Naiwnością jest nieporuszalne trwanie na stanowisku, okopanie się na pozycji, niedostrzeganie/nie branie pod uwagę zmian i rozwoju, czy w końcu zamknięcie się w jednej, określonej retoryce… widzimy na co dzień. Naiwnością jest również zakładać, że coś – w tym władza – dana jest raz na zawsze. Naiwnością wielką… i to wcale nie po jednej z politycznych stron.
„Liberalizm ma zawsze dwie twarze – powiada John Gray – Z jednej strony tolerancja jest poszukiwaniem idealnej formy życia. Z drugiej – jest poszukiwaniem warunków umożliwiających pokojową koegzystencję odmiennych sposobów życia”. Proste. Piękne. Prawdziwe. Owa odmienność sposobów życia, swoboda obrania takiej czy innej drogi, naszej religii lub jej braku, wrażliwości naszego sumienia/zmysłu etycznego, decyzji dotyczącej tego z kim i w jaki sposób (w wymiarze prywatnym, ale też wspólnotowym/społecznym) spędzamy nasze dni i noce; wyboru czy trwać w zastanym świecie czy na różne sposoby szturmować jego faktyczne/fizyczne/wyobrażone/mentalne granice, tak by czynić go lepszym…
To zadanie jakie stawiamy przed sobą. Nie tylko jako liberałowie. Po prostu jako myślący i czujący ludzie. Nie ma tu jednak mowy o jakimś racjonalnym konsensusie, który pozwalałby nam zdefiniować ów idealny/najlepszy sposób życia. Taki najpewniej nie istnieje, bo – podobnie jak w leibniziańskim „świecie najlepszym z możliwych” obecne było zło – świat nasz pełen jest ułomności, zacietrzewienia, nadmiernej pewności czy zwykłej głupoty, która nie pozwala na realizowanie nazbyt śmiałych projektów (nawet tych myślowych).
Dalej jednak, naiwnością wielką byłoby twierdzić, iż w dobie różnorodności realna jest idealizacja sposobu życia. Ujednolicenie na poziomie innym niż obranie kursu na negatywne i pozytywne wolności. Równać nas próbowano już wielokrotnie, co – niezależnie od dobrej czy złej w tej kwestii wiary – w ostatecznym rozrachunku rodziło rozmaite utopie, za którymi przychodziły ich wykrzywione dzieci, śniące o unifikacji w ramach tego czy innego autorytarnego systemu.
To z kolei rodziło nienawiść i przemoc, czego najlepsze dowody mieliśmy niedawno, w prawicowych głosach podczas przesyconej mową nienawiści kampanii prezydenckiej, albo kilka dni temu, gdy na warszawskich ulicach przemocą demonstrowano stosunek władz państwowych do różnorodności i odmienności. Do ludzi. Do współobywateli.
Tymczasem wobec różnorodności… zmienił się (ba, wciąż się zmienia) status quo. Nie wystarcza już (a szkoda), określona choćby przez Isaiaha Berlina postawa liberalnej moralności, której istotą jest równość wolności, „nietraktowanie innych tak, jak nie chciałbym być przez nich traktowany; spłacenie długu tym, którym zawdzięczam moją wolność, pomyślność lub wykształcenie; sprawiedliwość w jej najprostszym i najpowszedniejszym znaczeniu”.
Pojemniejsza jest formuła klasycznego liberalizmu, gdzie granicą mojej wolności jest wolność drugiego człowieka. Tylko… wytłumacz to tym, co rzucają się z pięściami na ludzi, trzymających w ręku białe róże na znak protestu i solidarności, na ludzi niosących w dłoniach tęczę, wielowymiarowy wszak symbol nadziei. Dziś „zadaniem, które otrzymujemy w spadku, jest przemodelowanie liberalnej tolerancji, aby wskazywała drogę poszukiwania modus vivendi w bardziej zróżnicowanym świecie” (znów Gray). W świecie tak bardzo otwartym, a z drugiej strony tak przerażająco barykadującym się na pozycjach „narodowych”.
