Polityczne kłótnie o wszystko, obfitujące w efekty specjalne których nie powstydziłby się sam George Lucas, zaczynają być w Polsce coraz bardziej popularne. Początki tego trendu datują się na przełom wieków. Gwoli ścisłości – kłótnie w polityce istnieją od zawsze i istnieć zawsze będą i aby to stwierdzić nie trzeba zaznajamiać się z literaturą przedmiotu. Jednakże, niezwykle efektowne kłótnie z mnogością retorycznych eksplozji i słowotocznych wybuchów zalewające monitory naszych komputerów (i gazetowe szpalty, rzecz jasna) są rzeczą całkiem świeżą.
Arystoteles sklasyfikował człowieka jako „zwierzę polityczne”. Dziś tego terminu używa się raczej w odniesieniu do osób, które w polityce potrafią zaistnieć i utrzymywać się na powierzchni mimo często niesprzyjających warunków i błędów, czy to własnych czy też popełnionych przez ich politycznych „przyjaciół”. Do takich zwierząt sceny politycznej ostatniej dekady zaliczyłbym na przykład Stefana Niesiołowskiego czy Joannę Senyszyn. Obydwoje mimo często niesprzyjających okoliczności przyrody potrafili i potrafią utrzymać się w politycznym mainstreamie. Joanna Senyszyn za pomocą swojego bloga, natomiast Stefan Niesiołowski – przy użyciu kwiecistego, błyskotliwego, inteligentnego i niebanalnego języka. Dla przykładu (za Wikicytatami): „Jest to po prostu nikczemny dureń i ten nikczemny dureń nie może być ministrem polskiego rządu”, takimi słowy określił Pan Profesor Arnolda Masina, który w 2007 roku wyraził chęć bycia podsekretarzem stanu (określanego często wiceministrem). Równie niepochlebnie wyraził się Pan Profesor o obecnej partii rządzącej, której jest również członkiem (Gazeta Wyborcza z 20 lipca 2001 roku): Ciągle trudno określić, komu poza Unią Wolności odbiera głosy Platforma Obywatelska. Ugrupowanie nowe, programowo nieokreślone, udające, że nie jest partią polityczną i celowo unikające zabierania głosu we wszystkich ważnych kwestiach społecznych, ekonomicznych i politycznych – lecz za to dające popisy hipokryzji i cynizmu, dość skutecznie żerujące na znanych fobiach, ignorancji i naiwnej wierze ludzi zniechęconych do polityki. Liderzy PO już zaczynają napotykać trudności z przekonaniem wyborców do szczerości intencji swych polityków – dobrze przecież znanych, i to nie zawsze z najlepszej strony. Teraz owi politycy nagle zapewniają, że stali się inni, uczciwsi, bardziej autentyczni i bardziej prawdomówni niż wszyscy pozostali. Przy okazji nasuwa się pytanie, jak to możliwe, by ktoś z takim życiorysem jak Andrzej Olechowski – płytki intelektualnie i pod wieloma względami po prostu niewiarygodny – mógł zdobyć kilka milionów głosów w wyborach prezydenckich. PO najprawdopodobniej skończy tak jak wszystkie ruchy, które spaja jedynie cynizm, hipokryzja i konformizm. Ciekawe tylko, czy nastąpi to jeszcze przed wyborami, czy zaraz po. Wypowiedź tę większość osób głosujących na Pana Profesora zapomniało mu, prawdopodobnie w nadziei na spełnienie przynajmniej części obietnic wyborczych. Jednakże pokazuje to, jak doskonale Stefan Niesiołowski potrafi odnaleźć się w polityce i, co kluczowe, w mediach XXI wieku. Jest to może trochę na zasadzie przysłowiowego słonia w składzie porcelany, marszałek po prostu zalewa nas coraz to nowymi kwiecistymi wypowiedziami. Najważniejsze jest jednak to że skuteczności tej, jak mniemam, strategii nie można mu odmówić. Jedyną wypowiedzią chętnie przypominaną panu Niesiołowskiemu jest ta o „pornogrubasach”, której z kolei nie można odmówić… oryginalności.
W tym momencie pozwolę sobie zakończyć rozważania na temat marszałka Niesiołowskiego i przejść do rzeczy. Mediatyzacja jest słowem, które jakiś czas temu weszło nie tylko do kanonu literatury politologicznej czy socjologicznej, ale także do użytku codziennego. Dziennikarze na każdym kroku raczą nas mediatyzacją tego czy mediatyzacją tamtego. Kolejnym często słyszanym zwrotem jest demokracja medialna, czyli taka w której reguły gry są ustalane przez media, nazywane często czwartą władzą. To media są głównymi rozgrywającymi, jeśli chodzi o polityczne życia – osoby w mediach nieobecne w dzisiejszych czasach politycznie nie istnieją. To już nie wiece wyborcze czy siedziby parlamentów, a media stają (czy nawet stały się) współczesną Agorą.
