Joanna Ellmann: Czy dr hab., prof. fizyki Andrzej Dragan uznaje nauki humanistyczne za naukę? Czytając Twoją książkę (Kwantechizm, czyli klatka na ludzi), słuchając wywiadów z tobą – mam co do tego wątpliwości. Gdybyśmy pozbyli się całej wiedzy zawartej np. w Biblii, traktatach filozoficznych, czy podręcznikach dla polonistów…
Andrzej Dragan: Zawartość tych traktatów ma z pewnością wartość historyczną i rozrywkową. No ale jakie jest, powiedzmy top 3 największych odkryć filozofii? I jak już przywołamy je w głowie, to jak bardzo nietrywialne są te osiągnięcia? Dajmy na to, w porównaniu z odkryciem elektrodynamiki kwantowej?
Właśnie dlatego zadaję ci to pytanie – usuwając treści zawarte w takich książkach, nasza cywilizacja nadal by istniała; nadal mielibyśmy komputery, lasery, latalibyśmy w kosmos. Gdybyśmy to samo zrobili z podręcznikami do fizyki czy chemii, pojawiłby się problem i pewnie musielibyśmy wrócić do jaskiń.
Uważam, że nie byłoby problemu, patrząc z kolei z drugiej strony. Nasza cywilizacja tysiące lat radziła sobie bez fizyki i bez chemii.
Radzić jakoś sobie radziliśmy, ale nie wiem czy wielu z nas chciałoby powrócić do rozniecania ognia krzemieniem, żeby ugotować sobie obiad. Stąd to pytanie. Czym dla Ciebie jest nauka i czy klasyfikujesz nauki na humanistyczne, ścisłe itp. Czy taki podział w ogóle ma sens. Czy fizyka stoi dla Ciebie wyżej w tej hierarchii niż np. socjologia czy filozofia.
To są zupełnie inne kategorie. Nazywanie ich jednym określeniem “nauka” jest mylące. To, w jakim sensie fizyka jest nauką, a jak mówi się w tym kontekście o filozofii, to kompletnie odmienne światy i porównywanie ich jest nie do końca sensowne. Te twory służą do różnych rzeczy, więc nie wiem, czy zestawianie jednego z drugim ma sens. Celem nauk ścisłych jest dążenie do zrozumienia mechanizmów rzeczywistości; do tego, żeby pojąć jak działa matrix, w którym żyjemy. Filozofia się tym w ogóle nie zajmuje, a tym bardziej literatura, czy sztuki piękne, których twórcy bardziej interesują się człowiekiem i tym, co homo sapiens uważa i czuje. Fizyka całkowicie pomija te aspekty, bo są one nieefektywne w dążeniu do poznania mechanizmów rzeczywistości.
Lubisz powtarzać, że ludzie dzielą się na samouków i nieuków, co poniekąd zgadza się z tym, co napisałeś w Kwantechizmie: „Nikogo nie można niczego nauczyć”. To ciekawy punkt widzenia zważywszy na to, że jedną z gałęzi Twojej zawodowej działalności jest – no właśnie… nauczanie studentów?
Prawda jest taka, że każdego można wytresować i wbić mu do głowy różne rzeczy. Ale jeśli ma się zdolnych studentów – a ja z takimi mam do czynienia – to bardziej sensowne jest zarażanie ich czymś niż uczenie. Wtedy cały wysiłek związany ze zgłębieniem tematu spada na nich. Tego się nie przeskoczy, tzn. nie jestem w stanie pozbawić kogoś tego wysiłku. To co można zrobić, to ułatwić przeskoczenie danej trudności. Jeśli ktoś przez dłuższy czas męczy się z jakimś zagadnieniem, to możesz podpowiedzieć drobną rzecz, która pozwoli mu zrozumieć problem i pokonać tę trudność. Ale to jest praca, którą wykonuje się samodzielnie i trudno to ominąć. Jak się komuś wszystko podaje na talerzu, to kończy się to tak, że człowiek kiwa głową i twierdzi, że rozumie, a potem i tak okazuje się, że tak mu się tylko zdawało. Bo jak będzie miał to samodzielnie odtworzyć – to zaczną się schody. Rozwój wymaga wysiłku.
Łatwo mówić o samoukach i nieukach osobie, której przyswajanie wiedzy chyba nie przychodziło z trudem, nie stanowiło wielkiego wysiłku, a wręcz przeciwnie – było przyjemnością. Co zrobić z tymi, którzy nie są tak zdolni lub nie mieli tyle szczęścia i nie trafili na osobę, która ich zainspiruje?
