Są w tenisie mecze, które przegrywa się pomimo pełnego zaangażowania i wiary w zwycięstwo. Są mecze, które przegrywa się szybko, bo przeciwnik o kilka klas nas przewyższa. Są pojedynki, które kończą się naszą porażką po morderczej walce. Są wreszcie spotkania, w których pogromcą przegranego jest nie przeciwnik stojący po drugiej stronie siatki, ale przeciwnik siedzący w głowie.
Łukasz Kubot po odpadnięciu w trzeciej rundzie Roland Garros powiedział, że wcześniej wziąłby III r. w ciemno, ale teraz pozostał mu niedosyt i niespełnienie. Nie ma co się dziwić. Losowanie do wielkoszlemowego turnieju na szybkich, ceglanych kortach French Open (które Polak lubi) było dla niego wymarzone.
Wszyscy przeciwnicy Kubota byli zdecydowanie niżej klasyfikowani w rankingu ATP. Zostawmy ranking. Śmiało mogę powiedzieć, że Łukasz żadnemu z nich nie ustępował umiejętnościami, a w istotnych elementach gry miał nad nimi przewagę.
Polak zazwyczaj gra taktyczny, agresywny i coraz rzadziej spotykany tenis serve&voley. Przy siatce można zobaczyć go często, w czym pomaga pewny wolej i dobry return. Kubot potrafi jednak odejść od swojej ulubionej gry, skutecznie zmienić strategię i dopasować ją do swojego przeciwnika. Tak usposobionego polskiego tenisistę mogliśmy zobaczyć na Roland Garros, gdzie wytrzymywał dłuższe wymiany z głębi kortu i raził oponentów precyzyjnymi dropszotami.
Wydawało się, że w III rundzie Łukasz pokona „Lucky losera”, 21-letniego belgijskiego kwalifikanta turniejowego Davida Goffina i w IV rundzie zagra z wielkim czempionem Federerem. Skończyło się na gdybaniu, trzech setach (7:6, 7:5, 6:1) i porażce Lubinianina. Przegrana smuci tym bardziej, że Łukasz w I i II secie prowadził odpowiednio 5:2 i 5:3. W kluczowych dla meczu momentach serwis Kubota zawodził i następowały przełamania Goffina.
Niestety problem z utrzymaniem kluczowego podania przytrafia się Łukaszowi częściej. W turniejach cyklu masters w Indian Wells i Miami, polski tenisista „oddawał” swój serwis na wagę meczów Andy Roddickowi i Ivo Karlovicowi.
Trener Kubota, Czech Jan Stoces powiedział po meczu, że jego podopieczny „przegrał sam ze sobą”. Rzeczywiście widoczne było, że gdy obecna 49 rakieta świata serwowała po set I i II, to coś w niej pękało, zjadały ją nerwy, umysł zaczęły zaśmiecać niepotrzebne myśli. Pierwsze podanie zazwyczaj trafiało w siatkę, lub padało w aut, co z kolei dawało Goffinowi szansę na przejmowanie inicjatywy w wymianie. Mrzonką byłoby myślenie, że podobnie udane losowanie na paryskiej mączce przytrafi się Kubotowi jeszcze kiedykolwiek.
W meczu z Goffinem Lubinianin przechodził dodatkowy sprawdzian – presją publiczności. Liczni na trybunach Belgowie byli niesamowicie głośni, cieszyli się z każdego błędu Polaka, ich ogólne zachowanie pozostawiało dużo do życzenia. Podopieczny Stocesa nie mógł sobie z tym do końca poradzić. Niepotrzebnie wdawał się z belgijską publiką-gawiedzią w niewerbalny dialog, usiłował coś im udowodnić. Zachowanie belgów nie może być jednak dla profesjonalisty wytłumaczeniem.
Goffin nie jest miernotą – ograł solidnego Radka Stepanka i przechodzącą na emeryturę francuską legendę, Arnauda Clementa. Belg był zmęczony po 5-setowych pojedynkach ze wspomnianymi graczami, czego Kubot również w pełni nie wykorzystał.
Psychika zawiodła, ale Łukasz potrafi wyciągać wnioski z porażek. Coraz częściej z powodzeniem rywalizuje z wybitnymi zawodnikami światowej czołówki i podchodzi do tej rywalizacji bez kompleksów. Jest nadzieja na dłuższy progres. Wierzę, że będzie dalej piął się w rankingu, poprawki skuteczność serwisu i zdyscyplinuje swój umysł. Pokona samego siebie i pokaże tenis w jeszcze lepszym wydaniu. Następny wielki sprawdzian – Wimbledon. Niebawem, na zielonej trawce.