Władze miejskie, obawiając się aktywistów, od pewnego czasu nawiązują z nimi kontakty formalne, wciągając ich do miejskich biur i urzędów, współpracując za pomocą długoterminowych finansowań. Tworzą w ten sposób bezpieczną, paraobywatelską strefę buforową, sieć organizacji pozornie niezależnych, lecz w praktyce przywiązanej do władzy posadami i grantami, niezdolne do jej krytyki.
Ruchy miejskie są „karierowiczowskie”, „oderwane od społeczeństwa”, a „populizm” jest ich najciemniejszą stroną. To bardzo mocne zarzuty, tym bardziej niepokojące, że wytaczane przeciwko kiełkującej samorządowej opozycji przez obrońców obecnego stanu rzeczy. Autorzy są tego świadomi i – chcąc miłosiernie oszczędzić poszczególnym przedstawicielom ciężaru upokorzenia, lub też kierując się zasadą „kto ma wiedzieć ten wie” – pieczołowicie unikają w całym tekście konkretnych przykładów i nazw organizacji, które pozwoliłyby nawiązać rzeczową polemikę.
Zakładają najwyraźniej że „działacze są znani bo są znani”, zatem wymienianie ich z imienia lub nazwy byłoby obrazą inteligencji czytelnika. Ponieważ taką formę działania „młodych środowisk intelektualnych”, jako swoistej awangardy obrony zastanego porządku, uważam za zdecydowanie szkodliwą, to zarówno jako członek redakcji magazynu „Kontakt” jak i członek stowarzyszenia „Miasto jest Nasze”, w ten nietypowy, milczący sposób, krytykowanego przez autorów z „Liberté!”, poczułem się zmuszony do odpowiedzi.
Autorzy mówiąc o trzech domniemanych winach ruchów miejskich przybierają kolejno trzy maski eksperckie: oburzonego wieszcza, rasowego polityka i zaniepokojonego demokraty. Każda z tych masek jest w dyskusji o samorządzie dość znana, pewną wartością jest ich połączenie. Choć te pozy dla czytającego artykuł mogą pozostawać ze sobą w zasadniczym konflikcie, ta żonglerka rozwija się wraz z barwnym pamfletem proponowanym przez Witolda Weszczaka i Marcina Wojciechowskiego. Niestety, ponieważ same maski są dość niewielkie, spod każdej z nich wystaje kawałek któregoś z autorów, który czasami jest całkiem zabawny, częściej jednak po prostu przykry.
Coraz dalej od karier
„Prawdziwe pieniądze przyjdą dopiero wtedy, gdy zdobędzie się stołek radnego”. Na podstawie głębokiego zrozumienia środowiska warszawskich NGO autorzy sprowadzają działaczy do oportunistów. Autorzy, zakładając, oczywiście w oparciu o własną intuicję, że ruchy miejskie „zaczęły dzielić między siebie stanowiska” w swoich oskarżeniach pozostają niewrażliwi na dwie oczywiste luki ziejące w ich wywodzie. Po pierwsze, istnieją dwie wielkie partie polityczne, dzielące warszawskie stanowiska od lat. Oddolne stworzenie nowych struktur, w oparciu o ludzi nie wywodzących się z partii politycznych, jak to ma miejsce w przypadku „Miasto jest Nasze” to praca wielokrotnie przewyższająca trud wspinania się w lokalnej hierarchii partyjnej, i, co więcej, dużo bardziej ryzykowna.
Po drugie, jak pisał Jan Śpiewak (http://m.300polityka.pl/news/2014/08/16/jan-spiewak-w-polsce-powstala-nowa-partia-nazywa-sie-bezpartyjny-blok-wspolpracy-z-ratuszem/), zaangażowanie się organizacji pozarządowej w wybory samorządowe to raczej zagrożenie niż korzyść. Władze miejskie, obawiając się aktywistów, od pewnego czasu nawiązują z nimi kontakty formalne, wciągając ich do miejskich biur i urzędów, współpracując za pomocą długoterminowych finansowań. Tworzą w ten sposób bezpieczną, paraobywatelską strefę buforową, sieć organizacji pozornie niezależnych, lecz w praktyce przywiązanej do władzy posadami i grantami, niezdolne do jej krytyki. Kariera może zatem zapukać do drzwi lidera ruchu miejskiego o wiele mocniej, a jednocześnie ciszej, ze strony, której autorzy kompletnie nie dostrzegają, i robi to znacznie częściej.
Weszczak i Wojciechowski, pisząc o działaniach władz miasta, dostrzegają pęd do kariery wielu działaczy partyjnych, ale idą dalej, stawiając w oparciu o intelektualne spekulacje znak równości pomiędzy potencjalnie nowym i starym, dobrze znanym. Jest to o tyle przykre, że obaj autorzy tekstu działają w miejskiej organizacji pozarządowej M20. Zakładając, że ich działanie ma na celu ziszczenie wielkich snów o potędze i ciepłych posadach, to mam nadzieję, że są oni świadomi, że odkrywając swoje ponure intencje, znacznie utrudnili sobie pracę. Choć intencje autorów mogą być inne, to posuwają się do jednej z najtrudniejszych do zaakceptowania form obrony władzy. Na podstawie obecnej sytuacji tworzą niezmienną normę politycznego karierowiczostwa, któremu wszystkie osoby, a zwłaszcza organizacje pozarządowe, muszą ulec. W sytuacji, w której prawie każdy tydzień (afera na Bemowie, budowa na Podwalu, Jeziorko Gocławskie, Kamienica Mirona Białoszewskiego i o wiele więcej do wymieniania) przynosi niepokojące informacje podważające kryształową uczciwość ratusza, ten znak równości pomiędzy aktywistami „Miasto jest Nasze”, którzy za publikowanie artykułów o deweloperze mogą trafić do więzienia a władzą – zasiadającymi w urzędach bohaterami afer wydaje się nie na miejscu. Z jednej strony fakty, z drugiej – osobiste przeczucia i obawy dwóch autorów „Liberté!”. Wieszczbiarska pewność siebie W i W sprawia, że wybór jest, jak widać niezwykle trudny.
Przeciw kanapowym dywagacjom
Zarzut populizmu, stawiany w tekście opiera się na dwóch filarach: protestowaniu w sprawach lokalnych, bez wielkiej wizji miasta i stosowaniu gadżetów przez ruchy miejskie. Przedstawiciele ruchów miejskich „w ogóle nie zgłaszają propozycji, ograniczając się do atrakcyjnych wizerunkowo akcji protestacyjnych” zarzucają, trochę zresztą na wyrost, autorzy. Wielką zaletą środowisk pozarządowych jest właśnie brak przywiązania do świata idei. Oczywiście, „Miasto jest Nasze” mogłoby powstać jako towarzystwo intelektualne, zajmujące się refleksją nad miastem. Takich organizacji trochę już było i często duchem przypominają lewicowe koterie akademickie z roku 1968. Wspólnym mianownikiem wielu z tych ugrupowań było produkowanie tysięcy nieczytanych przez ogół publikacji, których wpływ pozostawał czysto symboliczny. Porozumienie Ruchów Miejskich ma wizję – jest to miasto aktywnie współtworzone przez mieszkańców, skupione wokół idei lokalności i „ludzkiego wymiaru” publicznej przestrzeni miejskiej, rozumianej jako niezbywalne, wspólne dobro. Czy to utopijne? Trochę, jak wszystkie wielkie wizje. Dlatego ruchy miejskie, w przeciwieństwie do „środowisk intelektualnych” nie piszą po nocach manifestów, tylko przychodzą na radę dzielnicy ratować szkołę na Twardej.