Użyłaś złego łącznika: po pierwsze sprawiało mi to dużo wysiłku i wcale nie „wręcz przeciwnie” było to dla mnie przyjemnością, tylko właśnie dlatego tę przyjemność mi dawało. Ja nie mam nic przeciwko temu, gdy coś jest trudne i męczące – mnie to wcale nie zniechęca. Tak jak inni – musiałem się dać przeczołgać przez różne zagadnienia, przez które teraz przeczołguję swoich studentów. Często było tak, że żeby zrozumieć jedną drobną rzecz musiałem się męczyć przez tydzień albo dwa. Zrozumienie czegoś, co potem stawało się oczywiste, właśnie tyle czasu mi zajmowało. Potem okazywało się, że to samo można było pojąć w ciągu trzech sekund, jeśli by się obrało dobry kierunek. Ale właśnie na tym powinna polegać rola wykładowcy – żeby pokazywać pewne drogi, niekoniecznie zawsze najprostsze, ale kierować tym wysiłkiem w taki sposób, żeby on był rozsądnie spożytkowany.
Herman Minkowski – nauczyciel Einsteina – powiedział o swoim uczniu, że jest leniem i niczego w życiu nie osiągnie. Czy ty masz jakiś lepszy niż Minkowski „radar”, dzięki któremu dostrzegasz w swoich studentach potencjał, którego nie wolno zmarnować?
Jestem Kierownikiem Studiów Indywidualnych na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego. To jest taka jednostka, która ma ofertę wykładową skierowaną tylko dla najzdolniejszej grupy studentów. Na pierwszym roku izolujemy sobie ze 20-30 osób, które mają osobne zajęcia z najlepszymi wykładowcami.
A ilu jest wszystkich studentów na pierwszym roku fizyki UW?
Nie wiem, pewnie kilkuset. Ale ja mam kontakt tylko z tą najmniejszą, wyselekcjonowaną grupą, dla której przeznaczone są trudniejsze, bardziej ambitne wykłady. Studenci trafiają tam na podstawie procedury, która ocenia ich dotychczasowy dorobek. Część nie wytrzymuje tego tempa, trudności jakie się pojawiają i odpada, więc selekcja robi się sama. Ich nawet nie trzeba zniechęcać – jak ktoś się nie nadaje, to sam rezygnuje i odpuszcza. Ten odsiew jest spory – po pierwszym roku z takiej grupy zostaje 60%, a eliminacja postępuje dalej.
Jeśli chodzi o przyglądanie się ludziom i ocenianie, czy „coś z nich będzie” czy nie, wydaje mi się, że jednym z najważniejszych czynników jest entuzjazm. Hemingway dał receptę na to, jak poznać, czy ktoś będzie dobrym pisarzem: jeśli się nad tym wciąż zastanawiasz, to nic z tego pisania nie będzie. Pisarz po prostu nie jest w stanie robić nic innego. Musi pisać albo zwariuje. I to samo z całą resztą, z fizyką też. Wiadomo, że miewamy wątpliwości i kryzysy, ale na dłuższą metę potrzeba nam tej aktywności jak tlenu.
Ostatnio pomagałam przygotowywać się pewnemu chłopcu, uczniowi 8 klasy podstawówki, do kartkówki z termodynamiki. Pytania opierały się na wybraniu odpowiedzi „prawda”/”fałsz”. Za udzielenie poprawnej odpowiedzi na 4 pytania dostawało się ocenę celującą – zakres wiedzy absolutnie nie wykraczał poza program realizowany w klasie 8. Taka forma nie dawała nawet możliwości wykazania się wiedzą wykraczającą poza tematy poruszane na lekcji. Tymczasem historia wielkich naukowców, odkrywców, którzy przewartościowali nasz świat i wywrócili go do góry nogami, jest jednak historią buntowników, ludzi niepokornych, którzy podważali autorytety i nie bali się z nimi konfrontować. Nasza szkoła totalnie tego nie uczy i nie premiuje samodzielnego myślenia.
Nie ma co dramatyzować. Nie jest gorzej niż było – jest lepiej, warunki są lepsze niż były kiedykolwiek. Tych wielkich ludzi, o których wspominasz, też nikt nie uczył, że mają cokolwiek podważać. Oni robili to nawet nie pomimo, ale wbrew wszystkim.
