Zwycięstwa wyborcze Zjednoczonej Prawicy i wciąż duże poparcie społeczne widoczne w sondażach, wynika nie tylko z transferów socjalnych, ale również z umiejętności kreowania i upowszechniania rozmaitych mitów. Są to mity nawiązujące do podstawowych wartości, które są jakoby zagrożone przez przeciwników PiS. Fałszowanie rzeczywistości, będące istotą prawicowej narracji, polega na demagogicznym zniekształcaniu znaczenia pojęć i doszukiwania się zależności tam, gdzie ich nie ma. Mity te są konsekwentnie i masowo upowszechniane przez podporządkowane władzy media i wypowiadających się publicznie polityków prawicy. Trafiają one do przekonania wielu ludziom, bo prostota demagogii i pozbawiona wątpliwości pewność siebie demagogów, zawsze osłabia siłę zdrowego rozsądku.
Słabością opozycji jest brak zdecydowania w krytyce i demaskowaniu mitów, którymi posługują się jej przeciwnicy polityczni. Ten brak zdecydowania wynika z obawy, że wartości, których te mity dotyczą, są mocno zakorzenione w świadomości Polaków i budzą silne emocje. Pojawia się więc obawa, że zdecydowany sprzeciw wobec demagogii tych, którzy występują jako ich obrońcy, może zrazić wielu ludzi do partii opozycyjnych wobec Zjednoczonej Prawicy. Poza tym nie ulega wątpliwości, że znacznie łatwiej jest wzbudzać emocje prostą demagogią aniżeli studzić je racjonalną, a przez to bardziej złożoną argumentacją. Ale właśnie dlatego, że są to wartości ważne dla większości Polaków, opozycja nie może ustawać w prostowaniu i wyjaśnianiu fałszerstw prawicowej narracji, która w ich świadomości tworzy zakłamany obraz rzeczywistości. Dopóki politycy opozycji pozostawią tu pole prawicy i będą koncentrować się na sprawach związanych z życiem codziennym obywateli, nigdy nie przejmą od niej rządu dusz. Pozostanie wówczas tylko jałowe narzekanie, że zbyt dużo ludzi w Polsce nie dojrzało do cywilizacyjnego związku z Zachodem. Porażka koncepcji „ciepłej wody w kranie” powinna być tu ważną przestrogą.
Warto więc zwrócić uwagę na istotę czterech podstawowych mitów, którymi w swojej narracji posługuje się Zjednoczona Prawica.
- Mit „demokratycznej legitymacji”
Politycy PiS-u stale powołują się na społeczny mandat, który otrzymali od suwerena, czyli wyborców. Tego mandatu nikt nie zamierza kwestionować, ale nie oznacza to, że demokratycznie wybrana większość parlamentarna może robić wszystko, co jej się podoba. Żyjemy (podobno) w ustroju demokracji liberalnej, w którym określone prawa mniejszości nie mogą być naruszane. Niewybaczalnym grzechem Platformy Obywatelskiej, gdy miała władzę, było tylko ratyfikowanie, a nie zastosowanie Karty Praw Podstawowych w praktyce legislacyjnej. Uznano, że są ważniejsze sprawy niż prawa człowieka, o które wystarczająco zadbano w polskiej konstytucji. Ten grzech sprawił, że obecnie prawica może wmawiać ludziom, że działając w imieniu większości tych, którzy wzięli udział w wyborach, postępuje zgodnie z wolą suwerena i mając większość w parlamencie może uchwalać takie ustawy, jakie jej odpowiadają. W ten sposób usiłuje się niepostrzeżenie zmienić ustrój państwa z demokracji liberalnej na demokrację hybrydową, w której aktywność polityczna obywateli ograniczona zostaje do samego aktu wyborczego. Dyktatura większości nie różni się wiele od dyktatury jednostki lub grupy społecznej. Nie przypominam sobie, aby zasady demokracji liberalnej były tematem często poruszanym i nagłaśnianym w środowiskach dzisiejszej opozycji. W świadomości społecznej zdaje się dominować przekonanie, że demokracja to po prostu rządy większości, sprawowane przez jej przedstawicieli.