Bez tego otwarcia ani rusz. Bo świat jest piękny w swym bogactwie poglądów, postaw, kultur, wyborów, religii, sposobów życia. I nic innego, jak właśnie ten świat dyktuje nam nowe otwarcia, nową ciekawość, nowe życia, których istnienia/nadejścia być może wypatrywaliśmy, ale nawet nie śmieliśmy się ich nadejścia spodziewać. A jak wielką naiwnością jest nieporuszalne trwanie na stanowisku, okopanie się na pozycji, niedostrzeganie/nie branie pod uwagę zmian i rozwoju, czy w końcu zamknięcie się w jednej, określonej retoryce… widzimy na co dzień. Naiwnością jest również zakładać, że coś – w tym władza – dana jest raz na zawsze. Naiwnością wielką… i to wcale nie po jednej z politycznych stron.
***
Starożytni powiadali „Si vis pacem, para bellum” („Chcesz pokoju, gotuj się do wojny”), a wiedza zaczerpnięta z ich mądrości towarzyszy nam do dziś. A przynajmniej być tak powinno. I nie mówię wcale o wielkich, militarnych zbrojeniach, ale o wchodzeniu w sytuację potencjalnie konfliktogenną; sytuację, która wymagać może od nas stosownego oręża – dziś częściej politycznego czy (marzenie) merytorycznego – pozwalającego na utrzymanie pokoju/spokoju, na umocnienie się na własnych pozycjach czy wreszcie na zdobycie kolejnych przyczółków, przybliżających nas do upragnionego celu. Do szeroko rozumianej wygranej. Również dla zwycięstwa wolności.
Tu politykę „robią jednostki”. Jednostki obeznane ze strategią, być może w pamięci mające (nietracące na aktualności) zdanie Clausewitza, który napominał, iż wojna jest kontynuacją polityki, prowadzoną innymi środkami („Der Krieg ist nichts anderes als die Fortsetzung der Politik mit anderen Mitteln”). Jednostki świadome mają przewagę. Nic w tym zresztą dziwnego, bo o owej strategii, bez najmniejszych przeszkód przenoszonej do polityki, uczymy się od zarania dziejów.
Co więcej, jak wprost zauważa Michael Walzer, dziś formułę Clausewitza z powodzeniem odwracamy, wskazując, iż to polityka stanowi kontynuację wojny, jednak taką, którą prowadzimy pokojowymi metodami/środkami/narzędziami. Te zaś – jeśli wierzyć politycznym czarodziejom – niewiele się różnią od pouczeń, jakie znajdujemy w Sztuce wojny Sun Tzu, traktacie pokazującym zasady strategii i taktyki skuteczne nie tylko w sytuacji toczącej się wojny, ale także w interesach, życiu prywatnym czy w końcu… w polityce. I tak od 2,5 tysięcy lat…
I znów naiwnością jest nie dostrzegać możliwości przeniesienia owych zasad 1:1, traktować je z przymrużeniem oka, jako „popularną książeczkę dostępną wszak dla każdego” czy pozycję z korporacyjnej biblioteczki. Naiwnością jest pomijać to, na czym zjadły zęby pokolenia strategów. Naiwnością jest również wybiórcze traktowanie tych czy innych systemów/zestawów rad, skoro… jakby na to nie patrzyć, działają.
Naiwnością – również w powyższym kontekście – jest szaleństwo kategoryzacji, okraszone „własnymi, słusznymi poglądami na wszystko”. Pcha nas ono w zgubną pewność, że oto pozjadawszy wszystkie rozumy i pootwierawszy drzwi do wszelkich tajemnic… na wieki wieków sprawować będziemy rząd dusz. A tu łatwo się przeliczyć. „Kto zna wroga i zna siebie, temu nic nie grozi, choćby w stu bitwach” – powiada Sun Tzu.
Na tym jednak nie koniec, bo na owym znawstwie, na pewności takiego rozpoznania wielu powinęła się noga. I znów prywatne, lokalne polityczne podwórko pokazuje, że zabetonowanie w wiedzy o sobie i przeciwniku (niekoniecznie określanym mianem wroga) ładuje nas w nie lada tarapaty. Bo oto w pewności swej wiedzy tracimy z oczu rozumienie. Tracimy prawdziwego człowieka. Tracimy szansę na wiedzę o jego autentycznych problemach, bolączkach, potrzebach, niedostatkach, a także radościach. Tracimy także dostęp do niego, bo sami staliśmy się odlegli – myślowo, a czasem i językowo. Tyle rozprawiamy o indywidualizmie, znaczeniu jednostki, jej prawach, że… w tych wszystkich rozważaniach nierozważnie straciliśmy ją z oczu.
Czasem, znów naiwnie (albo po prostu głupio) nie dostrzegamy ewolucji drugiej strony, lub też grupy w jakimś sensie niedocenianej lub spisanej na polityczną stratę. Błąd ten popełnił niedawno obóz rządzący z góry zakładając, że młodzi (wśród wyborców najmłodsi) na wybory nie pójdą, albo oddadzą swój głos (i serce) Konfederacji. Tymczasem nastąpiło przebudzenie, którego (znów, by owi młodzi nie padli łupem obozu władzy) nie wolno zmarnować. Przebudzenie owo dotyczy wartości, a także wolności, które to „nowe pokolenie” odkrywa i odzyskuje na własny sposób. Pobrzmiewa w nim, przywoływana już klasyczna formuła o granicach wolności drugiego człowieka, ale… jest w nim coś więcej.
Owo „więcej” pociąga za sobą wieszczoną przez wielu, a naszym podwórku przez Marcina Króla, konieczność zmian w demokracji liberalnej. Coś musimy przebudować, ale najpierw wypadałoby coś odzyskać, i to odzyskać wielowymiarowo. Bo zanim zaczniemy meblować się od nowa warto odnaleźć idei i wartości, jakie przyświecały naszym początkom. Idee, które rozświetlały nam świat, a które stały się dziś zakładnikami.
Zaczynając od wolności – tych „od” i tych „do”, szczególnie dziś, gdy z lękiem przypatrujemy się powracającemu strachowi, gdy goni nas widmo ograniczeń, represji czy ucisku. Wolności, którymi – za Benjaminem Constantem – cieszymy się jako nowożytni, oddający uprawnienia polityczne w cudze ręce, by sferze prywatnej zabezpieczyć się przed narzuceniem światopoglądu, wiary, sposoby życia czy wartości. To należy do nas, nie do państwa. Tu wybór wolności jako wartości nadrzędnej nie jest tylko domeną nas, którzy określamy siebie mianem liberałów.
Nie na tym jednak koniec. Bo idąc dalej, by wyzbyć się owej wiodącej ku głupocie naiwności, musimy pytać: Jaka wspólnota? (nawet jeśli limitowana). Jakie są w niej pęknięcia? Jakie mamy o niej wyobrażenia? Ile z tych marzeń dzielimy z innymi, w realizowaniu których z nich jesteśmy w stanie podjąć współpracę. Współpracę na jak najszerszą skalę. Tak, by zachowując wolność zabezpieczyć się przed zawłaszczeniem//przeinaczeniem innych, a może i tej wartości. W niej również objawia się, ale i za jej pośrednictwem zabezpiecza się przywoływana na początku różnorodność. A „we współczesnym świecie – jak powiada Francis Fukuyama – różnorodność – związana z rasą, przynależnością etniczną, religią, płcią, orientacją seksualną i tym podobne – jest zarówno faktem, jak i wartością”. Jest czymś dobrym. Koniecznym. Nieuniknionym. Podstawowym.
Bez tej wiedzy – bez wolności, wartości, rozumienia własnej tożsamości, bez strategii, bez świadomości kim jest przeciwnik i kim jesteśmy my sami… będziemy jak te naiwne dzieci, jak błądzący we mgle. I choć w mocy utrzymują się przywołane na początku myśli Johna Graya, dziś liberalizm ma więcej niż dwie twarze. Ma ich miliony. A każda manifestuje się w indywidualnym wyborze, w mojej i Twojej wolności. I w decyzji by nie dać go sobie odebrać.