Jasne, ale jeśli mamy już za sobą doświadczenia, które pokazują, że warto promować tych niepokornych i buntowniczych….
Tak? A czy właśnie wtedy nie pozbawia się ich buntowniczości? Bo jak ich się do czegoś zachęca, to przestaje to być chyba bunt?
Ale są różne typy osobowości i buntowników. W kontekście tych najbardziej zatwardziałych, którzy być może osiągną najwięcej w sferze nauki – rzeczywiście tak jest. Ale osobowości słabsze, które takiej krytyki i rzucania kłód pod nogi nie wytrzymają, mogą stracić entuzjazm do nauki. Czy takie podejście kiedyś się zmieni, czy po prostu dla nauczyciela wygodniej i łatwiej oceniać uczniów według klucza, bo praca z indywidualistą jest cięższa, bardziej wymagają.
Należy sobie postawić pytanie dla kogo jest szkoła. Wybitni ludzie nie potrzebują szkoły, bo poradzą sobie w każdych okolicznościach. Faraday nauczył się fizyki kiedy pracował jako asystent w zakładzie introligatorskim i oprawiał podręczniki – jego rodzice nie mieli pieniędzy na książki, a tam mógł je czytać. Takie skrajne przypadki zawsze sobie poradzą. To, że nauczycielka jest niemiła, że czegoś tam nie premiuje, to jest akurat najmniejszy problem.
Jeśli szkoła jest dla ludzi przeciętnych, a uważam, że tak właśnie powinno być, bo większość ludzi z definicji jest przeciętna – to ta szkoła musi tak wyglądać, bo wtedy jest najbardziej efektywna. Jeżeli ktoś się wyraźnie wyróżnia, to fajnie, żeby miał pozaszkolną możliwość wyżywania się. Ale nie ma na to miejsca na zajęciach dla wszystkich. Jeżeli ukierunkujesz program na geniusza, to 90% ludzi na tym straci. Choć jest szansa, że ludzkość zyska, kto wie… Ale mimo wszystko jest rozsądne, żeby oferta była skierowana do ludzi przeciętnych, którzy potrzebują instrukcji, rygoru; a jeżeli ktoś się wyróżnia to dobrze, żeby miał jakiekolwiek inne miejsce, żeby mógł się wyszaleć – nie wiem czy szkoła jest do tego odpowiednim miejscem.
Każdy przeciętnie inteligentny człowiek zdaje sobie sprawę z tego, jak głupi jest sposób oceniania – tak jak mówisz – według klucza. Każdy w miarę przytomny człowiek wie, że to jest bez sensu. Z drugiej strony taki system nie jest zupełnie bezpodstawny, bo jest skierowany do ludzi, którzy potrzebują algorytmu, żeby jakoś funkcjonować.
Gdy patrzę na ten system, zestawy zadań maturalnych, jestem pewna, że gdyby mnie oceniano według klucza poległabym sromotnie i cieszę się, że szkołę mam za sobą. We wstępie do Kwantechizmu napisałeś, że jesteś fanem edukacji, a nie edukacjonizmu – mógłbyś tę myśl rozwinąć?
Nie lubię używania mądrych słów tam, gdzie to jest zbędne. Nie lubię niepotrzebnego komplikowania rzeczy prostych. Czyli tego, co do perfekcji opanowali filozofowie, którzy rzeczy trywialne i banalne owijają w jakieś wielkie fanfary. Fizyka jest wystarczająco dla nas trudna, albo mówiąc precyzyjniej: człowiek jest wystarczająco głupi, żeby nawet najprostsze rzeczy sprawiały mu trudność, trzeba mówić tak prosto jak się da. To najsensowniejsza metoda i taki jest generalnie cel nauki – żeby upraszczać rzeczywistość, która sprawia wrażenie skomplikowanej. Jeśli trudno nam opanować jakieś zagadnienie, uprośćmy je najbardziej jak się da. Więc staram się rozumieć rzeczy w sposób bardzo elementarny, na jabłkach, bo wtedy mogę coś naprawdę zrozumieć. To zupełnie co innego niż dukanie definicji. I ucząc studentów staram się mówić o tych esencjach, najważniejszych rzeczach; zagadnienia techniczne i kwestie bardziej wysublimowane zostawiam na później, jak już wyłoni się w głowach ogólny obraz. Dopiero wtedy staramy się rozmawiać bardziej skomplikowanym językiem. Nie zaczynam od rzeczy najbardziej złożonych, przy których wszyscy się gubią, a istota problemu ucieka.
