Jeśli liberałowie znowu chcą nie tylko wygrywać wybory, ale przede wszystkim wygrywać przyszłość Amerykanów, muszą wznieść się ponad „politykę skupioną na jednostce ludzkiej” i obrać kurs na „politykę wspólnotową”.
Amerykańscy liberałowie zamordowali obywatelsko-wspólnotowy wymiar myśli liberalnej – tak przekonuje nas w swojej książce Mark Lilla. Zapowiada on „koniec liberalizmu, jaki znamy”, bo – jego zdaniem – liberalizm naszych czasów musi odejść do lamusa. Jednakże z punktu widzenia interesów i wartości bliskich środowiskom wolnościowym, najlepiej by było, gdyby liberałowie sami zdali sobie z tego sprawę i sami postarali się wypracować nowy model myśli liberalnej i liberalnej praktyki politycznej, która znowu pociągnie za sobą tłumy.
Lilla przede wszystkim uważa, że główną przywarą współczesnych środowisk liberalnych jest „kryzys wyobraźni i ambicji” (s. 17), zaś z liberalnych programów politycznych bezpowrotnie zniknęła „ambitna wizja Stanów Zjednoczonych i ich przyszłości” (s. 19). Liberałowie – jak się zdaje – poprzestali na osiągnięciach dwudziestowiecznych i zrezygnowali ze stawiania sobie dalszych politycznych celów.
Smutny i niebezpieczny jest fakt, iż taka bierna postawa liberałów poskutkować może zaprzepaszczeniem, a może nawet utratą kolejnych liberalnych zdobyczy XX wieku.
Zdobyczy tych – jak twierdzi autor Końca liberalizmu, jaki znamy – należy nieustannie bronić. Trzeba się zgodzić z Lillą, że od czasów Ronalda Reagana Amerykanie przyglądają się „wielkiej abdykacji liberałów” (s. 22), którzy całkowicie oddali pole konserwatystom i populistom. Środowiska te próbują – czasem skutecznie – budować tożsamość zbiorową i mobilizować tłumy. Nie jest wykluczone, że to one na długie dziesięciolecia zdominują amerykańską politykę.
Smutną jest także konkluzja, iż od dobrych dwóch pokoleń „Ameryka jest pozbawiona politycznej wizji swojej przyszłości” (s. 119). Ostatnie wybory prezydenckie dowodzą, iż liberałowie zatracili zdolność do wyczuwania nastrojów społecznych – a przecież przez większość XX wieku to właśnie amerykańscy liberałowie przodowali w tym zakresie. Zrozumiał to Donald Trump, który kampanię prezydencką zbudował wokół haseł powrotu do obywatelskiego i wspólnotowego myślenia. Liberałowie tymczasem zafascynowali się „polityką tożsamości”. To ona stała się dla nich obsesją, prowadząc ich jednocześnie do skrajnej postaci indywidualizmu. Zaprzestano mówić o społeczeństwie – skupiono się na grupach społecznych: mniejszościowych i marginalnych z punktu widzenia całości amerykańskiego społeczeństwa. Lilla stwierdza, że tak rozumiany „liberalizm tożsamości przestał być projektem politycznym, a stał się projektem ewangelizacyjnym”, zaś w działalności swej politycy i środowiska wolnościowe zanadto skupiły się na „zdobyciu władzy w celu obrony prawdy” (s. 29). Trudno nie zgodzić się z Lillą!
Amerykańscy liberałowie swoje zdobycze potraktowali jako dogmaty. Uwierzyli, że zdobytych osiągnięć nikt nie przekreśli. Tyleż to naiwne, co niebezpieczne.
Z postulatów liberałów amerykańskich zniknęła wspólnota. Lilla interpretuje to jako przejaw zwycięstwa idei „hiperindywidualistycznego społeczeństwa burżuazyjnego” (s. 44), w którym nie ma już miejsca na tożsamość zbiorową, publico bono czy interes społeczny. Tym samym przekonuje on, że „dopóki liberałom nie uda się na powrót zawładnąć społeczną wyobraźnią, dopóty nowa klasa populistycznych demagogów (…) wciąż będzie w stanie podgrzewać i wykorzystywać gniew ludu” (s. 76). Najwyższy czas, aby liberałowie znowu zaczęli pociągać za sobą tłumy, inspirować ludzi i skłaniać ich do „czynnego przekształcania społeczeństwa” (s. 116). To niezwykle mocny postulat Marka Lilli: jeśli liberałowie znowu chcą nie tylko wygrywać wybory, ale przede wszystkim wygrywać przyszłość Amerykanów, muszą wznieść się ponad „politykę skupioną na jednostce ludzkiej” i obrać kurs na „politykę wspólnotową”.
