W socjologii mitem nazywa się najczęściej jakiś zespół wyobrażeniowy, który odzwierciedla w sposób symboliczny pewną wspólną dla danej społeczności koncepcję rzeczywistości. Przy czym mit polega na upraszczaniu i zniekształcaniu tej rzeczywistości z punktu widzenia określonej ideologii. Wybitny badacz mitów Joseph Campbell wskazuje na ich ważne funkcje społeczne, polegające na usuwaniu sprzeczności poznawczych, integrowaniu ludzi oraz motywowaniu ich do pożądanych zachowań i dążeniu do określonych celów. Życie społeczne pełne jest rozmaitych mitów, a tam, gdzie większość ludzi w nie wierzy, toczy się ono zgodnie z ich przesłaniami. Sprawia to, że świat rzeczywisty różni się zasadniczo od wyobrażeniowego.
Mity najczęściej kształtują się spontanicznie w środowisku społecznym i są reakcją na rozmaite lęki i frustracje. Można powiedzieć, że są one zbiorową formą psychologicznego wyparcia lub racjonalizacji. Służą bowiem pokrzepieniu serc, pocieszeniu i przywracaniu czemuś sensu. Dlatego szybko się rozpowszechniają i utrwalają. Mity rodzą się jednak nie tylko oddolnie i anonimowo. Są one również tworzone i świadomie wykorzystywane przez władzę po to, by mogła lepiej realizować swoje cele ideologiczne. Nie jest to z pewnością władza w systemie demokratycznym, która w pluralistycznym społeczeństwie realizuje cele pragmatyczne, a nie ideologiczne. Również władza autorytarna nie zawsze sięga po mity dla swojej legitymizacji. Nie robi tego na przykład wtedy, gdy dla utrzymania się i zniewolenia społeczeństwa wystarcza jej naga siła i terror. Władza autorytarna jest mitotwórcza wtedy, gdy dąży do ideologicznego ukształtowania społeczeństwa. Mity potrzebne są jej po to, aby pozyskać zwolenników, którzy będą ją wspierać i akceptować jej cele. Chodzi przy tym o to, aby tych zwolenników pozyskać jak najwięcej. Mity, których krzewicielem jest władza, są więc typowe dla autorytaryzmu populistycznego. Takim typem władzy był komunizm w czasach PRL-u, ze swoimi mitami „sprawiedliwości społecznej”, „sojuszu robotniczo-chłopskiego” czy „przodującej roli klasy robotniczej”. Takim typem władzy są również obecne rządy Prawa i Sprawiedliwości.
PiS nie narzuca jakiejś własnej oryginalnej ideologii, którą chciałby upowszechnić. Partia ta bazuje na starych nawykach kulturowych, będących w opozycji do progresywnej kultury Zachodu. Przyjmuje się najczęściej, że nawyki te rozpowszechnione są wśród ludzi starszych i słabo wykształconych, a także w środowiskach wiejskich i małomiasteczkowych, pozostających od dawna pod silnym wpływem Kościoła katolickiego. Jest to jednak zbyt daleko idące uproszczenie. Przywiązanie do określonej tradycji i konserwatywnych wzorów kulturowych przebiega bowiem w poprzek tych lokalnych, generacyjnych i edukacyjnych podziałów i wynika z osobistych doświadczeń i przekonań, które od wspomnianych warunków są niezależne. Trzeba również dodać, że zwolennikami autorytarnej władzy są często ludzie ideologicznie indyferentni, którzy w innych warunkach czuli się niedocenieni i deprecjonowani. Przy czym nie ma znaczenia czy ich odczucia są uzasadnione, czy są wynikiem zbyt wysokiej samooceny. PiS nie traktuje nacjonalistyczno-klerykalnej ideologii jako celu, ale jako środek do celu. Tym celem jest wyłącznie pełnia władzy. Oczywiście pomijam tutaj, wspierających „dobrą zmianę” fundamentalistów narodowych i katolickich, dla których ideologia ta jest najważniejsza.