W Kwanetchizmie napisałeś też, że małe dzieci są karmione dwiema substancjami: mlekiem i kłamstwem. Zastanawiam się na jaki stopień uproszczenia nauka może sobie pozwolić, żeby nie zatracić sensu, a z drugiej strony nie przestraszyć i nie zniechęcić.
To zależy na jakim etapie. Każdy stosuje różne strategie. Znam ludzi, którzy wymagają kompletnej ścisłości wypowiedzi. Z tego co wiem, Wittgenstein zamiast uczyć dzieci w podstawówce liczb, uczył ich teorii kategorii, bo uważał, że to jest najprecyzyjniejszy i najbardziej naturalny opis – co oczywiście skończyło się wielką frustracją – i słusznie. Ja staram się mówić o rzeczach najpierw w pewnym uproszczeniu, które siłą rzeczy stanowi jakieś wykoślawienie istoty zagadnienia. Jeśli zrozumie się coś prostego, to potem można zrozumieć dlaczego to nie jest takie proste, jak nam się na początku wydaje. Jak już się zrozumie dlaczego to nie jest takie proste, jak nam się na początku wydawało i zrozumie się to trochę lepiej, to okazuje się, że nadal tkwimy w błędzie, a temat jest jeszcze bardziej skomplikowany. W ten sposób uczysz się dlaczego to, co wcześniej wydawało ci się sensowne – jest do bani. To jest trochę tak, że jak chcesz zrozumieć jakiś problem, to nie wystarczy dojść do niego poprawnym rozumowaniem. Trzeba zrozumieć wszystkie boczne ścieżki, które są niepoprawne i umieć sobie z nimi radzić; dlaczego w ten sposób to nie działa, dlaczego w tamten sposób to nie działa, dlaczego takie rozumowanie jest błędne – a wydaje się zupełnie sensowne. Dobrze pojmiesz temat dopiero wtedy, gdy spojrzysz na niego z różnych kierunków, a nie przyswoisz tylko jedno poprawne rozumowanie przygotowane dla Ciebie przez kogoś, kto wszystkie problemy usunął, wyczyścił i zamiótł pod dywan. Możesz świetnie rozumieć to konkretne zagadnienie, ale jeśli pojawi się jakikolwiek problem, który jest zboczeniem z danej ścieżki, to nagle się gubisz i nie wiesz co zrobić.
Czy Ciebie ktoś zainspirował do nauki, czy była to naturalna potrzeba, ciekawość otaczającej nas rzeczywistości? Uważasz, że do nauki należy inspirować, czy zostawić to wybitnym jednostkom, które czują taką potrzebę same z siebie?
Nie wiem. Jestem daleki od udzielania rad co jest słuszne, a co słuszne nie jest. Ja akurat byłem tak napalony na uczenie się, że mnie trzeba było do tego bardziej zniechęcać niż zachęcać. Jestem dosyć patologicznym przypadkiem. Ale ludzie są różni. Być może jest tak, że pewnych ludzi trzeba zachęcić, dać bodziec do startu. Mój kolega, który wychowuje córki mówi, że zachęcanie ich jest potrzebne, bo trzeba w nich wytworzyć pewność działania i bezczelność, której dziewczynkom często brakuje. Dziewczynki łatwo zniechęcić i przekonać, że się do czegoś nie nadają – a one w to uwierzą. Gdy powiesz chłopcu, że się do czegoś nie nadaje to kiwnie głową, a pomyśli – wiadomo, co pomyśli.
Może ze względu na własne doświadczenia i pamięć o tym jaką ja byłam dziewczynką – zupełnie się w tym aspekcie z tobą nie zgadzam. Im bardziej stanowcze „NIE” słyszałam, z tym większą determinacją robiłam coś zupełnie przeciwnego. Być może dlatego mój tata mówił, że wolałby mieć trzech synów niż jedną córkę.
Doskonale, ale żaden człowiek nie jest idealnym odzwierciedleniem typowych zachowań. Nie ma jednej recepty dla wszystkich: to jest potrzebne, a to jest niepotrzebne.
Czy ty swojego synka jakoś inspirujesz, zachęcasz do odkrywania świata, czy zostawiasz go w tym aspekcie samemu sobie i wkraczasz dopiero wtedy, gdy sam cię o coś zapyta?
Nie udzielam mu odpowiedzi, które zbywają problem, o który pyta. Jeśli go coś interesuje, to staram się mu to wyjaśnić. Jak jest bezczelny i nie dowierza, bo ma własne absurdalne zdanie, to mu nie mówię: „nie, bo nie; tata ma rację, zamknij się”, tylko staram się go przekonać. Jak pokazuje lwa i mówi, że to tygrys, to ja go pytam: „ A czy tygrys ma grzywę?” No i synek się uśmiecha, rumieni i już wie, że musi zmienić zdanie. Jeśli ma jakąś wątpliwość, staram się doprowadzić do tego, żeby sam wyciągnął wniosek, żeby sam zdał obie sprawę z tego, czy wygaduje głupoty, czy ma rację.
Czy mechaniki kwantowej, albo fizyki ogólnie, można się nauczyć, czy jednak najważniejsze są predyspozycje?
Jeśli ktoś nie jest jakoś bardzo upośledzony, to się da wbić do głowy wszystko, choć nie wiem na ile głęboko. Fizyka kwantowa to nie są skomplikowane zagadnienia, tylko to są rzeczy wielowarstwowe. Tutaj zrozumienie trzeba budować warstwa po warstwie, trzeba mieć cierpliwość, dużo czasu i włożyć w to sporo wysiłku. Wytresować, nauczyć czegoś można każdego – nie widzę tu problemu. Ja akurat mam kontakt z wybitnymi studentami, ale są też studenci słabi, są studenci głupi. I nie tylko studenci bywają głupi, profesorowie też.
Wiadomo, że często to jest splot różnych okoliczności – żeby zrobić coś wybitnego to po pierwsze trzeba mieć predyspozycje i dużo wiedzieć, ale też mieć sporo szczęścia i trafić we właściwy moment i na właściwe miejsce. Najlepiej, kiedy wszystkie te rzeczy dzieją się naraz. Rzemiosła można nauczyć każdego; rysować też można nauczyć każdego, ale czy powstaną z tego wybitne dzieła – niekoniecznie.
Zastanawia mnie to, dlaczego ostatni raz Nagrodę Nobla z fizyki otrzymała Maria Skłodowska-Curie w 1903 roku i od tamtego czasu żaden Polak nie został nią wyróżniony. Jak kształcić przyszłych noblistów? Jak nasi naukowcy wypadają na tle innych?
Mój kolega Artur Ekert, z którym właśnie kończymy pisać ciekawy artykuł jest wśród poważnych kandydatów. Mamy wielu wybitnych specjalistów w pewnych dziedzinach.
Czyli mamy szansę na drugiego Nobla dla Polaka w dziedzinie fizyki? Czy to już jest tak zbiorowa praca sztabów ludzi z całego świata, że trudno zweryfikować i ocenić kto w tym tłumie postawi tę przysłowiową „kropkę nad i”.
Jeśli chodzi o Nagrody Nobla to teraz jest tak, że nie ma jakichś radykalnych przełomów w fizyce teoretycznej. Jeżeli w tej dziedzinie jest przyznawana Nagroda Nobla, to najczęściej za odkrycie, które miało miejsce kilkadziesiąt lat temu. Dlatego jest problem, żeby fizycy, którzy w wieku 20 lat coś osiągnęli, dożyli wręczenia im tego wyróżnienia – znamy przypadki, że się spóźniono. Wiele Nagród Nobla w fizyce współczesnej przyznaje się za prace doświadczalne, które są pracami zbiorowymi. Takimi zespołami kierują naukowcy z najbogatszych, najlepiej finansowanych ośrodków, którzy mogą sobie pozwolić na pozyskanie najlepszych ludzi do swojej grupy. Z takimi ośrodkami Polska nie ma jak konkurować. No i żeby odnieść sukces, trzeba być chorobliwie zaangażowanym w swoją pracę. A takich ludzi trudno znaleźć.
Bo do tego trzeba mieć chyba zespół Aspergera, prawda?
No tak, w świecie fizyki akurat trafia się takich sporo. Ale taką kluczową rzeczą, która jest potrzebna, żeby osiągnąć coś wybitnego, jest tak chorobliwe zaangażowanie, że nic innego poza tym już nie widzisz – i to jest dosyć rzadkie.