Autor przypomina zasadą, o której zawsze pamiętać powinien każdy demokrata dorastający w realiach nowożytnego uniwersum: „w demokratycznej polityce chodzi o przekonywanie, nie zaś o wyrażanie siebie” (s. 141). Lewicowo-liberalna „polityka tożsamości” – opierająca się na „facebookowym modelu tożsamości” (s. 110) – zamyka się zaś właśnie w sferze wyrażania siebie, nie buduje perspektywy celu, wokół którego udałoby się zgromadzić tłumy. Oczywiście nie bez znaczenia jest fakt, iż liberałowie zrezygnowali również z pedagogiki ku wolnościowym wartościom. Dlatego też Lilla wielokrotnie mówi o „pilnej potrzebie edukacji obywatelskiej” (s. 124). Wydają się truizmem słowa autora Końca liberalizmu, jaki znamy, iż „ludzie nie rodzą się obywatelami. Obywateli się tworzy” (s. 158). Jednakże chyba nadal trzeba te słowa przypominać. Postulat edukacyjno-wychowawczy zdaje się być kluczowy dla powodzenia wizji nowego liberalnego projektu.
Co ciekawe, książka ta pisana przecież na podstawie amerykańskich doświadczeń polityczno-społecznych, posługująca się na wskroś amerykańską definicją „liberalizmu”, może być jak najbardziej czytana również w polskim kontekście. Hasło Lilli, iż „sprzeciw wobec Trumpa nie jest żadną polityką” (s. 122), mogłoby per analogiam głosić, iż „sprzeciw wobec Kaczyńskiego nie jest żadną polityką”. Co prawda, głoszenie takiego hasła może sprawić, iż pewna część tzw. środowisk liberalnych zapędzi jego autora do symetrystycznego kąta i określi go mianem pisowskiej piątej kolumny. Tymczasem rozważania Lilli – jeśli przywołać je w kontekście polskiego sporu o państwa prawa – zdają się uderzać swoją trafnością i swoistym profetyzmem. W Końcu liberalizmu, jaki znamy Lilla dowodzi, że „legalistyczne podejście liberałów otworzyło przed republikanami ogromną szansę – mogli twierdzić, że to oni są prawdziwymi reprezentantami demos, a demokraci reprezentują wyłącznie kastę najwyższych kapłanów” (s. 136). Nieszczególnie kontrowersyjną będzie konstatacja, iż polski konflikt o państwo prawa niekoniecznie stał się filarem budowy zaufania społecznego dla polskich liberałów, zaś zasada państwa prawa stała się ideą jednoczącą społeczne masy.
Może prawdą jest, iż również polskie środowiska liberalne zrezygnowały z budowania wizji wspólnej, lepszej przyszłości? Jeśli tak, to może należy przywołać prowokacyjne wezwanie Lilli: „Liberalna abdykacja musi dobiec końca” (s. 31)? Może nadszedł czas, aby liberałowie zajęli się poszukiwaniem nowego „my”, budowaniem wizji polityki opartej na wspólnocie politycznej? Najpierw jednak polscy liberałowie powinni przyznać się pokornie: „Nie mamy żadnej wizji, którą moglibyśmy przedstawić narodowi” (s. 123). Ponadto jeśli prawdą jest, co mówi Lilla, że „liberałowie utracili nawyk wyczuwania opinii społecznej” (s. 53), trzeba będzie również, aby środowiska, którym bliskie są wolnościowe wartości, przywróciły swoją więź ze społeczeństwem i ujrzały otaczającą nas przestrzeń społeczno-polityczną oczyma suwerena. Zmiana musi rozpocząć się jednak już w sfery dyskursywnej. Lilla jako przedstawiciel środowisk wolnościowych bije się w pierś i przyznaje, że „nasza retoryka zachęca do zadufanego w sobie narcyzmu” (s. 123). Trzeba więc skończyć z retoryką liberalnego narcyza, zadowolonego z siebie burżuja, którego spokojny drobnomieszczański świat powoli się rozsypuje, zaś jako winnych tego rozpadu widzi on jedynie obrzydliwych populistów.
Książka: Mark Lilla, Koniec liberalizmu, jaki znamy. Requiem dla polityki tożsamości, przeł. Łukasz Pawłowski, Biblioteka Kultury Liberalnej, Warszawa 2018.
Ilustracje: Olga Łabendowicz