Epatowanie tragedią, czyli mit „zamachu smoleńskiego”
Okazją do świadomego zbudowania mitu stała się dla tego środowiska katastrofa smoleńska. Wykorzystanie tej tragedii dla zdobycia poparcia społecznego, świadczy o wyjątkowym cynizmie i bezwzględności liderów tej partii. Opowieści Macierewicza o zamachu i dobijaniu rannych, ekshumacje zwłok, bzdurne teorie i eksperymenty jego, pożal się Boże, komisji, były z jak największą powagą przyjmowane i dyskutowane w mediach propagandowych PiS-u. Mimo wyników badań komisji Millera, dokładnie wyjaśniających przyczyny katastrofy, w środowisku PiS-u twardo trzymano się wersji o zamachu. Tylko z rzadka zdarzały się opinie, że przyczyna ta pozostaje nieznana. Wersja zamachu trafiła do przekonania wielu ludzi, dla których zwykła katastrofa lotnicza wydawała się czymś niewyobrażalnym w przypadku tak ważnych pasażerów, jak prezydencka delegacja. W ten sposób PiS zbudował swój mit założycielski o heroicznym prezydencie, który nie zginął, a poległ na polu chwały, bo tak bardzo obawiali się jego działań zewnętrzni i wewnętrzni wrogowie wolnej Polski. Ten mit, zwany religią smoleńską, jednoczył i spajał szeregi wyznawców Jarosława Kaczyńskiego, który podjął się kontynuacji patriotycznego dzieła swojego brata.
Obietnica lepszego jutra, czyli mit „Polski w ruinie”
Mit zamachu smoleńskiego okazał się ważnym, choć jeszcze niewystarczającym czynnikiem przejęcia władzy przez PiS. W 2015 roku pojawił się następny, szeroko wykorzystany w prezydenckiej i parlamentarnej kampanii wyborczej. Był to mit Polski w ruinie. Mimo ewidentnego, finansowanego z środków unijnych rozwoju kraju, dotyczącego infrastruktury drogowej, obiektów użyteczności publicznej, renowacji miast itp., co nastąpiło w czasie ośmioletnich rządów PO-PSL, propaganda pisowska nieodmiennie twierdziła, że 25% kraju znajduje się w ruinie. W projekcie ustawy PiS z 2012 roku zawarty był spis gmin jakoby ekonomicznie zdegenerowanych. W tym samym roku w Zakopanem Kaczyński wypowiedział słynną frazę: „My wiemy, że ten rząd doprowadził kraj do ruiny i teraz się wszystkiego pozbywa, żeby za wszelką cenę zdobyć jakieś środki”. Andrzej Duda w spocie wyborczym w lutym 2015 roku mówił o potrzebie odbudowy Polski ze zgliszcz. Parę miesięcy później w TV Republika ten kandydat na prezydenta oświadczył: „…Polskę da się naprawić. Jeżeli udało się ją odbudować z ruin po II wojnie światowej, to da się i teraz. Trzeba tylko dobrej woli i uczciwej władzy”. Beata Szydło zaś co rusz powtarzała: „Wystarczy nie kraść”. Jej telewizyjny wywiad na tle posępnych ruin fabryki w Nowej Soli miał mieć znaczenie symboliczne, chociaż wywołał protesty ze strony władz tego miasta, dumnych z jego renowacji w ostatnich latach.
Mit o Polsce w ruinie miał jednoznacznie populistyczny charakter. Odwoływał się do doświadczeń przeciętnego Polaka, który rozwój kraju ocenia przez pryzmat własnego stanu posiadania. A PiS obiecywał 500+ i inne transfery socjalne, przypominając jednocześnie niedawno ujawnione taśmy z restauracji Sowy, gdzie przedstawiciele ówczesnej władzy objadali się ośmiorniczkami, nie dbając o zwykłych ludzi.
W waszym imieniu, czyli mit „suwerena”
Zaraz po objęciu władzy użyteczny dla PiS-u okazał się mit suwerena. Miał on bowiem dla tej partii znaczenie legitymizacyjne, upoważniające do swobodnego działania. Mianem suwerena określa się najwyższy podmiot, który sprawuje niezależną władzę zwierzchnią. W narracji PiS-u suwerenem są wyborcy, którzy powierzyli władzę tej partii. Warto przypomnieć, że w 2015 roku było to około 18% uprawnionych do głosowania mieszkańców Polski, którzy wzięli udział w wyborach i zagłosowali na tę partię. Tak rozumiany suweren ma swoją reprezentację w Sejmie. Dla uproszczenia przyjęto zatem, że suwerenem jest większość sejmowa. Wyłoniony przez tę większość rząd ma prawo robić wszystko, co uważa za stosowne, zgodnie z definicją suwerena.
W upowszechnionym przez polityków PiS-u micie suwerena zawarte są oczywiste błędy, których celem jest dowartościowanie własnych sympatyków i odrzucenie jakichkolwiek ograniczeń w sprawowaniu władzy. Jeśli jednak suwerenem ma być społeczeństwo, to wyborcy PiS-u stanowią tylko jego część. Problem polega jednak przede wszystkim na tym, że pojęcie to sugeruje jednolitość poglądów na różne kwestie społeczne, takie jak religia, kultura czy wsparcie ze strony państwa. Otóż żaden ogół obywateli tego warunku nie spełnia. Dlatego powoływanie się na wolę suwerena zawsze jest fałszywe i zdradza autorytarne skłonności, polegające na dążeniu do zamykania w ten sposób dyskusji i krytyki. Suwerenem jest tu monolit, w imieniu którego wypowiada się rządząca partia.
Czasami słowo „suweren” zastępuje się w tym kontekście słowem „naród”, jak w przypadku piłsudczyków, którzy po przewrocie majowym w 1926 roku promowali hasło: „Naród maszeruje razem z wojskiem za swoim wodzem”. Kiedy indziej jest to „lud”, jak w przypadku hasła komunistów polskich w 1950 roku: „Lud pracujący miast i wsi nie zawiedzie swojego przywódcy Bolesława Bieruta”. W demokracji liberalnej nikt nie powołuje się na suwerena, bo decyzje władzy uwzględniać muszą zróżnicowanie społecznych preferencji, co znajduje wyraz w praworządności i w trójpodziale władz. Można więc powiedzieć, że czymś w rodzaju suwerena jest tu prawo. Jednak z tym, że prawo ma być ponad ludem zdecydowanie nie zgodził się w 2015 roku Kornel Morawiecki. Entuzjastyczne poparcie, z jakim jego pogląd spotkał się w Sejmie ze strony polityków PiS-u, wskazuje wyraźnie na ich sympatię dla populistycznego autorytaryzmu.
Wbijanie w dumę, czyli mit „wstawania z kolan”
W okresie „dobrej zmiany” szeroko propagowany był mit wstawania z kolan. Jego przesłanie ma zdecydowanie populistyczny charakter. Chodzi o to, aby pobożny, przywiązany do tradycyjnych wartości polski lud przestał się tych wartości wstydzić pod naporem propagandy kultury Zachodu uprawianej przez lewicę i liberałów. Minister Waszczykowski obwieścił to wprost nieco osłupiałym partnerom w Komisji Europejskiej. Do niczego nie musimy dorastać i niczego nie musimy się uczyć. Nasza polska kultura i jej wartości są najlepsze i to inni powinni się od nas uczyć. Jakież to wygodne i uspokajające. Niewątpliwie ten mit pozwolił wielu ludziom uwolnić się od kompleksów i podnieść głowy do góry. Oprócz filaru socjalnego pojawił się filar godnościowy tej władzy. Nie jesteśmy od innych gorsi i nie musimy nikogo doganiać. Ba, jesteśmy od nich lepsi.
Zarazem jednak ten mit spowodował pojawienie się innego, mniej przyjemnego uczucia, związanego z pretensją i żalem, że tak mało jesteśmy doceniani i rozumiani. I to nie tylko zagranicą, gdzie pokpiwają z naszych wartości, ale również w Polsce są środowiska, które od tych wartości się odwracają i próbują roztopić się w kulturze europejskiej. A przecież jesteśmy starym i zasłużonym dla Europy narodem, broniącym ją w przeszłości przed inwazją turecką i bolszewicką. Rodzi to gniew i nienawiść do obcych, i niezwykle silnie polaryzuje społeczeństwo.
W polityce zagranicznej, którą PiS prowadzi konsekwentnie na użytek krajowego elektoratu, przebija marzenie o mocarstwowości. Politycy PiS-u, a zwłaszcza Jarosław Kaczyński, nie rozumieją istoty funkcjonowania Unii Europejskiej, w której do decyzji dochodzi się w negocjacjach między państwami członkowskimi. Pisowski rząd stara się przyjmować w relacjach z partnerami w UE pozycję hegemona. Nie zamierza w wielu sprawach współdecydować i dążyć do kompromisu, ale dyktować swoje warunki. Skutek tego jest taki, że Polska staje się coraz bardziej osamotniona w strukturze unijnej. Ale, zdaniem Kaczyńskiego, jeśli Europa się nie ugnie, to trzeba dumnie trwać w osamotnieniu. Najważniejsza jest bowiem suwerenność, która pozwoli populistycznej prawicy spokojnie rządzić, bez wtrącania się zagranicy. Bo dla tego środowiska Unia Europejska jest zagranicą, z którą pisowski rząd chce utrzymywać jedynie stosunki gospodarcze.
