Machina decyzyjna Unii Europejskiej to bardzo powolne zjawisko. Od grubo ponad dwóch lat różne instytucje unijne toczą z rządem PiS nierówny bój o państwo prawa, trójpodział władzy i niezależność sądownictwa. Wysiłki Brukseli robią na Warszawie co najwyżej umiarkowane wrażenie. Kolejna wizyta, kolejny termin na zajęcie stanowiska, kolejny raport i kolejny kontrraport. Żadne z tych narzędzi nie powstrzymało jednak partii władzy przed przejęciem kontroli nad TK, KRS, kierownictwem sądów powszechnych, prokuraturą, a niebawem najpewniej także SN. Od pewnego czasu wniosek rysuje się jeden: jedyną realną formą „ukarania” polskiego rządu przez UE jest obcięcie pieniędzy dla naszego kraju w nowej perspektywie budżetowej, nawet jeśli tyko w sposób nieformalny zostanie to powiązanie z problematyką państwa prawnego i braku solidarności w kryzysie uchodźczym. Ten moment powoli się zbliża, gdyż negocjacje budżetowe przechodzą do konkretów.
To jest też ten moment, gdy sprawa prawdopodobnych strat finansowych staje się gorącym tematem w wewnętrznej polityce polskiej, czyli w sporze międzypartyjnym. Sugestia, iż to PiS jest winne zmniejszenia puli pieniędzy dla Polski, wydaje się słuszna poza dyskusją. Jednak samo napiętnowanie polityki buldożera obecnej władzy nie jest kluczem do odbicia mu większej grupy wyborców. Pojawia się pokusa, aby mówić publicznie, że Unia da więcej pieniędzy, gdy Polki i Polacy w kolejnych wyborach PiSowi podziękują.
W pewnym stopniu jest to oczywiste. Skoro cięcie środków ma konkretny powód osadzony w polityce obecnego rządu, to zmiana tej polityki przez nowy gabinet stanowi szansę na rewizję planów budżetowych przez Unię. Gdyby w momencie negocjowania kolejnej perspektywy budżetowej za 7 lat w Polsce rządziła inna ekipa, która będzie przywiązana do klasycznej formy liberalnej demokracji zachodniej z pełni niezależnym sądownictwem i która do tego czasu zdąży zmienić ramy prawne, tak aby obecne porządki PiSu odesłać do lamusa, to sugestia lepszych szans Polski na większe środki pewnie byłaby zasadna. Powiedzenie tego nie jest niczym złym.
Dość problematyczna jednak wydaje mi się idea „zamrożenia” puli środków dla Polski w nadchodzącej, negocjowanej przez PiS, perspektywie budżetowej, które miałyby zostać „odmrożone”, gdy Polska przestanie łamać zasady państwa prawa. Zwolennicy rządu mogą w tym przypadku z łatwością sformułować zarzut, że oto zdominowana przez sojuszników PO i PSL z Europejskiej Partii Ludowej UE szuka sposobu na ułatwienie tym partiom sukcesu wyborczego nad Wisłą, oferując gotówkę w zamian za „zmianę reżimu”. PiS kupił głosy pieniędzmi na 500+, a PO chce je kupić pieniędzmi z funduszu spójności? Obie te strategie nie są zbyt szczęśliwe, nie służą ani demokracji, ani odpowiedzialnej debacie publicznej.
Pojawia się też pytanie o zakres, w jakim instytucje międzynarodowe mogą ingerować w demokratyczne procesy w poszczególnych krajach narodowych. Oczywiście, żyjemy w czasach, w których procesy globalizacji znacznie ograniczyły pole narodowej polityki i pozbawiły zwłaszcza klasyczne socjaldemokracje rzesz wyborców. To jednak efekty bezosobowego działania splotu bardzo licznych czynników, które tylko zwolennicy teorii spiskowych uznają za jakiś masterplan. Podejrzenie angażowania się konkretnych decydentów UE, czy liderów EPL, w modyfikację werdyktu demokratycznego polskiego społeczeństwa, to jednak cięższy kaliber, który będzie jak woda na młyn wszelkiej maści naszystów w Polsce. Warto przy tym pamiętać, jak zwykły reagować w wyborach dumne narody, które poddawane były takiej lub podobnej presji. Wyniki wyborów w Grecji ostatnich kilku lat to doskonałe źródło wiedzy.
Środki dla Polski nie powinny zostać zamrożone. Państwa UE nadal hołdujące zasadom liberalnej demokracji i państwa prawa mają w jej strukturach większość, a co za tym idzie prawo obłożenia odmiennej postawy m.in. Polski finansowymi sankcjami. To polityka kija, owszem. Ale dyndanie polskiemu wyborcy nad głową marchewką w tym przypadku nie pomaga, jest upokarzające, a będzie także kontrproduktywne. Czasy, w których Polacy przeliczali swoją dumę na dolary i marki stanowią coraz bardziej odległą przeszłość. I, o ile nie dojdzie do poważnego tąpnięcia gospodarczego, na pewno w najbliższej dekadzie nie wrócą.