Nie ma wiecznych imperiów i nie trzeba tu proroctw – trzeba tylko cierpliwości.
Waldemar Łysiak, Wyspy zaczarowane
Małość bywa… miarą upadku. Złą intencją. Niskimi motywami. Mały człowiek siedział w fotelu. Wieczór za wieczorem. Do późnej nocy. Kiwał się do przodu i w tył. Herbata dawno wystygła, stos gazet pomału rozjeżdżał się na zawalonej papierami ławie. Pokój ciężki był od pamiątek po świecie, który przeminął, od spraw niegdyś niedokończonych, od myśli zbyt natrętnych, od snów przekładanych na plany. Mały człowiek swoje puste, na pozór beznamiętne oczy wbijał w przestrzeń, jakby patrzył w coś, co położono daleko za ekranem telewizora, za półką z książkami. Zimny wzrok zdawał przewiercać się przez kolejne ściany, przebijał się gdzieś przez zakamarki kuchni, przelatywał przez klatkę schodową, przedzierał przez ciężkie, zakurzone zasłony, by w końcu trzaskając oknem wymknąć się na zewnątrz. Nie, trzask nie jest na miejscu, nie róbmy hałasu bo… jeszcze ktoś się zorientuje. A tu ma być cicho, zimno, metodycznie. Krok za krokiem. Puszczony wolno wzrok ominął jeszcze kratę, przeskoczył przez parkan, by sięgać dalej i dalej, przewiercać się głębiej i głębiej, drążyć, jątrzyć, toczyć rzeczywistość z uporem cierpliwego czerwia, co lepiej niż cokolwiek innego rozumie rozkład, psucie, gnicie. Wiedział. Tam był „świat”. Rząd dusz.
Mały człowiek od dzieciństwa układał w głowie plan. Czytał. Obserwował. Słuchał. Uczył się. Uczył się na błędach, korzystał z porażek własnych i cudzych. Korzystał z nich od dzieciństwa, od pierwszego zapamiętanego klapsa, pierwszego wydrwienia w szkole, pierwszej porażki, gdy chciał zostać przewodniczącym klasy, oblanego egzaminu na studia, krytyki w pracy, chwili, gdy w polityce noga powinęła mu się po raz pierwszy. Wietrzył okazje, był, gdzie być należało, ale… nie narażając się. Brał ile mógł z przelotnych autorytetów, z wielkich mistrzów (do których istnienia nigdy się nie przyzna), czasem z okrutnych bajek, z moralistycznych powiastek, kiedy indziej od filozofów. Skrupulatnie odrabiał lekcję historii, rozważając czy lepiej być lisem czy lwem… a także kiedy należy udawać Bogu ducha winne jagnię. Pozwalał, by go nie doceniano. Zaciskał zęby, czasem wybuchał i kąsał po kostkach, ale cel miał swoją cenę. Nie odmawiano mu inteligencji, sprytu, a przecież długo nie budził zaufania, tak potrzebnego mu dla przyszłej glorii. Bo skoro nie można siłą (dobrze by było, ale nie ma jak), to można słowem, manipulacją, obietnicą, szytym na miarę podstępem. Zlecał badania, mierzył, ważył racje, skrupulatnie analizował braki, nadzieje, lęki, oczekiwania tych, którymi chciał rządzić. Tak, rządzić. Bo przecież co dla nich/co dla niego najlepsze, wiedział już najlepiej. Niektórzy mówili wprost: Jest zły.
Mały człowiek nie kochał już nikogo. Łańcuchem przykuł się do przeszłości, której imiona potrafił wymienić na jednym oddechu. Odpędzał duchy. Na palcach jednej ręki liczył swych dobrodziejów (lecz nie skłaniał się ku użyciu wyrazu „wdzięczność”), dokładając drugą dłoń widział tych, którzy przynieśli mu naukę, zaś palce stóp pozwalały określać liczbę tych, którym przysługiwało ograniczone zaufanie (choć może nazbyt to wielkie słowo). Czasem pstrykał lub strzelał palcami, a wtedy ktoś zdawał się znikać, odchodzić w niepamięć, w polityczny niebyt, ruszać na swoistą zsyłkę na rubieże imperium. Szanse powrotu… marne. Lojalność obowiązkowa. Bezgraniczna. Ślepa. Pojawiali się nowi, za „trzydzieści srebrników” sprzedający duszę. Lista jego wrogów była za to nad wyraz imponująca, zapisana w opasłych tomach, uparcie kaligrafowanych od wczesnego dzieciństwa. Przyrastała… wraz z rozwojem kariery.