Jeszcze raz uratujmy Europę, czyli mit „rechrystianizacji”
I wreszcie mit, który ma zadowolić głównego sojusznika pisowskiej władzy, jakim jest Kościół katolicki. Jest to mit rechrystianizacji. Ma on pełnić ważną funkcję cywilizacyjną, co w rozumieniu tego środowiska oznacza sprzeciw wobec sekularyzacji i powrót do kultury społecznej XIX wieku, całkowicie zdominowanej przez Kościół. Orędownikiem tego mitu stał się Jarosław Kaczyński, który wielokrotnie głosił, że poza moralnością chrześcijańską nie ma żadnej innej moralności, a ponadto religia katolicka jest jedynym zwornikiem narodowym w Polsce. A zatem kto podnosi rękę na Kościół, ten podnosi rękę na Polskę. Mateusz Morawiecki po objęciu funkcji premiera w 2017 roku obwieścił w TV Trwam: „Chcemy przekształcić Europę, ją rechrystianizować, bo niestety w wielu miejscach nie śpiewa się kolęd, kościoły są puste i są zamieniane w muzea”.
To już jest nie tylko powrót do dawnego mitu przedmurza, w którym Polska broni chrześcijańską Europę przed wpływami pogańskiego Wschodu. To jest postawienie się w roli ostatniego mesjańskiego narodu, który chce rechrystianizować pogańską, zdegenerowaną Europę. Politycy PiS-u często powtarzają, że będą bronić polskiej wyjątkowości na tle laicyzującej się i popadającej w coraz głębszy konsumpcjonizm, brak zasad i wartości Europy. Ostatnio doszło do próby zawarcia nacjonalistycznego międzynarodowego sojuszu pomiędzy PiS-em, węgierskim Fideszem i włoską Ligą. Orbán, Morawiecki i Salvini zgodnie oświadczyli, że konieczna jest rechrystianizacja Europy. W tym celu trzeba dążyć do stworzenia w Unii Europejskiej ugrupowania, które występować będzie przeciwko siłom, które odcinają się od wspólnego dorobku tradycji Europy, szacunku dla rodziny, suwerennego państwa i prawa narodów do samostanowienia.
Rechrystianizacja i renesans europejskich wartości polegać ma na odrzuceniu wszelkich konwencji antyprzemocowych i równościowych, jak Konwencja Stambulska, bo kwestionują one stare zasady patriarchatu. Należy zdecydowanie sprzeciwić się przyjmowaniu imigrantów i uchodźców, bo grozi to inwazją islamu, a poza tym są to terroryści i roznoszą rozmaite zarazki. Nie należy dopuszczać do małżeństw jednopłciowych i szerzenia się ideologii LGBT, bo zagraża to tradycyjnej rodzinie i jest sprzeczne z Ewangelią. W Polsce, poza trwającą od początku zmiany ustrojowej klerykalizacji życia społecznego, za rechrystianizację w dziedzinie edukacji i nauki zabrał się ostatnio energicznie minister Czarnek.
Mit rechrystianizacji jest skutkiem dojścia do władzy obozu ideologicznego, który jest niechętny Europie wielokulturowej, wolności religijnej oraz prawom człowieka i mniejszości. Ten obóz nie może się pogodzić z dokonującym się współcześnie naturalnym procesem sekularyzacji, związanej w Europie z pluralistycznym systemem demokratycznym, wysokim poziomem życia i coraz wyższym poziomem świadomości społecznej. To przerażające jak dalece przedstawiciele polskiej nacjonalistyczno-klerykalnej prawicy są zgodni z przekonaniami psychopatycznego mordercy Andersa Breivika, który w swoim manifeście pisał o konieczności odbudowy tożsamości chrześcijańskiej Europy, aby się obronić przed inwazją islamu, i domagał się odrzucenia tradycji rozdziału państwa i Kościoła, antyklerykalizmu Rewolucji Francuskiej i idei Oświecenia. Ideolodzy PiS-u znaleźli się więc w doborowym towarzystwie. Myślę, że dziadek Adolf też byłby z nich zadowolony.
Mitotwórcza działalność obozu „dobrej zmiany” była projektem zaplanowanym i dobrze przemyślanym. Prawicowi ideolodzy potrafili docenić potęgę mitów i zaadresować je do tych środowisk, w których mogli spodziewać się najbardziej pozytywnego ich odbioru. W ten sposób pozyskali żelazny elektorat wyznawców, którym wmówiono, że są solą tej ziemi i stanowią właściwą wspólnotę narodową, podczas gdy reszta, zwłaszcza elity i lewactwo, to margines, z którym należy walczyć. Jest to jednak margines całkiem spory zważywszy, że wśród ogółu wyborców żelazny elektorat PiS-u nigdy nie przekroczył 30%.
A swoją drogą, wspólnota narodowa nie polega na jednolitości przekonań, postaw i wartości, ale na umiejętności dogadywania się ponad podziałami różnych środowisk i grup społecznych.