Z demokracją liberalną ściśle jest związana zasada trójpodziału władzy, której celem jest wzajemne ograniczanie władz: ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej. Zjednoczona Prawica chce jednak rządzić bez jakichkolwiek ograniczeń, po dyktatorsku, bez owego – jak się kiedyś wyraził Jarosław Kaczyński – ograniczającego imposybilizmu, który jest istotą trójpodziału władzy. Aby tak było, jak chce Kaczyński, wszystkie trzy rodzaje władzy muszą pochodzić z jednego źródła. Skoro więc większość parlamentarna wybiera rząd, to powinna mieć również wpływ decydujący na władzę sądowniczą, poprzez swoich przedstawicieli w Trybunale Konstytucyjnym, Krajowej Radzie Sądownictwa i Sądzie Najwyższym. Wówczas władzy zwycięskiego w wyborach powszechnych ugrupowania politycznego nikt niczego nie zabroni, bo wymienione instytucje staną się wydmuszkami powołanymi tylko do zatwierdzania postanowień władzy ustawodawczej i wykonawczej.
Do tego właśnie, bez oglądania się na międzynarodowe konsekwencje, dąży Zjednoczona Prawica. Uzasadnienie tego dążenia jest rozbrajające w swojej prostocie. Przecież nie może być tak – twierdzą prawicowi politycy – że suweren ma tylko wpływ na władzę ustawodawczą, a za jej pośrednictwem – na władzę wykonawczą. Powinien mieć również wpływ na władzę sądowniczą. Tymczasem ta, wybiera się we własnym gronie, stając się kastą od nikogo nie zależną. Prawdziwa demokracja – twierdzą – polega na tym, że wszystkie trzy władze wyłaniane są w wyborach powszechnych. Ponieważ sędziów w wyborach powszechnych wybrać się nie da, to powinna to czynić wybrana w tych wyborach władza ustawodawcza.
Być może ta argumentacja trafia do niektórych ludzi, którzy skłonni byliby zaakceptować brak trójpodziału władz. Należy jednak zadać pytanie: dlaczego ludzie wchodzący w skład stowarzyszeń prawniczych i wydziałów prawa na uniwersytetach zostali w tej argumentacji wyłączeni z kategorii suwerena? Jeśli państwo ma być państwem prawa, to głos decydujący muszą mieć prawnicy w wyborze swoich przedstawicieli do poszczególnych instytucji wymiaru sprawiedliwości. W tym wypadku decydować musi merytokracja, a nie demokracja w znaczeniu wyborów powszechnych. Jeśli zgodzić się z argumentacją prawicowych polityków, to profesorów, podobnie jak ludzi na ważniejsze stanowiska w różnych obszarach funkcjonowania państwa, też powinno się wybierać w wyborach powszechnych. Tak oto prawica pojęcie demokracji sprowadziła do absurdu. A wszystko po to, aby ją zastąpić dyktaturą nie zmieniając nazwy. Uważam, że opozycja zbyt mało uwagi poświęca na wyjaśnienie tych spraw szerszemu ogółowi obywateli, pozostając tylko przy ogólnikowym zarzucie deliktu konstytucyjnego.
- Mit „suwerenności”
Odwołanie się do dumy narodowej często jest skuteczne. Informacje o tym, że zagranica próbuje nam coś narzucać i miesza się w nasze wewnętrzne sprawy, zawsze wywołuje odruch sprzeciwu i irytacji. Zjednoczona Prawica jako zagranicę traktuje jednak Unię Europejską, do której Polska przystąpiła dobrowolnie, świadoma nie tylko korzyści z tego uczestnictwa, ale i obowiązków, które z niego wynikają. A obowiązki te są wyraźnie określone i wynikają z systemu wartości, na których wspólnota europejska jest oparta. Nie jest to bowiem tylko wspólnota gospodarcza, ale również polityczna i społeczno-kulturowa. Ten ostatni aspekt jest szczególnie ważny, bo wspólnota wartości jest najważniejszą gwarancją trwałości Unii. Dla mieszkańców wszystkich państw tworzących UE Europa stała się ojczyzną, nie tylko w szerokim geograficznym sensie, ale w znaczeniu jak najbardziej dosłownym. Decyduje o tym integrujący charakter administracyjnych reguł stanowionych przez Radę Europy i Komisję Europejską w Brukseli oraz Parlament Europejski w Strasburgu. Odcinanie się od tych reguł i traktowanie UE jako otoczenia zagranicznego jest fałszowaniem rzeczywistości. Rzeczywistość jest bowiem taka, że przystępując do UE, władze każdego kraju członkowskiego przekazują część swoich prerogatyw na rzecz wspomnianych instytucji unijnych. Nie jest to jednak rezygnacja z tych prerogatyw na rzecz jakiejś obcej władzy, ale zgoda na rozwiązywanie spraw, których one dotyczą, wspólnie z innymi krajami członkowskimi.
