„Koniec z hipokryzją: wiemy, że z Łodzią jest źle”
Czy autorzy raportu naprawdę wiedzą, dlaczego z Łodzią jest źle?
„Niewydolny magistrat, zadłużenie miasta, kiepska absorpcja środków unijnych…” to są banały, powszechnie znane fakty, z wymieniania których niewiele wynika (inne duże miasta też są zadłużone, co jest konsekwencją… m.in. absorpcji środków unijnych; można więc napisać: im więcej absorbujemy, tym bardziej się zadłużamy; ciekawe, czy autorzy raportu i strategii ów paradoks zauważają).
Łódź jest biedna, brzydka, wyludniająca się itd., ponieważ wszystkie ekipy rządzące miastem są ofiarami tej samej ideologii, sprowadzającej się do jednego: do wiary, że to władze Łodzi mają najważniejszy wpływ na wzrost miejskiego produktu brutto.
Ten ideologiczny nakaz (pytanie, czy jest to wybór świadomy, to już inna bajka) rodzi od dwudziestu kilku lat te same, dramatyczne skutki.
Wszyscy radni i prezydenci uważają, że „inwestycje” finansowane przez miasto (urząd marszałkowski, rząd, Unię Europejską) przywrócą Łodzi miano ziemi obiecanej. Nic bardziej błędnego.
Zaczynając od spraw niebudzących kontrowersji, takich jak budowa nowych dróg, remonty starych, przebudowa wodociągów, a skończywszy na „przecinaniu wstęg oddawanych do użytku” Fali, Atlas Areny, nowej hali Targów Międzynarodowych itp. jedno jest niezmienne: grupowe zdjęcie uśmiechniętych decydentów, którym wydaje się, że właśnie dokonali cudu (przy okazji zbudowali sobie pomnik oraz zapewnili miejsca swoim bliskim).
Niewygodny i niewypowiedziany fakt jest taki, że im więcej miasto wydaje na nowe „obiekty użyteczności publicznej”, trzydniowe festiwale, które opłacać trzeba cały rok itp., tym bardziej chyli się ku upadkowi. „Ratusz” wciąż chce widzieć zależność między wielkością wydanych miejskich pieniędzy, a rozwojem Łodzi. I im mniej ową zależność widać gołym okiem, tym bardziej rządzący starają się udowodnić, że jeszcze tylko jedna strategia, jeden „śmiały” i wizjonerski projekt architektoniczny za bagatela miliard złotych i już będziemy mieli metropolię zamiast miasta, w którym gminne slamsy sąsiadują z odbudowaną za prywatne pieniądze Manufakturą…
Gdyby ktokolwiek zechciał zestawić w Łodzi miejsca pracy tworzone przez przedsiębiorców i te, które są wynikiem nieograniczonego apetytu rządzących i nepotyzmu niezależnego od partyjnych barw, i przy okazji porównał poziom płac, otrzymałby bardzo smutny obraz miasta, które samo siebie zjada.
Miasto: podległe mu spółki i instytucje, urząd marszałkowski: podległe mu spółki i instytucje; wojewoda, agencje rządowe i te finansowane z pieniędzy unijnych, publiczna telewizja, publiczne uczelnie… to są łódzcy pracodawcy. Całe miasto jest oplecione publicznymi instytucjami i to z nimi jakże często wiążą się nadzieje młodych łodzian na karierę i przyzwoitą pensję.
Łódzkim tabu jest niewypowiedziane nigdzie publicznie zdanie, że zarobki w prywatnych łódzkich firmach są bardzo niskie, natomiast pensje z partyjnym błogosławieństwem: jak na warunki łódzkie przyzwoite. Oczywiście liczba partyjnych dobrze opłacanych posad nie jest no limit; nikt już jednak nie wierzy, że można inaczej, dlatego partie w Łodzi były i są najlepszymi biurami pośrednictwa pracy.
Ta dysproporcja w tym, kto i co dominuje życie Łodzi, jest widocznym objawem choroby zabijającej miasto: autodestrukcyjnej zapaści, która bierze się z zapomnienia, że bogactwo pochodzi z pracy generowanej na wolnym rynku przez przedsiębiorców i ich pracowników, a nie jest skutkiem wydawanych pieniędzy podatników (w każdym razie rzadko i w ograniczonym zakresie).
Łódź będzie miastem nadziei tylko wtedy, gdy łodzianie zaczną się bogacić; a nie wzbogacą się nigdy, wierząc w moce sprawcze miejskich, marszałkowskich, rządowych, czy unijnych inwestycji. Trawestując Billa Clintona: najpierw przedsiębiorczość głupcy!
Ostatnie lata przyniosły przecież dowody na to, że spektakularne „inwestycje” publiczne to droga do nikąd. Atlas Arena, Fala, Targi, lotnisko, gminne mieszkania (o których prywatyzację upominam się od lat)… wszystko przynosi miastu straty.
Czy naprawdę musimy doprowadzić Łódź do przekroczenia ustalonego prawem limitu długu, i komisarycznego zarządzania miastem (co dla miasta-wspólnoty mieszkańców jest hańbą, dowodem klęski obywateli, którzy nie są w stanie sami troszczyć się o los ich małej ojczyzny)? Czy dopiero katastrofa ma uświadomić „gospodarzom” Łodzi ich słabość, intelektualną niezdolność analizowania rzeczy jakimi są i budowania opartych na racjonalnych przesłankach wizji miasta-wspólnoty obywateli, którzy dzięki swojej pracy mogą odnieść sukces?
Łódź podąża dziś śladem Greków, których zgubiła wiara w moc stymulacji długiem i możliwość życia za unijne pieniądze. W tym pięknym kraju można było dobrze żyć produkując oliwki, wino i ser, prowadząc hotele i restauracje dla dziesiątków milionów turystów. Dzisiaj wściekli Grecy są rządzeni przez ratujące ich unijne i międzynarodowe instytucje.
Na kogo będziemy wściekli my łodzianie, kiedy komisarz przysłany z Warszawy będzie zaciskał nam pasa (a tak niewielu z nas jest sytych i tego pasa popuściło!), a po pustych halach wielomilionowych „inwestycji” miejskich będzie hulał wiatr?