Nie daliśmy tym ludziom „tylko” przetrwania, ale wręcz drugi, tymczasowy zapewne dom. Ponad 2 miliony osób i żadnego obozu. Można to nazwać pospolitym ruszeniem. Niczym obywatele przedrozbiorowej Rzeczypospolitej, stawiający się licznie w odpowiedzi na rozesłane wici w obronie wielkości ojczyzny, obywatele współczesnej Rzeczypospolitej pokazali jej wspaniałość.
Gremialny, niemal powszechny zryw Polaków jadących pod granicę na pomoc uchodźcom z Ukrainy, wpłacających pieniądze, przekazujących dobra materialne, udostępniających mieszkania, czy pojazdy. Pomoc wolontariuszy na dworcach – poprzez wskazanie naszym braciom zza wschodniej granicy możliwości dalszej podróży, otrzymania pożywienia, pomocy medycznej, noclegu i wszelkich informacji. Także werbalne wsparcie, również przecież istotne. To wszystko, patrząc na liczby, to wielkie osiągnięcie naszego narodu i chwila chwały, zdanie egzaminu z człowieczeństwa. Osiągnięcie na światową skalę. Nie daliśmy tym ludziom „tylko” przetrwania, ale wręcz drugi, tymczasowy zapewne dom. Ponad 2 miliony osób i żadnego obozu. Można to nazwać pospolitym ruszeniem. Niczym obywatele przedrozbiorowej Rzeczypospolitej, stawiający się licznie w odpowiedzi na rozesłane wici w obronie wielkości ojczyzny, obywatele współczesnej Rzeczypospolitej pokazali jej wspaniałość. Gdyby miał być to tytułowy miód, to tylko najlepszy – nowozelandzka manuka, bądź turecki elvish. Ewentualnie, na fali uniesienia dumą z własnego narodu, można stwierdzić, że to miód z najlepszych polskich pasiek.
Ten przykry czas, bestialskiego najazdu putinowskiej Rosji na naszego sąsiada, pokazał nam coś o naszej społecznej kondycji. Pokazał jednak także prawdę o samych uchodźcach. Będąc tak mentalnie zaangażowanymi w tę wojnę, obserwując doniesienia z frontu, mając zapewne bezpośredni kontakt z Ukraińcami, widząc tych ludzi, możemy dostrzec mechanizmy działania tego typu migracji. Pierwszy wniosek nasuwa się sam – o dziwo (dla większości) nawet strzeżone, bogate osiedla dużych ukraińskich miast nie są wyposażone we własną ochronę przeciwlotniczą! Co to oznacza? Mianowicie to, że uciekają wszyscy, każdy metr terytorium może stać się miejscem nalotu, każdy może stracić dom w ułamku sekundy. Każdy – wykształceni, zamożni, właściciele przedsiębiorstw, elita narodu, ci w markowych ciuchach, z najnowszymi telefonami, uciekający droższymi samochodami, biorącymi ze sobą swojego zwierzęcego pupila. Ofiarami stać się mogą także najbiedniejsi, niewykształceni, uciekający z torbą z kilkoma ciuchami na zmianę i pożywieniem. Bezlitosny napastnik nie sprawdza stanu konta i wykształcenia przed bombardowaniem czy nalotem. To wszystko dzieje się w Ukrainie, kraju który przetrwał dzięki własnej niezłomności i fatalnemu rosyjskiemu przygotowaniu do wojny. Działa jego aparat, kontrolowana jest zdecydowana większość terytorium, a władze dzielnie sobie radzą. Co by się jednak stało, jak wzrosła by skala migracji, gdyby hipotetycznie aparat państwowy Ukrainy uległ rozpadowi i jego miejsce zastąpił okupant lub inny rodzaj władzy? Doszłoby do jeszcze większego exodusu mieszkańców, zaczęliby wyjeżdżać także mężczyźni w różnym wieku, gdyż aparat państwa nie trzymałby ich już w Ukrainie w celu wcielenia do armii, a położenie byłoby zbyt tragiczne, aby podjąć walkę na własną rękę. Po co kreślić taki scenariusz? Aby uzmysłowić sobie kolejne aspekty tej sytuacji.