Powiedziałeś, że nie mamy szans na konkurowanie z najbogatszymi ośrodkami. A jak oceniasz konkurencyjność polskich uczelni w zakresie badań? Możemy starać się o tych najlepszych, najzdolniejszych studentów, czy jesteśmy na straconej pozycji i musimy się z tym pogodzić?
Studentów często mamy dużo lepszych niż na najlepszych uczelniach za granicą. Z tym żeby mieć dobrych studentów nie ma problemu. Moje doświadczenia ze studentami są takie, że w Polsce mamy – na etapie magisterskim, szczególnie na Wydziale Fizyki w Warszawie, który ściąga najlepszych ludzi z całej Polski – naprawdę zdolnych studentów. W innych krajach jest wiele ośrodków, które skutecznie ze sobą konkurują. W Polsce – jeśli mówimy o studentach fizyki – mamy głównie Warszawę, Kraków i Trójmiasto. W związku z tym do nas przychodzą najlepsi studenci z całej Polski. Pytanie, czy jesteśmy w stanie ich zatrzymać i co potem. Na przykład jeżeli chcesz zatrudnić doktora lub kogoś na innym etapie kariery, to możesz mu zapłacić pieniądze określone ustawowo i kilka razy niższe niż za granicą. Z drugiej strony, jeżeli kierujesz się argumentem finansowym zajmując się badaniami naukowymi, to coś jest z tobą nie tak.
A widzisz szansę na to, żebyśmy byli na tym samym poziomie co świat w perspektywie najbliższych lat?
To zależy w jakiej dziedzinie. Nie ma sensu kopać się z koniem. Są pewne rzeczy, w których Stany Zjednoczone przodują tak mocno, że nikt z Europy nawet nie stara się ich gonić. Jeśli chodzi o komputery kwantowe i technologie ich tworzenia, to w tym momencie jest niewiele ośrodków w Europie, które mogą myśleć o jakiejkolwiek realnej konkurencji z USA na tej płaszczyźnie. To jest raczej przegrany wyścig z perspektywy Europy, w związku z tym my myślimy o zastosowaniach tych komputerów w momencie, kiedy one już powstaną. Ale są pewne dyscypliny, w których największe pieniądze świata nic ci nie dadzą, bo musisz szukać pomysłów w inny sposób. Pytanie, czy musimy być najlepsi we wszystkim – według mnie tak się nie da i nie ma po co. Więc są pewne specjalności, w których sobie świetnie radzimy, są takie, w których jesteśmy daleko w tyle – to jest normalna kolej rzeczy.
Jeżeli stworzymy sztuczną inteligencję, która będzie potrafiła odpowiedzieć na pytania, nad którymi my się nieskutecznie głowimy, to kto dostanie Nagrodę Nobla za takie odkrycie?
Jeden z problemów jest taki, że tworzymy działające algorytmy, które się uczą. Ale jak już się nauczą, to nie mamy zielonego pojęcia jak one w ogóle działają. To znaczy, że wiesz jaki jest mechanizm dochodzenia do ostatecznego wyniku, którym jest pewien algorytm działania, ale kompletnie tego algorytmu nie rozumiesz i nie masz wglądu w to, jak to w ogóle się dzieje, że on działa. Masz algorytm, który ogrywa ludzi w szachy, ale ten algorytm nie jest w stanie nauczyć cię swojej metody. W związku z tym trudno powiedzieć, na ile taki wynik jest zasługą twórcy algorytmu uczenia maszynowego, który jedyne co wie, to w jaki sposób zapoczątkował proces uczenia. Póki co nie bardzo wiadomo co zrobić, żeby człowiek uczył się od tych algorytmów czegokolwiek, żeby to było porównywalne z tym, jak algorytmy uczą się same.
Często – zwłaszcza w kontekście informatyki, czy ogólnie rozwoju technologii – przytacza się prawo Moore’a i to, jak wykładniczo ten postęp następuje, chociaż ostatnio to tempo nieco zmalało. Dla mnie jest to jednak trochę abstrakcyjne. Według mnie bardziej przemawia do wyobraźni, jeśli uświadomimy sobie, że między wybudowaniem wielkich piramid w Gizie, a rządami Kleopatry minęło więcej czasu, niż między czasami Kleopatry, a wynalezieniem iPhone’a. Dlatego zastanawiam się, czy jesteśmy w stanie prognozować w jaką stronę, w jakim kierunku nauka zmierza i jak ona będzie wyglądała za np. 100 lat. Czy takie myślenie to już tylko filozoficzne dywagacje.