Z demokracją medialną nie wszyscy się zgodzą, być może słusznie (vide digital divide). Załóżmy jednak na potrzeby niniejszego wywodu, że takowa istnieje. Jej początki sięgają pojawienia się mediów elektronicznych (czyli radia, telewizji, a w późniejszym okresie również Internetu), które używane były i są w równym stopniu tak do politycznej agitacji, jak i do prowadzenia wojen. Jednak prawdziwą medialną rewolucję rozpoczęła pierwsza telewizyjna debata prezydencka Nixon-Kennedy z 1960 roku. To ona miała decydujący wpływ, jeśli całkowicie nie ukształtowała późniejszego kierunku rozwoju współczesnego reżimu demokratycznego (i nie tylko). Obydwaj uczestnicy tejże debaty przyznali później, że wynik wyborów które nastąpiły bezpośrednio po serii debat telewizyjnych byłby inny, gdyby te nigdy nie miały miejsca. Tak oto światowa polityka weszła w nową erę, natomiast dwa zwalczające się obozy, Wschód i Zachód, zyskały świeże narzędzie propagandowe. O ile na Zachodzie, oprócz relacjonowania konfliktów, telewizja miała na celu również walkę wyborczą, o tyle Wschód i blok komunistyczny zadowolił się wartością propagandową tego medium (które nad Internetem ma zasadniczą przewagę – jest łatwiejsze do ocenzurowania). Mijały lata, a na Zachodzie demokracja medialna rozwijała się przybierając różne formy i nie przebierając w środkach, natomiast na Wschodzie jej zasadniczy propagandowy cel pozostawał niezmienny.
Takie wydarzenia, jak upadek komunizmu, wojna w Zatoce Perskiej czy konflikty etniczne w Afryce pokazały prawdziwą potęgę demokracji medialnej. Wreszcie każdy, przynajmniej w teorii, mógł się dowiedzieć, przynajmniej w teorii, wszystkiego co się dzieje świecie. Fala wspomnianej już mediatyzacji doszła również do Polski. W końcu, zamiast propagandowej papki z głośników i ekranów nadawane były, i znów: przynajmniej w teorii, obiektywne i rzetelne materiały na temat wydarzeń w kraju i na świecie. I o ile na Zachodzie demokracja medialna rozwijała się spokojnie a ruszyła z kopyta od wspomnianej wyżej debaty (pomogła jej w sumie także afera Watergate), tak u nas musiała w ekspresowym tempie nadrobić ponad 20 lat zaległości. Niestety, skutki tego obserwujemy do dzisiaj. Spłycenie debaty publicznej to tylko jedna z konsekwencji zaistnienia tego procesu w Polsce. Jednak panuje pośród polityków naszych zjawisko o wiele bardziej niebezpieczne zwane populizmem. I o ile zjawisko to jest w miarę powszechne w trakcie wyborów gdziekolwiek na świecie, tak u nas przybiera często dość rzekłbym niefortunne kształty. Są to sytuacje, które grożą potencjalnymi konfliktami których konsekwencji tak naprawdę nie sposób przewidzieć. Bo o ile kandydaci przebierający się w spotach za rycerzy, rapujący w starych samochodach mogą budzić uśmiech politowania, tak ludzie otwarcie wzywający do nienawiści, nawet jeśli słucha ich niewielki promil społeczeństwa, stanowią poważny problem. Klasyfikuję ich jako obłąkanych na równi z ludźmi wykorzystującymi do celów politycznych tragedie rodzinno-państwowe, a także plotącymi duby smalone na forum Europarlamentu. To drugie wydarzenie którego okoliczności chyba nie trzeba pr
ecyzować, jest szczególnie niebezpiecznym przypadkiem. Zatem do rzeczy: po pierwsze, to co uważa Jacek Rostowski prywatnie, jest nieistotne. Po drugie, nie powinien swoich prywatnych sądów – i to JAKICH sądów – wypowiadać na forum publicznym, gdyż może zostać posądzony o wypowiadanie oficjalnego stanowiska rządu. Po trzecie, co mogło części komentatorów przejść przez głowy, jeśli w słowach ministra Rostowskiego tkwi ziarnko prawdy tym bardziej nie powinien był puszczać pary z ust. Jednak obracając się przez ostatnich kilka lat w środowisku polskiej demokracji medialnej pan Rostowski mógł utracić instynkt samozachowawczy, który w normalnych okolicznościach szepnął by mu do ministerialnego ucha: „Jacek, buźka na kłódkę!”. I w normalnych okolicznościach Jacek posłuchałby. Niestety, okoliczności nie są normalne. W dużej mierze dlatego, że Jacek nazywa się Rostowski i jest ministrem rządu RP. Jednakże jest to również w dużej mierze zasługa kiszenia się w polskim medialnym sosie.
I tutaj przechodzimy, tak sądzę, do sedna problemu: po raz kolejny mamy do czynienia z kalką rozwiązań zachodnich. Tak bywało już w przypadku reform, tak jest w przypadku kampanii wyborczych. Proces dojrzewania demokracji medialnej w naszym kraju wiązał – i wiąże się nadal – z próbą implementowania w nasze realia rozwiązań tzw. „sprawdzonych”. Czyli takich, które gdzieś, kiedyś ktoś zastosował i okazały się skuteczne. Gdyby na przykład w tej chwili zastosować na Białorusi, a gdzie tam – w Korei Północnej! – rozwiązania podobne do tych, jakich użył Balcerowicz w stosunku do naszej gospodarki to nie sądzę, żeby dało to pozytywne skutki. Kraj inny, mentalność inna i co za tym idzie – inne potrzeby. Dlatego też prawdopodobnie Milton Friedman pomylił się, uważając plan Balcerowicza za niemożliwy do zrealizowania i po prostu głupi. Albo mieliśmy wiele szczęścia. Jakkolwiek by nie było, rozwiązania z państw zachodnich dotyczące mediatyzacji procesów demokratycznych przynoszą, w moim odczuciu, skutki co najmniej opłakane. Oto bowiem niemal klonuje się pewne wzorce, zachowania, elementy kampanii wyborczych ale jednocześnie robi się to w tradycyjnie polski, „oszczędny” sposób. Wychodzą z tego potem takie wynaturzenia, jak Sara May (o której dowiedziałem się przy okazji poprzednich wyborów samorządowych, że jest piosenkarką) czy poseł Zulu-Gula, uczestnik Big Brothera, tudzież posłanka Sobecka i rzecz jasna niezastąpiony aktor jednej miny, Grzegorz Napieralski który niestety dla siebie do mediów się zwyczajnie nie nadaje. Zdaje się, że 20 lat demokracji na niewiele się zdało zmianie politycznej mentalności, jeśli na siłę starano się i nadal stara przyspieszyć się ewolucję pewnych procesów, które w innych krajach kształtowały się przez szereg dziesięcioleci.
Rola mediów, zwłaszcza elektronicznych, jest nie do przecenienia. Jednakże sposób, w jaki powielone schematy medialne funkcjonują w polskiej polityce woła o pomstę do nieba. Takie dzikie funkcjonowanie w naszych realiach mechanizmów demokracji medialnej powoduje sytuacje takie, jak ostatnio w Europarlamencie oraz produkuje spoty takie, jak… co wybory. Te tworzone na modłę amerykańską wypadają słabo, natomiast te w których pomysł wydaje się nienajgorszy – trącą amatorszczyzną. Tych trącących amatorszczyzną i słabych jednocześnie nie wspomnę, bo szkoda zachodu. Głównym naszym problemem jest brak pewności siebie, jak to zauważył jakiś czas temu profesor Bartoszewski. Można się z nim zgadzać bądź nie, można go lubić i szanować lub też nie. Jednego nie można mu odmówić – dotknął tymi słowami sedna sprawy. Narzucanie sobie wzorców zachodnich za wszelką cenę i w szalonym tempie do niczego nie prowadzi. Także w przypadku mediatyzacji słowa te są jak najbardziej na miejscu. Powiedzmy: „Dość!” rozwiązaniom „na siłę” i prowizorycznym, które kończą się napadami złości i strachu przed tym, że następnym razem czeka nas coś gorszego. Zdajmy sobie sprawę z tego, jaką krzywdę sobie robimy pozwalając politykom na pewne zachowania i tolerując takie zachowania na każdym kroku. Jeśli zdamy sobie z tego sprawę, nasze umysły będą spokojniejsze, telewizory w mniejszym stopniu zawalone śmieciami a i politycy może w końcu zamienią szabelki na rzeczowe argumenty. Czego i Państwu i sobie życzę z całego serca.