W tym celu musimy cofnąć się w czasie. Rok 2015. Po interwencjach państw Zachodu w Syrii, Iraku i Afganistanie. Po powstaniu i podczas przerażającej działalności Państwa Islamskiego w Iraku i Syrii oraz talibów w Afganistanie. Podczas coraz to intensywniejszego zaangażowania (również militarnego) tureckiego rządu w dwóch pierwszych krajach. Po rozpoczęciu zbrojnej walki o swoją wolność przez Kurdów. Podczas izraelskich bombardowań Syrii i rosyjskiego zaangażowanie tamże. Właśnie wtedy nastąpił tzw. kryzys migracyjny. Wymienione państwa stawały się coraz to bardziej sparaliżowane wielością zagrożeń i agresji, które ich spotkały, destabilizowane i militarnie unicestwiane z wszech stron. Atakowane, bombardowane, przejmowane, łupione. Wszystko to jest żywym przykładem hipotetycznej sytuacji nakreślonej przeze mnie na przykładzie Ukrainy. Nie powinno nas zatem dziwić, że i z tamtego kierunku uciekali (i uciekają nadal) także mężczyźni, że mogli posiadać nowoczesne telefony i być również w jakiejś części wykształconymi ludźmi z wielkim wkładem w społeczeństwa, do których by przybyli. Tymczasem my daliśmy się nabrać na wirusy i pasożyty przenoszone przez Syryjczyków, ich wręcz prymitywną roszczeniowość, brak przydatnych w naszych starzejących się społeczeństwach umiejętności, a nawet islamski fundamentalizm. Część tych ludzi tkwi nadal zamknięta w obozach np. na terenie Grecji w przerażających warunkach. Jeszcze aktualniejszą wydaje się sytuacja na granicy polsko-białoruskiej. To nie tylko jakiś epizod sprzed kilku miesięcy. Regularnie niezależne organizacje, monitorujące na ile jest to możliwe sytuację na granicy, donoszą o kolejnych push-backach. Osoby są wypychane z terenu Polski i często umierają w lasach lub na bagnach, także rodziny z dziećmi. Wszystko to w ramach oficjalnej, z dumą przedstawianej polityki władz. Można zadać sobie pytanie, czy mieszkaniec Mariupola wsiadłby dziś w samolot dający mu jakąś szansę na przeżycie i jakąkolwiek nadzieję na lepszy los.
Należałoby zadać także pytanie o to, jakie są przyczyny takiego nastawienia Polaków. Tak skrajnego zróżnicowania postaw. Wręcz narzucającą się w pierwszej kolejności przyczyną może być sama Rosja. Poczucie wspólnego wroga tworzy z Ukraińcami pewnego rodzaju nadzwyczajną solidarność. Dochodzi do tego zapewne świadomość, że Ukraińcy walczą niejako w naszym imieniu, ich niepowodzenie to zagrożenie egzystencjalne dla nas w następnej kolejności. Wspieramy ich więc, aby nie znaleźć się w podobnej sytuacji. W jakimś, choć na pewno mniejszym, stopniu podobnie było w latach 90. z uchodźcami z Czeczenii. Polska przyjęła ich niemal 100 tysięcy. Mimo że pochodzili z dalszej geograficznie krainy i byli to muzułmanie, objęci przecież aurą strachu (choć też było to przed wydarzeniami z września 2001 i nasileniem się terroryzmu). Można to wszystko zrozumieć, jednakże cierpienie człowieka i jego dramatyczna sytuacja nie jest uzależniona od wspólnego wroga posiadanego przez uciekającego i przyjmującego.