W tym temacie nie da się nic sensownego i pewnego powiedzieć – nic innego niż prosta ekstrapolacja. Wiadomo, że jak masz 1000 ludzi, którzy taką przyszłość nauki przewidują, to któryś z nich dokona trafniejszej prognozy niż inni. Wydaje mi się jednak, że takie przewidywanie jest bardzo trudne. Prawo Moore’a nie jest wyprowadzone z pierwszych zasad czy wykoncypowane.
To jest prawo empiryczne.
Przez ostatnich ileś lat to postępowało w ten sposób i teraz to ekstrapolujemy. To może się sprawdzić, ale może się nie sprawdzić. Obserwowanie trendów i ekstrapolowanie ich na przyszłość – to jedyne co można robić. Natomiast ważne zmiany są zazwyczaj właśnie odejściem od trendów, a tego nikt nie potrafi dobrze prognozować. Ufanie w ludzkie przewidywania wybiegające zbyt daleko jest mrzonką.
Przypominam sobie artykuły z „Nature” i „New Scientist”, które ukazały się w 2010 roku. Naukowcy prognozowali w nich, co w przeciągu najbliższych lat, do 2020 roku, wydarzy się w nauce, jakie problemy zostaną rozwiązane – z tych przewidywań praktycznie żadne się nie sprawdziło, a mamy do czynienia z prognozami na zaledwie 10 lat. Wydaje się więc, że nasze przewidywania naukowej przyszłości to wróżenie z fusów. A jednak wiele osób, także naukowców, to robi. Pokusa przewidywania przyszłości jest w nas tak silna, ale jak widać – chyba nie ma ona sensu.
Tak, wydaje mi się, że to nie ma sensu. Ludzie mają tendencję do doszukiwania się uzasadnień nawet jak ich nie ma. Jeśli zapytasz ludzi, którzy odnieśli sukces, jak to się stało, że ten sukces odnieśli, jaka jest ich wskazówka – podają różne recepty. Prawda jest taka, że przyczyna, dla której ludzie odnoszą sukces to najczęściej szczęście. Najwybitniejsze osiągnięcia – we wszystkich dziedzinach – to szczęście i sprzyjające okoliczności. Ludzie lubią o tym zapominać i analizować swoje osiągnięcia przez pryzmat swoich własnych cech i działań, które podjęli. To oczywiście też bywa ważne, ale gdyby zbiór tych uwarunkowań znalazł się w innym kontekście, to by ich do niczego nie doprowadziło. Najczęściej jest tak, że jakikolwiek sukces, czy postęp jest zasługą człowieka w bardzo niewielkim stopniu. Tym bardziej przewidywanie przyszłości procesów mocno losowych graniczy z niemożliwym.
A czy możemy chociaż nazwać jakieś ogóle kierunki, w których nauka podąża?
Możemy ekstrapolować to co się dzieje. Uczenie maszynowe odnotowuje szalony rozwój i na razie nie widać, żeby ten trend się wysycał. To jest rozpędzony pociąg, który ma jeszcze sporo do przejechania. Generalnie cały ostatni postęp technologii sprowadza się do poprawiania efektywności w komunikacji i współpracy. Zwróć uwagę na to, że „wynalezienie” Internetu, telefonu komórkowego, czy Facebooka to były tylko kroki w stronę, w którą idziemy od dawna – żeby się jak najefektywniej komunikować. Często uproszczenie pewnych rzeczy może doprowadzić do większej rewolucji niż wynalezienie czegoś zupełnie nowego. Wszystko co możesz zrobić Facebookiem, można było robić wcześniej na 100 innych sposobów. Były też podobne portale społecznościowe. Zasługą Marka Zuckerberga i jego ekipy było to, że z wiadomości prywatnej usunęli temat wiadomości i jeszcze parę drobnych zmian tego kalibru i dzięki nim Facebook jest używany przez miliardy ludzi na całym świecie. Powodem sukcesu są drobne uproszczenia tego, co robiliśmy dotąd. I komunikacja w przyszłości będzie jeszcze bardziej efektywna i pozbawiona wysiłku. Pierwszy Maratończyk oddał życie za dostarczenie jednego bitu informacji. Obecny obieg informacji przez nasze smartfony jest o wiele rzędów większy każdej minuty. Tym samym sprawiamy, że informacja staje się bezwartościowa. Mówienie, że żyjemy w erze informacji nie różni się wiele od mówienia, że żyjemy na śmietniku.