Wyniki sondażu dotyczącego autorytetów, jaki wśród młodych ludzi przeprowadził dziennik „Rzeczpospolita” są zasmucające. W zasadzie rezultaty potwierdziły to, o czym mówiono od dawna- następuje erozja pojęcia „autorytet”. Uznanie i prestiż coraz mniej oparte są na cenionych w danym społeczeństwie wartościach, a coraz bardziej na osobistej atrakcyjności, popularności lub kontrowersyjności. Łatwo zauważyć, że największymi „autorytetami” dla młodych ludzi są osoby na co dzień obecne w mediach. Nieważne czy reprezentują showbiznes (Kuba Wojewódzki, Szymon Majewski), czy sport (Robert Kubica), akcje społeczne (Jerzy Owsiak) czy politykę (Donald Tusk), ważne, że są osiągalni poprzez naciśnięcie przycisku na pilocie od telewizora czy kliknięcie myszką. Słowo „autorytet” staje się zatem coraz częściej synonimem dla słowa „celebryta”. Lista osób, które „zwyciężyły” w sondażu „Rzeczpospolitej” jest też pewnym odwzorowaniem aspiracji młodzieży. Tu nie chodzi o to, jakie wartości uosabia dana osoba, tylko o to, co posiada. Przez ten sondaż młodzi ludzie mówią „Chcę być taki jak on, bo chce mieć to, co on ma”. Nieważne czy będzie to powszechny szacunek, cięty język czy drogi samochód. W każdym razie nie chodzi tu o żadne wartości, które reprezentuje sobą ta czy inna osoba obdarzana autorytetem. Ważne, że jest obrazkiem, który się podoba, który imponuje, o którym można porozmawiać ze znajomymi. Proces erozji autorytetów jest znany od lat i dotychczas nie znaleziono remedium, które by go zatrzymało. Poza tym wiąże się z nim inny problem, który polega na wyłączaniu myślenia.
Owo wyłączanie myślenia jest konsekwencją sposobu życia, jaki prowadzą ci młodzi ludzie. Nie chodzi o to, że mieli to szczęście urodzić się i dorastać w wolnej Polsce i nie zaznali klęski komunizmu. Świat, w którym dorastają, to świat konsumpcyjny, gdzie miarą tego, kim jesteś nie jest to, co myślisz, ale co posiadasz i czy jesteś atrakcyjny dla innych. Świat, w którym przyklaskuje się bylejakości. Świat jak z second- handu, poznawany nie dzięki dociekliwości, ale dzięki odbiciu, jakie widać w zwierciadle srebrnego ekranu. Może to zabrzmi paradoksalnie, ale tragedia młodych ludzi polega na tym, że jest im za łatwo. Wszystko mają podane na tacy. Nie muszą myśleć. To nie oni szukają informacji, teraz to informacje zalewają ich. Umysły rzadko kiedy są skażone jakimś zwątpieniem. Prawdziwym problemem jest to, że młodych ludzi nie uczy się samodzielnego myślenia, analizowania, stawiania pytań. Wierzą w to, co się mówi na lekcjach i nie czują potrzeby weryfikowania tego w innych źródłach. Jeśli już muszą coś sprawdzić, z odsieczą przychodzi Wikipedia. Trzy kliknięcia i po sprawie. Podobnych do Wikipedii „udogodnień” jest mnóstwo. Chociażby skrócone wersje lektur, najlepiej jeszcze z dokładną ich interpretacją. Po co czytać wszystkie części „Dziadów” skoro można przeczytać dziesięć stron skryptu. Po co uczyć się tabliczki mnożenia i tych wszystkich tangensów, cotangensów, pierwiastków skoro można użyć kalkulatora. Ba! Po co przygotowywać się do matury, skoro wystarczy odrobina sprytu, by „wstrzelić się” w klucz odpowiedzi. Na maturze myślenie się nie opłaca, to spryt jest w cenie. Później „aby-aby” dostać się na studia. Na zaliczenie wystarczą skrypty. Po co czytać czasochłonne knigi? Przecież czas to pieniądz. No właśnie. O tym, kim jestem nie świadczy przecież to, co wiem, tylko to, co mam.