Często główną rolę odgrywa po prostu strach. Ksenofobia w wydaniu często nie pejoratywnym, ale dosłownym. Phóbos – strach, przed obcym – ksenós. Strach jednak mało uzasadniony. Należałoby zadać sobie pytanie czy przeszkadzają nam dziś w Polsce i czy sprawiają zagrożenie Wietnamczycy w liczbie kilkudziesięciu tysięcy. Czy może Hindusi oraz inne narodowości widoczne szczególnie w największych miastach. Odpowiedź jest raczej oczywista. Ponownie należy powtórzyć, że głód i cierpienie nie mają żadnego związku z odcieniem skóry, czy pochodzeniem geograficznym cierpiącego.
Trzecim składnikiem jest zapewne nasz europocentryzm. Widzimy dziś dramat Mariupola, miasta konsekwentnie równanego z ziemią i obracanego w ruinę. Nachodzą nas zapewne, jeszcze być może nieśmiało, ale z coraz większą intensywnością, skojarzenia z Warszawą po powstaniu 1944 roku. Wielkim polem ruin powstałym na skutek celowego działania napastników w odpowiedzi na niezwykłą wytrzymałość obrońców. Tymczasem, kiedy mówi się o wojnie w państwach Bliskiego Wschodu, czy w jeszcze dalszych zakątkach świata, tego typu skojarzenia nie są tak intensywne. Pojawiają się zapewne u większości obrazy partyzanckiej walki gdzieś na pustyni, plemienne starcia, czasem z udziałem nowoczesnych armii podejmujących tam interwencje. Tymczasem, podczas wojny domowej w Syrii walki o dwumilionowe Aleppo (wielkość populacji analogiczna do współczesnej Warszawy) trwały 4 lata, wskutek których większość mieszkańców uciekła z miasta, a z połowy budynków zostały ruiny. Obie strony walk wspierane zaś były przez Zachód lub Rosję. Niestety odległość, na którą widzimy cierpienie i decydujemy się pomóc, jest często mniejsza niż ta, do której decydujemy się destabilizować rejony, tworząc w ten sposób katastrofy humanitarne.
Pisząc o tym zagadnieniu, aż żal nie skorzystać z rzadkiej szansy na tak jednoznaczną pochwałę Kościoła katolickiego. Zarysowując na osi czasowej różnego rodzaju kryzysy migracyjne, reakcje Polski i Polaków na nie i postrzeganie uciekających oraz przyczyn tych tragedii, Kościół katolicki, zarówno ten franciszkowy, watykański, jak i nasz polski, zamoczony często w narodowo-konserwatywnym sosiku, zdał egzamin. Kryzys migracyjny, którego apogeum przypadło na 2015 rok, to pomoc Caritasu, parafii, diecezji, zakonów i wszelkiej maści jednostek organizacyjnych Kościoła. To idea korytarzy humanitarnych i dostrzeganie, jak to ujął bp Zadarko – delegat KEP ds. Migracji – twarzy samego Jezusa w obliczach uchodźców. Kryzys na granicy polsko-białoruskiej to akcje pomocowe Caritasu, apele o korytarze humanitarne i wyjątkowo wymowna i niezwykle symboliczna głuchość rządu i dużej części polskich katolików na apele polskiej hierarchii kościelnej (co na marginesie mówi dużo o tym, kto jest rzeczywistym rządem religijno-konserwatywnych dusz w Polsce). Agresja rosyjska na Ukrainę, to także pomoc Kościoła. Tym razem jeszcze dogłębniej ewangeliczna. „Kiedy dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa”. W tym duchu, w przestrzeni Twittera i nie tylko zaczęły pojawiać się pytania o to, co w obecnej sytuacji czyni Kościół i czemu o jego działaniach, w obliczu tak wielkiego kryzysu, jest tak cicho. Tymczasem, niemal każda parafia przeprowadza zbiórki, część udostępnia pomieszczenia w celach mieszkalnych, organizacje pomocowe angażują się na granicy, na dworcach i w wielu innych miejscach. Dziś dokładnie w takim duchu jak i wcześniej. Chociaż w dużo większej skali.