Polskiej prawicy od początku, to jest od kampanii poprzedzającej referendum unijne, nie podobały się zasady obowiązujące w UE. Od początku też przedstawiciele ugrupowań prawicowych posługiwali się demagogią („Wczoraj Moskwa, dziś Bruksela”) i aby odróżnić się od zwolenników integracji z Unią, nazwali się „obozem niepodległościowym”. Po dojściu PiS do władzy w 2015 roku premier Beata Szydło, wyprowadzając unijne flagi z gmachu Urzędu Rady Ministrów, wykonała symboliczny gest znamionujący zasadniczą zmianę polityki polskiego rządu w stosunku do Unii. Prominentna polityczka tej partii – Krystyna Pawłowicz – nazwała publicznie te flagi „szmatami”. PiS-owi byłoby bowiem na rękę, gdyby UE była wyłącznie wspólnotą gospodarczą, co dawał niejednokrotnie do zrozumienia Jarosław Kaczyński. Wspólnotę wartości oficjalnie atakował minister spraw zagranicznych Waszczykowski, twierdząc, że Polacy mają swoje wartości, całkiem odmienne od tych zachodnich. Premier Morawiecki kłamliwie deprecjonował wkład UE w rozwój infrastruktury w Polsce, bełkocząc coś o chodnikach. Prezydent Duda zaś w ogóle w wątpliwość poddawał sens UE, mówiąc o wyimaginowanej wspólnocie.
Dlaczego obóz Zjednoczonej Prawicy usilnie stara się obrzydzić Unię Europejską Polakom? Dlaczego kluczy i oszukuje partnerów w Unii, a kiedy to się nie udaje, zarzuca im bezzasadną ingerencję w wewnętrzne sprawy Polski? Oczywiście robi to z tego samego powodu, dla którego niszczy w Polsce demokrację liberalną. Robi to po to, aby odrzucić wszelkie ograniczenia w sprawowaniu władzy przez własne ugrupowanie polityczne, które dąży do uczynienia z Polski XIX-wiecznego skansenu cywilizacyjnego. Walka o suwerenność władzy państwowej nie ma w tym wypadku nic wspólnego z polską racją stanu. Wręcz przeciwnie, nieumiejętność współpracy w ramach Unii Europejskiej nie jest żadnym „wstawaniem z kolan”, żadnym aktem patriotyzmu, ale cynicznym dążeniem do władzy absolutnej własnego środowiska politycznego. Jeśli dążenie to zakończy się sukcesem, czyli wyjściem Polski z Unii Europejskiej, nasz kraj stanie się zaściankiem świata, republiką bananową (choć w tym wypadku raczej ziemniaczaną), która szybko znajdzie się w kręgach wpływu jakiejś silniejszej dyktatury.
O polską rację stanu walczą w europarlamencie europosłowie polskiej opozycji, a nie zwolennicy rządu „dobrej zmiany”. Walka idzie o to czy Polska pozostanie w kręgu liberalnej kultury zachodniej, czy zostanie zepchnięta do świata wschodnich despotii. Demagogia prawicy polega na tym, że interes własnego środowiska, reprezentowany przez rząd PiS, usiłuje przedstawić jako interes Polski. Tak więc każdy, kto na forum międzynarodowym krytykuje posunięcia tej władzy, nazywany jest narodowym zdrajcą i odszczepieńcem. Należy bardzo zdecydowanie przeciwstawiać się tej narracji. Wszelka uległość, unikanie narażania się na takie hejterskie etykiety w obawie przed utratą elektoratu, są wodą na młyn prawicowych ekstremistów. Nie wystarczy przy tym powoływać się na to, że w czasach rządu PO, politycy PiS zachowywali się tak samo na forum Unii Europejskiej. To stanowczo za mało, bo nie ma tu miejsca na żaden symetryzm. Trzeba jasno precyzować wartości, o które się walczy i opisywać perspektywę, do której zmierza Zjednoczona Prawica, pozbawiając ją tych wszystkich patriotycznych frazesów.
