(…) jakkolwiek wzniosła nie byłaby sfera, do której przynależą kwestie polityczne i społeczne, to wciąż odnoszą się one do spraw, które poddają się ludzkiej kontroli i konsekwentnie muszą być osądzane zgodnie z kanonami ludzkiego rozumu. W takich sprawach, nie mniej niż we wszystkich innych ziemskich przedsięwzięciach, mistycyzm przynosi tylko szkodę.
– Ludwig von Mises
O polityce państwa myślimy często w sposób magiczny. Zjawisko to zauważył już Adam Smith, który w wydanym w 1776 roku „Bogactwie narodów” oburzał się, że „to co jest roztropnością w prywatnym życiu każdej rodziny, nie może być chyba szaleństwem w życiu wielkiego królestwa”.
Przy każdej dyskusji o efektywności polityki państwa zalecam mojemu adwersarzowi najpierw wprowadzenie analogicznych przepisów czy urzędów w województwie, które zamieszkuje. Często wtedy słyszę argument, że to „inna skala”. Ale skoro państwa opiekuńcze mogą mieć populację Islandii (nieco ponad 300 tyś. mieszkańców) czy powierzchnię Luksemburga (nieco ponad 2500 km²) to dlaczego w ich przypadkach skala nie jest problemem a w przypadku polskiego województwa już jest?
Zwykle o państwie myślimy inaczej niż o województwie. Państwo jawi nam się jako instytucja quasi-mistyczna, w której z jakiegoś powodu funkcjonują inne zasady logiki i inna jest relacja przyczyn i skutków. Analogicznie nierealistyczny stosunek często mamy do demokracji o czym świetnie pisał James M. Buchanan, a który sam swój program badawczy, który nieoczekiwanie stał się nową dyscypliną ekonomii, nazywał politics without romance. Z kolei z dzieł wybitnych polskich poetów wiemy, że równie absurdalny można mieć stosunek do narodu. Niemniej nie zamierzam roztrząsać tych spraw w tym wpisie. Moim zamiarem jest obnażenie „romantyczności” państwa opiekuńczego.
Jeśli polityka państwa opiekuńczego przynosi tyle korzyści dla państwa to dlaczego by nie zastosować jej przepisów wobec województwa, powiatu, gminy czy miasta? Wyobraźmy sobie Łódź z modelem szwedzkim w jego szczytowej formie z lat 70-tych i 80-tych. Popuśćmy wodzę fantazji i wyobraźmy sobie jak wyglądałaby Łódź jako „szwedzki raj”.
Zacząć nasze zamiary należałoby od zlikwidowania Specjalnej Strefy Ekonomicznej, cudem wytargowanej w negocjacjach akcesyjnych Polski do struktur UE. Po tym pierwszym kroku już można by zaobserwować exodus łódzkich firm.
Oczywiście, tak jak Ikea, gwiazda szwedzkiego przemysłu, ma swoją siedzibę w Holandii, tak gwiazdy łódzkiego przemysłu szybko znalazłyby sobie przyjemniejsze miejsca do płacenia podatków niż Łódź. Różnica jedynie jest taka, że Ikea projektuje swoje meble w Szwecji ponieważ ma tam bezkonkurencyjnych projektantów, w Łodzi zaś prawdopodobnie nie pozostałby nawet ślad po dawnych firmach, bo Łódź niestety nie ma porównywalnego kapitału ludzkiego.
Idąc dalej należałoby wprowadzić progresję podatkową, której najwyższa stawka wynosi 102% i opodatkowanie firm rzędu 52% – tym samym rujnując życie niejednej przedsiębiorczej osoby. Wydatki samorządowe musiałyby wzrosnąć do poziomu 70% łódzkiego PKB. Analogicznie do Szwecji władze Łodzi by musiały się zadłużać, żeby utrzymać swój dobrobyt. Zatem łódzki dług publiczny przez dekadę mógłby wzrosnąć o 50%, jak w Szwecji, gdzie w połowie lat 70-tych dług publiczny wynosił 20% a w połowie lat 80-tych już 70%. Stały spadek konkurencyjności towarów łódzkich spowodowany spadającą produktywnością przemysłu (tudzież jego samolikwidacją), inflacją i wysokimi wydatkami budżetowymi doprowadziłby w końcu do dewaluacji łódzkiej waluty (jak w przypadku Szwecji w latach 80-tych), gdyby ta posiadała takową. W alternatywnym przypadku Łódź wepchnęłaby się w taką samą pułapkę w jakiej dzisiaj jest Grecja z euro.
Do tego należałoby dodać regulację cen powodującą niedobory, monopole i koncerny państwowe obniżające efektywność gospodarki, interwencjonistyczną politykę rynku pracy i jego uzwiązkowienie stale podnoszące koszt zatrudnienia oraz wszystkie te patologie polityki ekonomicznej, które są niechcianymi konsekwencjami polityki pełnego zatrudnienia, egalitarystycznego opodatkowania i innych socjalistycznych rojeń o raju na ziemi.
Zrealizowawszy te przepisy można być pewnym, że odnowiony dworzec fabryczny znów tętniłby życiem, jak w 1866 roku gdy powstał z inicjatywy łódzkiego kapitalisty Karola Scheiblera, w czasach gdy Łódź była jednym z najdynamiczniej rozwijających się miast w Europie. Za wyjątkiem tej różnicy, że teraz tętniłby z innego powodu – Łodzianie jeździliby do pracy do Warszawy.
Ktoś przeczytawszy ten wpis mógłby z żalem zarzucić mi, że nie jestem fair, bo przecież miasto ma znacznie mniejszy poziom dochodów niż państwo, a skoro suma redystrybucji jest mniejsza to i mniejsza jest jej relatywna efektywność. Owszem, ale o taki wniosek właśnie mi chodziło – to nie skala redystrybucji odróżnia nasz dobrobyt od szwedzkiego, ale ilość nagromadzonego kapitału. A skoro „miasto opiekuńcze” nie pomoże Łodzi w zwiększeniu produktywności, to nie może być inaczej w przypadku Polski jako państwa opiekuńczego.