To nie ruchy miejskie wprowadziły rekwizyty do polityki. „Gadżety”, gesty z użyciem przedmiotów, są jej nieodłącznym i jak sądzę, bardzo cennym elementem. Czy autorzy naprawdę uważają, że wkroczenie do gruzińskiego parlamentu ludzi uzbrojonych w róże to tylko gadżet i chwyt PR? Skuteczna mobilizacja potrzebuje symbolu, z którym można się utożsamiać. Nie jest to marketing polityczny, lecz próba wypracowania nowego języka, nasycenia na nowo przestrzeni miejskiej znaczeniem, którego próbują jej pozbawić władze i wielki biznes, za pomocą swych pokątnych „ekonomicznych” obrachunków. Komunikacja przy pomocy gestów, a nie szlifowanych latami elaboratów, zaprasza odbiorcę do emocjonalnej reakcji i uczestnictwa, pozwala wciągnąć cynicznego i zdystansowanego leminga do polityki. Jeżeli temat nie rozwija się, czasami trzeba go z bólem porzucić, ponieważ dynamika miasta i ilość pojawiających się codziennie spraw nie pozwala na kwiecisty sentymentalizm, właściwy tożsamościowym politykom krajowym. Odróżnianie działań w których można jeszcze przy istniejącym układzie sił coś zmienić od tych bardziej przegranych jest ważne dla przetrwania każdego stowarzyszenia. Niestety, jeżeli pominie się ten rzekomo populistyczny aspekt, potrzebę publicznego komunikowania swoich postulatów w prostej, zrozumiałej formie, to nawet bardzo ciekawe koncepcje, jak pomysł przebudowy placu Wilsona, opracowana przez M20 pozostanie pięknym, ale niezrealizowanym snem małej grupy osób.
Sprzeciw z wyboru
Najciekawszą ewolucją intelektualną w tekście Weszczaka i Wojciechowskiego jest beztroskie łączenie oskarżeń o populizm z zarzucanym działaczom miejskim „oderwaniem od społeczeństwa”. Organizacji pozarządowych nikt nie wybiera, sami przychodzą na radę dzielnicy, nie są rozliczani przed „społeczeństwem”, a mimo to mają czelność zabierać głos w imieniu mieszkańców. To prawda, ale czy dobrowolny udział w życiu dzielnicy tak strasznie wykracza poza ramy demokracji? Zresztą, przy odrobinie dobrej woli wystarczyłoby dodać, czego zazwyczaj pragną ci oderwani, „samozwańczy” aktywiści. Otóż, o zgrozo, zazwyczaj nie realizacji konkretnych, wydumanych postulatów, ale przejrzystości procedur, komunikowania przez urzędników swoich działań czy wreszcie otwartych konsultacji społecznych. Jeżeli ruchy miejskie próbują wprowadzać jak najwięcej otwartego głosu mieszkańców do planowania przestrzeni to zarzut oderwania i autorytaryzmu można włożyć między bajki.
Autorzy, pisząc o stylu życia aktywistów, niestety sekundują przedstawicielom Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Ratuszem, utożsamiając ruchy miejskie z modnymi przedstawicielami warszawskiej młodzieży, którzy z drogą kawą w ręku dyskutują o konsultacjach społecznych. To prosta metoda, jednak daleka od środowiska ruchów miejskich, które aktywnie angażuje się w bieżące sprawy mieszkańców. Jeżeli szukać ugrupowania, sączącego rzadki alkohol w modnym lokalu, to byłyby to raczej ugrupowania w rodzaju „Gamoni i Krasnoludków” Waldemara Frydrycha. Niezobowiązujący głos, który z jednej strony pokazuje inteligencki, sprzeciw wobec zepsucia polityki, z drugiej zaś uwalnia głosującego od konieczności stanięcia po którejś ze stron sporu. Wzruszenie ramionami jest właśnie najmodniejszym gestem polityki samorządowej, którą można oczywiście odrzucić, spisać na straty, jako sferę walki młodych I starych oportunistów. Osoby piszące w imieniu „młodego życia intelektualnego” stać chyba jednak na trochę więcej.
Jeżeli, jak twierdzą autorzy, aktywiści ruchów miejskich żyją na pograniczu „realu I wirtualu”, to nie pozostaje mi nic innego jak autorów zaprosić, aby czasem zamknęli swoje laptopy i przeszli się choć raz ulicami swojej dzielnicy i zanurzyli w obcym „realu”. Kto wie, czy przechodząc obok kamienicy wysiedlanej przez handlarza roszczeniami (miesięczny fundusz remontowy po 150 zł/m2, okazja), lokalnego kina zamykanego pod dyskont, wyprzedawanych cichcem na allegro domków fińskich czy wyrzucanej ze swojego terenu szkoły nie zobaczą problemów, które – choć od lat umykają największym formacjom samorządowym – dla ruchów miejskich są sprawami życia i śmierci. Może wtedy odkryją prawdziwą politykę samorządową. Tę, za którą wzgardzeni przez nich działacze mogą pójść siedzieć.