Jest taka rosyjska przypowieść o rybaku w łodzi, która – płynąc z nurtem rzeki, stoi jednak w miejscu. Rybak nie wie, że czas się zatrzymał. I bez względu na to, ile by włożył siły w wiosłowanie i jak nurt byłby rwący, nie popłynie nawet centymetr dalej.
Czy naszą Łódź można porównać do tej z przypowieści? Nie, zupełnie nie, porównanie byłoby nieadekwatne. Z nami jest gorzej. Płynąc z nurtem rzeki – rzeki pieniędzy z Unii Europejskiej, nurtem politycznego mainstreamu – cofamy się i mimo że czas płynie, to ten jego upływ działa na naszą niekorzyść.
Nie odzyskamy straconego czasu. Nie nadrobimy tego, co zlekceważyli lub przeoczyli poprzedni włodarze. Fakt, że nie byli przygotowani do pełnienia swojej funkcji, ale kto był? Przez ponad 40 lat pozbawieni byliśmy samorządu terytorialnego. Wszystko załatwiała centrala, głównie Komitet Centralny. W roku 1990 mieliśmy dobre chęci, mało możliwości i jeszcze mniej kompetencji. Przez te lata niewiele się zmieniło. Większość naszych prezydentów to osoby z przypadku, politycy, dla których Łódź była szalupą w czasach rządowej posuchy. Żaden z nich nie był wcześniej długotrwale związany z samorządem. Dlatego ich wizje rozwoju Łodzi to tylko czysta emanacja politycznych ambicji i – co nie mniej ważne – poglądów politycznych. Miasta musieli się uczyć, na ogół z widocznym skutkiem.
Szczególnie bolesna jest utrata tych lat światowej koniunktury gospodarczej, która przypadła na okres siedmioletnich rządów Jerzego Kropiwnickiego. To czas, kiedy inne miasta – Gdynia, Wrocław, Poznań czy Kraków, który przeskoczył nas w liczbie mieszkańców – błyskawicznie się rozwijały; my wiązaliśmy sobie kamień u szyi. Kropiwnickiemu udała się rzecz niebywała. Łącząc megalomanię, gigantomanię i mitomanię, pomimo wielu inwestycji, cofnął nas. Sądził, że jak w każdym domu musi być łazienka, kuchnia i parapetówa, tak każde miasto musi mieć lotnisko, hale sportową, aquapark i labę na światowym poziomie w postaci miasta festiwali. Zapomniał, że domy buduje się od solidnych fundamentów, które akurat Łódź utraciła w wyniku transformacji. Upadek przemysłu lekkiego był dla miasta czymś więcej niż kryzys gospodarczy, był kryzysem tożsamości. Miejscowa ludność pracowała w tej branży przez 150 lat, po czym nastała pustka, która do tej pory nie została wypełniona. Inne miasta były w lepszej sytuacji, nie stanowiły de facto monokultury przemysłowej. Realizując kolejne gigantyczne inwestycje, nie odpowiedzieliśmy sobie na pytanie, czym ta Łódź ma się stać, jaka ma być jej nowa tożsamość gospodarcza i społeczna.
*
Jak my się kochamy w hasełkach… Jak bardzo lubimy cokolwiek etykietować, byle bardziej, mocniej, absurdalniej. Przez dwadzieścia kilka lat tych hasełek było mnóstwo. Nie wszystkie pomnę i nie wszystkie są warte zapamiętania. Kilka jednak warto tu przywołać.
Nowa ziemia obiecana – to nawiązanie do fabrykanckiego etosu, mitycznej łódzkiej przedsiębiorczości. Problem jednak w tym, że ci fabrykanci, ci przedsiębiorcy to raptem kilkusetosobowa grupa. Reszta to proletariat żyjący z pracy najemnej. Za PRL-u panem było państwo, a cała reszta pozostawała mniej lub bardziej skorumpowanymi niewolnikami. Tacy weszliśmy w nową Polskę. Zamiast stwierdzenia „pójdę i zrobię”, pojawiło się słowo „daj”. Daj szkołę, daj pracę, daj basen, daj kino, daj mieszkanie, daj czysty autobus, daj, daj, daj, daj! Marzeniem przeciętnego łodzianina jest praca na publicznym etacie. Czy to magistrat, spółka miejska, urząd skarbowy czy celny, szkoła lub uniwersytet. Nieważne. Jeżeli nic nie schrzanisz, nie będziesz się wychylał, politykował, to urzędolić będziesz do końca swoich dni.
Wszyscy prowadzący jakikolwiek biznes dobrze wiedzą, że ich największym wrogiem jest państwo polskie i jego administracja. Jeżeli nałożymy na to błędną politykę miejską, trudno nie dostrzec źródeł roszczeniowej postawy łodzianina.