Piękno zachowań jednych, może okazać się natomiast „politycznym złotem” (nawiązując do korespondencji mailowej Michała Dworczyka) dla innych. Pierwsze dni inwazji to piękne deklarację polskich decydentów – premiera, prezydenta, ministrów. Trwał pokaz narodowej jedności w obliczu wspólnego wroga. Uniesienie udzielało się nawet największym krytykom władz, dla których być może był to pierwszy od 2015 roku powód do dumy z rządzących. Nie trwało to jednak długo. Dowiedzieliśmy się szybko od ministra Kowalczyka, że brak obozów i tak świetna praca na granicy, to chwalebne dzieło polskiego rządu. Nic to, że o planach wojny polski rząd dowiedział się prawdopodobnie jeszcze pod koniec poprzedniego roku i niedostatecznie wiele zrobił, by na to humanitarne wyzwanie się przygotować, a wyręczyły go prywatne organizację, samorządy oraz zwykli ludzie dobrej woli. Po kilku dniach od rozpoczęcia inwazji rządzący przeszli do ofensywy. Wszechstronny ekspert i właściciel wydawanych w wersji drukowanej partyjnych informatorów nazwanych dla zmylenia odbiorców „gazetami”, a dla podkreślenia swojego głębokiego patriotyzmu także „polskimi”, orzekł na antenie współfinansowanej przez nas wszystkich partyjnej telewizji, iż Donald Tusk pozwolił Władimirowi Putinowi zabić prezydenta Lecha Kaczyńskiego pod Smoleńskiem. O swojej obsesji dotyczącej byłego premiera dał znać także Janusz Kowalski, który szerząc manipulacje dotyczące polityki energetycznej poprzednich rządzących, doczekał się przedwczesnego opuszczenia studia radiowego. To wszystko to jednak tylko słowa. Miłościwe nam panujący, szantażując opozycję pozorem zachowania jedności narodowej w czasie kryzysu i nazwą „ustawy o obronie ojczyzny” (któż by zagłosował przeciwko obronie ojczyzny?), chciał w imię sprawnej pomocy Ukrainie przemycić bezkarność urzędników także w zakresie walki także z pandemią. Brzmi logicznie.
Patrząc na godną wszelkiej chwały skalę obecnej pomocy, można się zastanawiać, czy tytułowa łyżka dziegciu nie jest przypadkiem zaledwie kroplą niepsującą smaku całej beczki. Trudno dostosować do tych rozważań jakąś rozsądną metodologię badawczą. W czasie kiedy setki tysięcy Ukraińców znajdują u nas schronienie, jakaś rodzina jest wypychana z Polski i ginie w lesie na pograniczu polsko-białoruskim tylko dlatego, że wsiadła w samolot będący być może dla nich jedyną nadzieją. Tylko dlatego, że mają markową kurtkę i nowoczesny telefon są postrzegani jako wyrachowani sojusznicy Putina i Łukaszenki, a w łaskawszej dla nich wersji amunicja w ich hybrydowej wojnie. Dlatego że białoruscy pogranicznicy zamykając im drogę powrotu kazali rzucać kamieniami w stronę Polski. Warto także pamiętać, że jako Polacy rzuciliśmy się w sprinterskim tempie do przebiegnięcia maratonu, który bez pomocy z zewnątrz zakończy się niechybną zadyszką. Do tego potrzebna jest jednak ogólnoeuropejska solidarność, której sobie w 2015 interesownie oszczędziliśmy. Przekonujemy się także, że legalistyczne uniesienia pozwalające wykrzykiwać, że uchodźca przestaje być uchodźcą w pierwszym bezpiecznym kraju, do którego dotrze, są nic niewarte, kiedy na jednym kraju spoczywa przygniatająca odpowiedzialność za życie skrzywdzonych wojną osób.
Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl
