Każdy ma taki widok z okna,
na jaki zasłużył.
Krzysztof Jaworski, „Widok z okna”
Już nigdy później nie byłem w takiej formie jak wtedy.
Mick Jagger, wywiad
Repetitio est mater studiorum.
Jezus z Nazaretu, bez tytułu
Tymczasem już od lat wydaje ci się, że w tej dziedzinie, branży przeszedłeś wszystkie stopnie wtajemniczenia. Masz pełną kontrolę i nic cię nie zaskoczy. Przecież zaliczyłeś kilka piekieł i nieb, nie skazując się na długie i monotonne czyśćce. Masz ich wszystkich na talerzu, na końcu widelca i mimo że w tym samym momencie oni również cię zjadają, nic sobie z tego nie robisz, trwając w tak ustanowionej równowadze. Fizycznej, psychicznej i scenicznej. Nie obnaża ani nie obraża cię groza gnozy: wzajemnie topicie się w swoich wewnętrznych złach i na mocy wmówionej i dobrze zagranej siły utrzymujecie odpowiedni dystans, odległość rozciągniętej, ale wciąż jeszcze nienapiętej liny.
Tymczasem czar pryska, gdy – wcale nie nagle i niespodziewanie – znajdziesz się po drugiej stronie. Uwiera cię twarz, jakbyś łaknął botoksu, który złagodziłby jej napiętą mimikę. Uwierają oczy, własne i cudze, odbijające blask twojego mroku, na który rzekomo znalazłeś skuteczny i niewstydliwy pomysł. Najchętniej ukryłbyś się w tekście, ale ktoś musiałby go najpierw napisać, niekoniecznie w twoim imieniu. Ono też cię uwiera, multiplikuje się w tobie jego powtarzanie, osacza cię jego nagość i nieuchronność. I to nie jest jedynie wina dziedzicznego obciążenia lekturami; z nimi jeszcze jakoś byś sobie poradził. To tylko słowa, rosnące w tempie regularnie podlewanego alkoholem wrzodu.
Tymczasem one nie tak miały działać. Podobno je okiełznałeś na wszystkich poziomach interpretacji. Zżyłeś się z nimi w pracy i w życiu, które – zbyt często zapośredniczane przez zdradliwy język – mieszało się z tą pierwszą i nadawało jej nienaturalny rytm. A może odwrotnie? Wychodzisz z domu, żeby pożyć, a już za najbliższym rogiem czai się liryka, epika albo inny papierowy dramat. Przechodzisz obojętnie, nie przechodzi on / ona w tobie. Aż sam zaczynasz pisać, by się na chwilę uspokoić i znowu zająć czymś pożytecznym. Oczekiwaniem lub udawaniem, że to, co nie przyszło, nie było niczego warte, a upływ zmarnowanego czasu i tak – prędzej czy później – zbliża do jakiejś prawdy.
Tymczasem po raz pierwszy od lat siedzisz przed znajomą publicznością z nową książką, pełną bólu i strachu, które – wydaje ci się – ukryłeś w tekstach najgłębiej, jak się dało, a które dają o sobie znać już przy pierwszym wypowiedzianym słowie. Mylą ci się maski. Twój podmiot liryczny cię zdradza, mimo że już od lat nie uznajesz tego pojęcia. Do tej pory strategia obsesyjnych powtórzeń dawała ci ukojenie i pozwalała oswoić się z wmawianymi sądami i przekonaniami. Byłeś płynnie ponowoczesny jak strumień podświadomości małej dziewczynki przed gwałtem. Nie wiedziałeś, że zbiór małych traum składa się na jedną niezmierzoną, która w końcu wybuchnie, dając nowy początek. Albo koniec.
Tymczasem wyrównujesz akapity, pielęgnując ulubione nerwice natręctw. Jesteś sam, ale nawet nie ze sobą. Z jakimś dziwnym, krzywo zaprojektowanym wyobrażeniem, które zjada cię od środka, podważa twoją wiarygodność już przed tobą. To ten rodzaj pustki, na której wypełnienie mało komu starcza życia. Gdzieś po drodze na pewno się poddasz, po raz kolejny zwątpisz w nadrzędny sens, nie wspominając o jakimś rodzaju porządku, choćby podrzędnego. Będziesz imitował spełnienie, myląc je z chwilowymi eksplozjami przyjemności lub innego talentu, na dłuższa metę marnotrawionego w niewygodnych pozycjach i pozach. I wszystkiemu zaprzeczysz, więcej niż po trzykroć.
Tymczasem, po ostatnich występach gościnnych, rozumiesz przynajmniej jedno: nie masz siebie dla siebie, za dużo innych i obcych przepycha się w tobie, drąży ci dziurę w brzuchu, jakby nie wystarczał im pępek tego wątpliwego wszechświata, w którym siedzisz na tronie i ze spuszczonymi spodniami wysilasz się w jednorazowym tworzeniu. Lejesz wodę i podtapiany, nazywasz to oczyszczeniem. Może nawet sakramentem nieistniejącego kościoła, dlatego tak pożądanego – myślą, mową, uczynkiem i zadbaniem. Efektem końcowym, którym można zaszpanować przed przypadkową zgrają, wypaczającą ci świadomość. Masz rację, rzeczywistość nie istnieje, choć nie od początku.
Tymczasem się miotasz. Nie umiesz skończyć i przyznać się przed sobą, przed tą cząstką ciebie, jaka jeszcze w tobie tkwi: nie nadaję się, nie potrafię, nie będę. I się nie rozgrzeszać. Zrozumieć ten przerażający brak, którego wypełnianie tylko go pogłębia. Wiele końców w jakiś sposób cię dotyczyło: potrafiłeś je rozpoznać, nazwać, oswoić i w ostatniej chwili odskoczyć, zmienić kurs. Przegapiłeś ten najważniejszy. Dlatego piszesz, jakbyś stał pod ścianą, czekając na płacz lub rozstrzelanie. N i e t a k i e. Efektami odwracałeś swoją uwagę od istoty rzeczy. I teraz cię dopadła w dziewiczej formie. W centrum miasta, w – nomen omen – punkcie ksero. Powtarzaj się dalej i zapętlaj. Nic z tego nie wyniknie.
Złam tę zasadę. Cytuj z głową. Może w kolejnej odsłonie uda ci się zachować maskę, kiedy twoja twarz niezmiennie nic nie wyraża oprócz dystansu, jaki pokonały jej mięśnie podczas czytania.
Złam tę zasadę. Mówisz, że znasz swoje punkty odniesienia. Znaki. Daj temu wyraz i oszczędź sobie i innym wstydu. Tajemnica również nie istnieje. Abstrakcja to tylko zderzenia słów, niezwiązanych z żadną rzeczywistością. Coraz słabsze i rzadsze.
Złam tę zasadę. Do trzech razy w sztuce powtarza się zaklęcia. A potem możesz tylko klęczeć i robić dobrze pustce, którą, jeszcze bardziej przerażony i niewyżyty, nazywasz bogiem. Wielkie litery zostają w napisach końcowych.