Nie żeby to był szczęśliwy kraj. Nie żeby żyli tu w nadmiarze dobrzy czy mądrzy ludzie. Było jak wszędzie. Widział „nieduży kraj, zamieszkany/przez małych ludzi, w sam raz na prowincję/ zdalnie kierowaną przez imperium”. Mały człowiek nie dostrzegał człowieka, a tylko „pyszczki węszące za żerem”, tłum widziany przezeń jako nieokrzesany, niewykształcony, wymagający ukierunkowania motłoch, co w odpowiednich warunkach daje się łatwo sterować. Nie widział dorosłych, myślących ludzi, ale… kogoś na kształt dzieci radośnie wyciągających ręce po nową zabawkę, nadprogramowy cukierek, dzieci nagradzających zaspokajanie ich potrzeb i kaprysów, dzieci dąsające się, gdy przerwać im zabawę, dzieci… które w razie potrzeby można szybko ukarać. Nawet gdy zaczną tupać nóżkami, bić piąstkami o ziemię. Przecież ten naród, ten nieświadomy tłum, ten lud… ładnie opakowane kupi wszystko. Dzieci, którym można wypełnić luki potrzeb, a następnie kierować nimi przy pomocy przysłowiowego… chleba lub igrzysk. Żywił się potrzebą, a gdy trzeba i desperacją swojego narodu, w tej czy innej dobie gotowego oddać swą wolność w dowolne ręce. Wszak „żyć można nawet w kaftanie bezpieczeństwa, wystarczy tylko się wyprostować i przyzwyczaić. Można wtedy nawet śnić”. A naród śnił zaklęty muzyką zaczarowanego fletu, omamiony pozorami, nie znający różnicy między dobrem własnym a wspólnym. Taki co „może podpalić katedrę, byle sobie przy tym ogniu usmażyć jajecznicę”. Czasem się jednak budził.
Mały człowiek nosił wiele imion: uraza, resentyment, sen o potędze, pragnienie władzy, chęć zemsty, domniemana krzywda, lęk przed działaniami urojonych sił, czy wreszcie zwykła zazdrość, której dyktatura jest „najpełniejszą postacią”. Siał niepokój, zamęt, podejrzliwość, z ochotą uprawiał nędzę i niechęć, podlewając je pojęciami dumy, braku zaufania, teorią spisku, narodowej zdrady, całość nawoził jeszcze pochyleniem się nad krzywdą i rozpaczą. Miał ogród pełen mrocznych kwiatów, roślin rozumożernych, które cieszyły jego oczy. Śnił, że „zaprowadza porządek, nazywa dobro i zło po imieniu, miażdży buntowników, uspokaja ulicę, przywraca jej poczucie własnej dumy, pozwala jej marzyć. A tłum się rozprasza. Nie rozumiejąc, że właśnie złożył w ofierze swoją wolność, ponieważ nieuchronnie przychodzi czas, gdy paskudny mąż zabija uroczego księcia z bajki”. Aż jego sen stał się dla ludu ziszczonym koszmarem. Tylko… czy to pojęli?
Chętnie zasiadał, otoczony dworem, na fotelu przywódcy – ojca i zbawcy, a gdy trzeba również trzymającego w dłoni rózgę żelazną, pasterza narodu. Miał przecież plan rozpięty pomiędzy władaniem miłością, a władaniem strachem, choć ten ostatni zdawał się łatwiejszy, bardziej pociągający. Później… przemyślał sprawę. Równie chętnie zasiadał na tylnym siedzeniu limuzyny o przyciemnionych szybach, by… szeptać, sączyć jad, siać zwątpienie, dawać pewność. By znajdować popleczników, coraz to ciaśniejszy „zaufany” krąg, w którym „na każdego coś się ma” lub „każdemu coś się da”, by skutecznie łamać kręgosłupy mające wątpliwości. Czasem pozostawał „szeregowym”, rozdającym karty w pokerowej rozgrywce, w której gdy przyjdzie co do czego „bank bierze wszystko”. Stworzył więc świat, gdzie każdy bać miał się każdego… Ale podobno „w dyktaturze jeden boi się najbardziej”. Może być i tak.
Oczy miał niebieskie/zielone/orzechowe/czarne… na pewno zimne, aż przeszywało do kości. Włosy krótkie/długie/głowę łysą. Był wysoki/niski/zgarbiony/wyprostowany. Jaśniejący/szary. Był kobietą. Był mężczyzną. Był… nim/nią/tobą/obcym/swoim. I jest znowu. Gdy odradza się w postaciach, które manipulacją, demagogią, propagandą, rozdawnictwem z jednej, wielkimi ideami o dumie/krzywdzie/powinności narodu z drugiej, czy w końcu snami o wielkości/posłannictwie mydlą wszystkim oczy. Jest. Nie nosi jednego imienia. Mieszka za rogiem, albo gdzieś daleko. Wielu podobnych mu zmarło, żyje wielu, narodzą się kolejni. Dobrze o tym wie.
O czymś zapomniał… Bo zawsze „pycha kroczy przed upadkiem”, zaś „dyktatorzy – jak powiadał Winston Churchill – jeżdżą na tygrysach, z których boją się zsiąść, a tygrysy czasem głodnieją”. Jak to koty…