W Łodzi magistrat chce być i jest megaprzedsiębiorcą, miejską korporacją. Po co mamy się trudzić, skoro śmieci wywiezie miejska spółka, basenem lub halą sportową porządzą miejscy urzędnicy, zorganizują nam też targi, transport oraz wycieczki zagraniczne. Zasadą sprawnie działającego miasta jest niekonkurowanie w obszarach, które może wykonywać prywatny przedsiębiorca.
Jeszcze przed wojną, 70 lat temu, transport publiczny był prywatny, kubły na śmieci opróżniali prywaciarze, tak jak utrzymywali teatry czy organizowali festyny. Budowali hale targowe i zarządzali swoimi kamienicami.
Obecnie transport sprywatyzowano w Gdyni, a we Wrocławiu postępuje szeroka reprywatyzacja i prywatyzacja kamienic. A my? Mamy „Mia100 Kamienic”, czyli program remontowania za nasze pieniądze lokali dla miejscowej biedoty okupującej centrum miasta.
To niewiarygodne, ale ponad 20 lat musieliśmy czekać na rozpoczęcie procesu wyburzania budynków przy ul. Zachodniej, tej enklawy przypominającej Berlin, tyle tylko, że z 1945 r. Czy naprawdę nie mogliśmy sprzedać tego terenu choćby za przysłowiową złotówkę? Nie, bo magistrat jest jak naćpany Bob Budowniczy. Wyburza i buduje, buduje i wyburza. Na miejscu ruin przy al. Unii powstanie stadion nowy, nowoczesny, europejski. Dla kogo? Dla tych wybitnych łódzkich piłkarzy? Dla tej ekstraklasy polskich sportowców? Grupa lobbystyczna miejscowych kibiców już wykrzykuje: „Nic to Hanka, nic to – wykładaj szmal”. Nic to, że miasto zadłużone, że nie ma tu już drużyny z prawdziwego zdarzenia. „Dawaj szmal, dawaj!” A w kolejce czekają już kibice z drugiej części miasta. Oni też chcą mieć stadion. „Dawaj szmal, Hanka, dawaj szmal!”
Uff, powiecie sobie, straszna wizja, ale przynajmniej miasto nie konkuruje z małym rodzinnym biznesem. Nie? Czy aby na pewno? Nie, no przecież nie prowadzi warzywniaków, sklepów spożywczych czy alkoholowych. No nie prowadzi, ma broń jeszcze groźniejszą, wydaje pozwolenia na budowę. I tak na odcinku jednego kilometra przy Jana Pawła II pomiędzy ulicami Obywatelską a Radwańską mamy markety Aldi, Kaufland i Real oraz Castorama i Practicer. Małe rodzinne sklepiki muszą się zwinąć. Nie wytrzymają konkurencji z wielkimi sieciami, konkurencji, która konkurencją nie jest, chociażby dlatego, że duży nie płaci podatków. Matki, żony i synowe nie będą już paniami sklepowymi. Zasilą armię bezrobotnych, dla których trzeba będzie dotrudnić nowych urzędników odpowiedzialnych za walkę z bezrobociem. Szafa gra, zwiększyliśmy zatrudnienie! Co więcej, zwiększymy jeszcze bardziej. W kolejce do obsłużenia stoi już armia najemców lokali, których nieszczęściem jest prowadzenie biznesu przy ulicach, które magistrat remontuje, czasami latami. Obroty niektórych spadają nawet o 80 proc., ale po co zmniejszać podatki od nieruchomości czy czynsze? Przy drzwiach stoi już armia chętnych na urzędnicze posadki. Spokojnie, czekajcie, na pewno będziecie potrzebni.
*
Łódź – Miasto Czterech Kultur, festiwali, Europejska Stolica Kultury, krajowa stolica mody… Ile tego było i to w ostatnich 10 latach? Kultura miała nas wynieść na wyżyny, wyrwać z marazmu, przywrócić nam blask i nadać nową tożsamość. Oczywiście, pominięto zasadniczy fakt, że nie ma miasta na świecie, które żyje z kultury, bo to kultura żyje z miasta. Generuje miejsca pracy, a jakże, tyle że z publicznego grosza. A ten grosz trzeba wypracować. W fabrykach, sklepach, warsztatach. Więc jak już zaharujesz się po łokcie, walcząc z armią urzędników, dla których zawsze będziesz tylko cwaniaczkiem, który chce się dorobić, przywdziejesz frak i udasz się do teatru lub siądziesz wygodnie w fotelu, kontemplując twórczość młodych łódzkich poetów. Gdy wstajesz rano do pracy, twój dzień rozjaśnia świadomość, że to z twoich podatków utrzymujesz dziesiątki festiwali, o których nigdy nie słyszałeś, i pism, po które nigdy nie sięgniesz. Przecież zewsząd dobiega zgodny śpiew – europejski, stolica, nadzieja, kultura.
Powinno cię to napełniać radością, wszak twoje miejskie elity nie są lepsze. Kilka lat temu facet znikąd, o podejrzanych powiązaniach mafijnych i z nieuregulowanymi zobowiązaniami w mieście Kopernika „rzucił w eter” kilka tak zwanych Wielkich Nazwisk, a twoi przedstawiciele – niczym ci biedni Indianie za paciorki – sprzedali Manhattan. Kto był temu winien? Obwoźny sprzedawca marzeń czy ociemniały intelektualnie przedstawiciel miejscowej elity, która niezdolna była nawet do wynalezienia koła?
Od lat politycy, media i sami zainteresowani utwierdzają nas w przekonaniu o wyjątkowości kulturalnej tego miasta. Zaczęło się od Miasta Czterech Kultur. Nic to, że mamy aktualnie jedną, postproletariacką kulturę, chcieliśmy ożywiać tę żydowską, niemiecką, rosyjską. Nie bardzo wiadomo, co to miało znaczyć w mieście z jedną synagogą, jedną cerkwią i dwoma kościołami protestanckimi. Na przełomie lat 80. i 90. dosłownie zaorano jeden z największych cmentarzy niemieckich przy al. Politechniki. Do tej pory wystają tam części nagrobków. Przerobiono cmentarz na park, na prawdziwy park sztywnych.
Zaborcy rosyjscy, winni rzezi z 1905 r., opuścili nas w roku 1916 i już nie wrócili. Ich miejsce zajęli panowie w szarych szynelach i w monoklach. Nie zabawili długo, dwa lata, ale zdążyli przyłączyć do miasta Bałuty – największą wioskę ówczesnego świata. Zabrali się stąd wraz z większością swoich rodaków i ich majątkiem ruchomym. Nadeszła Polska. Ponownie nie na długo. Dwadzieścia kilka lat. Niemcy wrócili i wymordowali swoich byłych ziomali, z którymi jeszcze tak niedawno mieszkali drzwi w drzwi, a właściwie kamienica w kamienicę. Zabili ich, gdyż nie podobały im się ich brody, nosy i uszy. Ot, kultura.
A ci biedni Żydzi, którzy zawsze powtarzali „damy radę”, utworzyli swoje dziwaczne mikropaństwo niewolników, tworzyli manufaktury i tłoczyli własne monety. Mieli nad sobą oberniewolnika, któremu najwyraźniej nieznana dotąd kultura nakazała wysyłać na zagazowanie najpierw dzieci, starców i chorych.
A ci za płotem? No cóż, robili nadal to, co dotychczas – żyli. I gdy dopadło nas wyzwolenie/zniewolenie, nie było tu już Wołodjów, Dawidów i Helmutów. Jedyna kultura, jaka po nich pozostała, to te pałace, fabryki i cmentarze. Ktoś, kto próbował sztucznie przywrócić blask minionych dni, nie odrobił lekcji z literatury. Już od XIX w. wiadomo, że reanimacja trupa zawsze kończy się stworzeniem potwora.
A później było już gorzej. Decydenci doszli do wniosku, że skoro kilku wyjątkowo pracowitym i upartym jednostkom udało się coś stworzyć, to teraz będziemy miastem festiwali. Wola polityczna była, więc machina i kasa poszły w ruch. Namnożyło się tego tyle, że nikt już tak naprawdę nie pamięta ile. Miało to pomóc w byciu Europejską Stolicą Kultury. Nie pomogło. Nie zakwalifikowaliśmy się nawet do finału…
Niestety, podobnie stało się z krajową stolicą mody. Proste skojarzenie: tekstylia–Łódź–moda plus jeden niebywale uparty zapaleniec i kilku prezesów, na ogół publicznych, firm, marzących o pokazywaniu się pośród modelek, to jednak za mało. Niech żyjący nadzieją drugiego Mediolanu zauważą, iż córka jednego z najwyższych urzędników miejskich karierę projektanta mody rozwija w… Londynie. To nie zarzut! To rzeczywistość.
Bądźmy wobec siebie samych szczerzy i przyznajmy, że kultura nie stanie się kołem zamachowym rozwoju tego miasta. Większość inicjatyw ległaby w gruzach, gdyby nie kroplówka publiczna. Pieniędzy starcza na druk, wynajem sali, zatrudnienie ludzi, ale już nie na wysokiej klasy marketing mogący skłonić tłumy do uznania, że dzieje się tu coś wyjątkowego, na co warto wydać pieniądze za bilet i na hotel.
