cieniem brata, niesamodzielnym, uzależnionym, niechlujnym, wstydliwym, osłabiającym Polskę za granicą! A kim się stał po śmierci? POCHOWANYM NA WAWELU, wielkim Polakiem, historyczną postacią, której imieniem nazywa się place, ulice, szkoły. Niedocenionym za życia!!! Źle zrozumianym, niezrozumianym wcale!!! Ukrytym wielkim sprawcą. Kreatorem.
Dopiero w śmierci odkrywamy to, co było ukryte za życia. Śmierć tworzy życie, nadaje mu właściwy sens, wyzwala jego tajemniczą moc. Śmierć jest glebą na której rośnie życie.
Czyżby? Rzeczywiście? Jakiż to testament zostawił po sobie? Nijaki!!! Nic. Żadnych dokonań. Ani ważnej ustawy, ani konstytucji, ani spektakularnej umowy, ani odbudowy Warszawy, ani powstania (jedynie muzeum) – dosłownie nie ma niczego po Lechu Kaczyńskim. A jednak gdyby spytać dziś opinie publiczną, to góruje przekonanie o niezwykłości tego polityka, wyjątkowości, historycznym wymiarze, postaci na miarę nowego mitu założycielskiego wspólnoty – a wszystko to; gdyż zginął w miejscu „katyńskiej kaźni”.
Czyżby taka możliwość przemiany, nawet jeśli naciągana, nie była jakiegoś rodzaju rezerwatem, który wszyscy chcemy mieć, aby w ten sposób „zwolnić się” z życia?
Dlaczego nie chcemy żyć? A może w ogóle nas nie ma!? My się stajemy dopiero w śmierci? My się rodzimy, gdy umieramy. Koniec jest naszym początkiem.
Ta swoista „nierzeczywistość” życia w kraju, beznamiętność w sporach ideowych i zacietrzewienie w sprawach osobistych, czy nie są właśnie skutkiem tego, ze „nasze” życie czeka na „naszą” śmierć?
2. Ojczyzna czy ja?
„Polska jest najważniejsza”, ” chcemy nowoczesnej Polski”,” nie o taką Polskę walczyliśmy” – to tylko niektóre ze sloganów jakim biją w nas politycy! A Polacy? A Gombrowicza „ja”! Dlaczego nie ma żadnego programu dla polaków? W dodatku „narodowego” programu dla Polaków!!! To się wręcz wydaje sprzeczne ze sobą! Narodowy program dla polaków? Paradoks!
„Jeśli zostanę premierem to; zrobię, obniżę, podwyższę, zlikwiduję ” – nie ma takiego języka!. „My zrobimy”, „Partia zrobi”, „nasze ugrupowanie”. Paniczna ucieczka przed „ja” w przestrzeni publicznej, choć coraz słabsza za sprawą komercyjnej telewizji i jej reality show, to prawdziwa zmora życia publicznego. Czego tak się lękamy? Co nas osłabia, ścina z nóg, gdy mówimy „ja”? I tylko wówczas uzyskujemy moment równowagi, gdy wpadamy w retorykę „my”?
Dla nas nawet moja śmierć nie jest „moja” tylko „nasza” – za ojczyznę!
To, co prywatne, intymne, osobiste jest nie istotne! To jakieś sprawy zupełnie bez znaczenia, do pominięcia, do załatwienia później i trochę wstydliwie!
Wypieranie „ja” jest zasadniczo wpisane w metodykę nauczania (wiedza formalna i sprawdzana w testach jest premiowana), w funkcjonowanie urzędów (brak odpowiedzialności urzędników, brak praktyki osobistej decyzji), w sukces (odnieśliśmy sukces – tyko tak)!!!
Ale to wszystko tylko w przestrzeni języka publicznego, bo na co dzień w domu – pełna prywata! Życie w najmniejszym stopniu nie dostosowane do retoryki publicznej. Żadnego związku pomiędzy tymi sferami!!! I ta właśnie niewspółmierność, ten brak równowagi rodzi w nas agresję, niezadowolenie, narzekanie. Nasza „podwójność” bije w nas naszym fałszem i kwitnie w nas cynizmem i absurdalnym humorem. Tak być polakiem to – absurdalne! Za granicą, czyli poza definicją, wciąż udajemy kogoś innego lub zachowujemy się bardzo „po pijaku”!
3.Bimber, kiełbasa, aborcja, marihuana – czyli to, co zabronione jest dopuszczalne, ale nie wolno o tym mówić.
Byłem w zeszłym roku na dwóch weselach, na obu piłem bimber. Nie ma w kraju wioski, a i miasta, w którym by się nie robiło bimbru. A jednak próba legalizacji wzbudza komiczną dyskusje o rozpijaniu narodu. Nie ma rodziny, która by nie jadła wiejskiej kiełbasy. A ta kiełbasa jest nielegalna! Nie można jej zgodnie z prawem wyprodukować w domu z własnej produkcji. Udajemy, że nasze dzieci nie palą marihuany, udajemy, że nie ma aborcji gdyż jest za to kara więzienia! Wierzymy w to wszystko? Raczej udajemy, ze wierzymy! Przecież to tylko słowa, czy nawet – tylko przepisy!!!
Słowa są martwe! Prawa są martwe. Nas nie dotyczą, To, co zapisane jest nieważne. Jeśli ważne to negatywnie, bo może nas kosztować kłopoty! Czytamy książki tylko jako wspomnienie, jako opowieść o tym, co było, a nie co jest! Swoją drogą czy nie to jest źródłem naszego konfliktu z judaizmem? I najważniejsze; czy to lekceważenie literatury – przesuwanie jej w przeszłość – to nie jest przypadkiem próba wyparcia strasznej wiedzy; – że jesteśmy tylko literaturą?
Ktoś nas po prostu napisał i nie była to nasza ręka!!!
?
