20 kwietnia to dzień polskiej premiery długo wyczekiwanego filmu Wesa Andersona „Wyspa psów”. Druga animacja w karierze reżysera (pierwszą był „Fantastyczny Pan Lis” z 2009 roku) przenosi nas do Japonii. Akcja toczy się za 20 lat od dzisiaj, a głównymi bohaterami są psy, które z powodu szalejącej zarazy nakazem burmistrza miasta Megasaki zostają wysiedlone na wyspę stworzoną ze śmieci. Tropem swojego pupila Ciapka podąża Atari – 12-letni chłopiec, podopieczny burmistrza Kobayashiego. Wywoła to całą lawinę zabawnych i strasznych zdarzeń.
Anderson jest jednym z tych twórców, którzy wykreowali swój własny, całkowicie odrębny świat wypełniony postaciami kreowanymi przez zamknięty krąg aktorów. Ta reguła potwierdza się w „Wyspie psów” – wśród osób dubbingujących animowane postacie są stali współpracownicy reżysera: Bill Murray, Edward Norton, Tilda Swinton, Bob Balaban i Jeff Goldblum. Inne nazwiska, których udział świadczy o estymie, jaką cieszy się w środowisku filmowym Anderson, to Scarlett Johansson, Frances McDormand, Bryan Cranston, Harvey Keitel, Greta Gerwig i Yoko Ono. „Wyspa psów” już zdobyła Srebrnego Niedźwiedzia na tegorocznym Berlinale.
Międzynarodowa produkcja, renomowany reżyser i… twórcy z Łodzi? Owszem, to możliwe. Przy filmie współpracowała łódzka spółka producencka WJTeam, skupiająca grono artystów i profesjonalistów z branży filmowej. Firma swoją działalność koncentruje wokół filmu animowanego, pełniąc zarówno funkcję producenta wiodącego, wykonawczego, jak i koproducenta. Realizuje koprodukcje międzynarodowe, a także zlecenia komercyjne m.in. filmy reklamowe, teledyski, budowę scenografii i rekwizytów, mockupów i makiet.
Przypomnijmy, że Łódź, a konkretnie studio Se-Ma-For maczało palce przy oscarowym filmie „Piotruś i wilk”. Wspominam o tym nieprzypadkowo, ponieważ w produkcję Wesa Andersona były częściowo zaangażowane te same osoby.
O tym, jak doszło do udziału WJTeam w pracach nad „Wyspą psów” rozmawiam z współtwórczyniami studia: Justyną Rucińską i Anną Mroczek.
Wes Anderson i firma z Łodzi? Jak do tego doszło?
Justyna Rucińska: Możliwość współpracy pojawiła się przy okazji realizacji filmu Balbiny Bruszewskiej „Czarnoksiężnik z krainy U.S.”. Nie był to projekt lalkowy, ale częściowo realizowany w Los Angeles. Zapoczątkował łańcuszek kontaktów, które doprowadziły nas do „Wyspy psów”. Rozmowy o naszym udziale były długie (trwały ponad rok) i zakładały różne warianty współpracy, ale finalnie zostaliśmy producentem części lalek do filmu. U źródeł tej współpracy leży też z pewnością rozpoznawalność łódzkich twórców lalek: Sylwii Nowak i Marcina Zalewskiego, wcześniej pracujących m.in. przy filmie „Piotruś i Wilk”.
Które lalki spośród tych, które zobaczymy na ekranie, są wyprodukowane przez was?
JR: To psy, które w toku prac nad filmem były nazywane „aboriginal dogs”. Wyglądają trochę jak wynik eksperymentów genetycznych. Stworzyliśmy kilkadziesiąt lalek – około 20 projektowaliśmy wspólnie z ekipą z Londynu z bezpośrednimi wskazówkami Wesa Andersona, ale później współpraca się rozszerzyła, dlatego ostatecznie powstało ich więcej.
Jak przebiegała ta współpraca?
JR: Częściowo była zdalna. W Londynie poznaliśmy ostateczne szczegóły współpracy. Przyjrzeliśmy się scenografii oraz większości lalek do filmu, które już były zrobione. Wszystko to pomogło nam odnaleźć właściwy kierunek przyszłej pracy nad postaciami, za które odpowiadaliśmy.
Jesteście stosunkowo młodą firmą, ale z dużym doświadczeniem.
Anna Mroczek: W trójkę [Justyna Rucińska, Anna Mroczek i Wojtek Leszczyński – przyp. ML] spotkaliśmy się w firmie produkcyjnej, gdzie byliśmy kierownikami produkcji. W 2012 roku zdecydowaliśmy się tworzyć projekty pod własnym szyldem i od tego czasu działamy samodzielnie jako WJTeam, a od 2014 roku także jako spółka Likaon. Naszą siedzibą jest łódzka Wi-Ma, gdzie ulokowało się dużo firm kreatywnych.
Jak przez pryzmat swoich doświadczeń oceniacie aktualną pozycję Łodzi na filmowej mapie świata? Czy pozostajemy raczej rynkiem podwykonawczym, czy jesteśmy na dobrej drodze do odbudowy dawnej „HollyŁodzi”?
AM: Działamy jako podwykonawcy dla producentów polskich i zagranicznych, ale tworzymy także swoje autorskie filmy. Mamy w dorobku kilka filmów, w większości lalkowych, które powstały dzięki pracy łódzkich artystów i twórców. Lokalne środowisko jest żywe, działa szkoła filmowa, z którą stale współpracujemy, ponieważ realizujemy także filmy dyplomowe. Staramy się, żeby ta łódzka filmowa społeczność żyła i nie była tylko sypialnią Warszawy.
Czy praca z Wesem Andersonem już otworzyła jakieś drzwi?
JR: Środowisko producentów i twórców filmów lalkowych jest dosyć wąskie. Gdy pojawiają się większe projekty na arenie międzynarodowej, to zazwyczaj jesteśmy w jakiś sposób w nie zaangażowani. Cały czas pracujemy nad lalkami do różnych filmów. Nie wiem czy to już jest zasługa współpracy przy „Wyspie psów”, ale wierzymy, że będzie ona miała pozytywny skutek.
Jako współtwórcom pewnie ciężko wam wypowiadać się o filmie, ale spróbujmy. Warto było czekać?
JR: Cenię twórczość Wesa Andersona i oceniam ten film bardzo dobrze. Jest bardziej absurdalny, niż się spodziewałam, pełen dobrego humoru, przepiękny wizualnie i poruszający się w kręgu naszych mniejszych braci i sióstr, co również działa pozytywnie na odbiór. Towarzyszy mu także świetna promocja, przenosząca klimat z ekranu do realnego świata. W San Francisco zorganizowano serię pokazów Bring Your Own Dog, na które można było przyjść z pieskiem.
AM: Film mieliśmy okazję oglądać podczas Berlinale oraz na specjalnym pokazie dla twórców filmu w Londynie.