*
Bardzo łatwo zapomina się, że obywatele głosują nogami. Łódź jest tego najlepszym dowodem. W ciągu niecałych dwóch kadencji prezydenta Kropiwnickiego spadliśmy z drugiego miejsca w kraju na trzecie. Prognozy demografów mówią, że w ciągu następnych 10 lat spadniemy na czwarte, a później to już tylko równia pochyła. Ale tak naprawdę nie mamy tej dekady. W wypadku Łodzi bardzo istotne jest, aby rozróżnić liczbę mieszkańców zameldowanych od zamieszkujących. Większość emigrantów nadal posiada tu adresy, ale nie żyje tu faktycznie. Stąd ich liczba nie odpowiada faktom.
Nadal jednak rządzący ulegają mirażowi megainwestycji. Nie próbują dostrzegać nawet tego, że te dotychczasowe i kosztochłonne – takie jak lotnisko, hala sportowa, kompleks basenów – nie zahamowały w żadnym stopniu tego trendu. Dlaczego więc miałby dokonać tego dworzec wraz z otaczającą go infrastrukturą kulturalną? Dlaczego miałaby to zmienić tak zwana Brama Miasta – pomijając to, że według przedstawionego projektu będzie to po prostu aforemny klocek? Co wyróżni tę lokalizację, aby nie podzieliła losu innych biurowców, w których po całych kondygnacjach hula wiatr? Wszystko wskazuje na to, że Brama Miasta będzie Bramą Emigracji. Z czystego i nowoczesnego dworca wyjeżdżać się będzie zdecydowanie milej. Prawda?
Co nas odróżnia, co powoduje, że jesteśmy oryginalni, że ludzie będą tu chcieli mieszkać, wiążąc przyszłość właśnie z tym miejscem? Dworzec? Kraków, Wrocław, Katowice też mają dworce, też wyremontowane za grube miliony i dodatkowo historyczne. Port lotniczy? Gdańsk, Kraków, Wrocław też je mają i to z większą liczbą atrakcyjnych połączeń. Atlas Arena? Gdynia jej nie ma, ale to tam odbywa się największy i najbardziej prestiżowy festiwal muzyczny w Polsce. No to może aquapark? Niestety, Zakopane ma atrakcyjniejszy, o Krakowskim nie wspominając.
Miasto jest dla ludzi, którzy w nim mieszkają, o czym zdają się zapominać rządzący. Oni tworzą wielkie projekty dla ludzi, którzy w tym mieście nie mieszkają. Dla jakichś mitycznych przybyszów, którzy docenią rozmach. Tylko jakoś nie widać ich na horyzoncie, więc budujemy i czekamy. I tak już 20 lat.
Podziwiam dziurę, w której będzie dworzec, nocą oświetloną jak Times Sqare, tyle że kończę ten tekst o godz. 19, 14 stycznia, i od tygodni na mojej ulicy o tej porze nie pali się ani jedna latarnia. Jest tak ciemno, że mój czarny pies zlewa się z tłem. Żyję w mieście, z którego mogę odlecieć do Londynu, ale nie mogę znaleźć kosza na śmieci, do którego mógłbym wyrzucić niedopałek papierosa. Moimi sąsiadami są młodzi ludzie po politologii, socjologii, zarządzaniu, którzy nie mają pracy i mieć jej nie będą. Bo otaczają mnie mężczyźni nieposiadający żadnego przydatnego zawodu jak budowlaniec, elektryk, mechanik. Wszyscy są humanistami w mieście, gdzie jest najniższa sprzedaż gazet w Polsce, gdzie mieszka jeden pisarz rozpoznawany w całym kraju.
Tu są uczelnie wypuszczający na rynek setki ekonomistów, a nie ma żadnej centrali banku, dużej polskiej firmy, korporacji międzynarodowej. I proszę, nie mówcie mi o Atlasie, bo jeden bocian wiosny nie czyni. Ci, którzy chcą awansować, robić kariery, rozwijać się, właśnie pakują walizki.
To miasto wiotczeje pod ciężarem biurokracji, kapitalizmu państwowego, przestarzałego szkolnictwa. To tutaj jak nigdzie indziej słyszy się stwierdzenia: „ale co ja mogę?”. Tym miastem rządzą stosunkowo młodzi ludzie, którzy kiedyś tworzyli Kongres Liberalno-Demokratyczny. Liberalny, czyli wolnościowy, proprzedsiębiorczy. Być może liberalizm pozostał im w sercach, ale mózgi opanował socjalizm.
To nie łódź przyniesie nam wybawienie, na to już za późno. Czas budować żaglowiec, tylko czy aby najzdolniejsi cieśle nie odpłynęli już do innych portów?
Tekst pochodzi z XVII numeru „Liberte!”.