Krytykując stosunek PiS do Unii Europejskiej, opozycja nie powinna ograniczać się do korzyści ekonomicznych i politycznych wynikających z uczestnictwa Polski we wspólnocie europejskiej. Powinna ona znacznie śmielej niż do tej pory kłaść nacisk na rozwijanie poczucia obywatelstwa europejskiego. Jest to perspektywa znacznie szersza niż tradycyjnie pojmowany patriotyzm. Czuć się obywatelem Europy to akceptować wartości i zasady ustrojowe, takie jak demokracja liberalna, rządy prawa, świeckie państwo i tolerancja obyczajowa. Dawny model patriotyzmu, oparty na partykularyzmie etycznym i rywalizacji między państwami narodowymi, musi być zastąpiony patriotyzmem ponowoczesnym, w którym dominuje etyka uniwersalna i troska o dobrostan całej wspólnoty europejskiej. Dopóki opozycja będzie się wstrzymywać z upowszechnianiem tego modelu patriotyzmu w obawie, że elektorat w Polsce nie jest jeszcze dostatecznie dojrzały do takiej zmiany perspektywy, dopóty PiS będzie w swojej demagogii skuteczny.
- Mit „walki z Kościołem”
PiS postawił na Kościół jako sojusznika, wychodząc z założenia, że ludzie w Polsce są w zdecydowanej większości wierzący i Kościół katolicki ma na nich duży wpływ. Jarosław Kaczyński, twierdząc, że poza etyką katolicką jest już tylko nihilizm, uczynił swoją partię zakładnikiem Kościoła. Głos decydujący w polskim Kościele katolickim mają dziś tacy ludzie, jak ojciec Rydzyk i arcybiskup Jędraszewski, których cechuje kompletne niezrozumienie współczesnych problemów rozwoju cywilizacyjnego i przekonanie o konieczności zapewnienia wpływu Kościoła na życie społeczne. Ten wpływ skłonni są oni i zdecydowana większość polskich księży oraz ich świeckich zwolenników upatrywać w przedsoborowym przekonaniu o świętości Kościoła jako instytucji. Są w tym przekonaniu oponentami papieża Franciszka, który stoi na stanowisku, że autorytet Kościoła powinien wynikać z jego zrozumienia problemów współczesnego świata i umiejętności reagowania na nie, a nie na konserwatywnym przekonaniu o jego nieomylności. Jeśli głos takich funkcjonariuszy Kościoła, jak Rydzyk i Jędraszewski są dla znacznej części ludzi wierzących w Polsce decydującą wykładnią moralną, to znaczy, że opozycja zbyt słabo wykorzystuje przesłanie papieża Franciszka. Trzeba bowiem usilnie przekonywać o potrzebie oddzielania wiary i wartości chrześcijańskich od Kościoła instytucjonalnego, a zwłaszcza od politycznie i osobowościowo uwarunkowanych wystąpień hierarchów Kościoła katolickiego w Polsce. Na braku tego oddzielenia żeruje Zjednoczona Prawica, która wszelką krytykę poczynań Kościoła traktuje jako atak na religię i ludzi wierzących.
Na skutek wielowiekowych starań Kościoła katolickiego w polskiej kulturze społecznej utrwalił się stereotyp duchowieństwa jako środowiska wyjątkowego, mającego bezpośredni kontakt z Bogiem, a przez to obdarzonym absolutnym autorytetem moralnym, z którego wynikać ma prawo do kontroli życia społecznego w sferze obyczajowej. Ujawnienie afer pedofilskich w Kościele i innych nieobyczajnych zachowań niektórych księży, stało się przyczyną poważnego dysonansu poznawczego wśród dużej liczby wiernych, którzy byli przekonani o świątobliwości stanu kapłańskiego. Wielu ludziom wydawało się, że przyjęcie prawdy o życiu prywatnym części kapłanów, może prowadzić do osłabienia ich wiary. Nie chcąc do tego dopuścić, próbują swój dysonans przezwyciężyć, odrzucając informacje o nieobyczajnych zachowaniach księży i traktując je jako zamierzony atak na Kościół ze strony środowisk lewicowych i liberalnych.
Brak wyraźnego rozdziału między wiarą w Boga a stosunkiem do Kościoła instytucjonalnego w polskiej kulturze społecznej jest zasadniczą przyczyną nieporozumień na tle roli Kościoła katolickiego w państwie. To z tego powodu Polska jest państwem formalnie świeckim, ale w rzeczywistości przynajmniej w części wyznaniowym. Decyduje bowiem o tym wpływ kościelnych hierarchów na treść ustaw i wiele decyzji podejmowanych na niższych szczeblach władzy państwowej. W państwie świeckim Kościół może wyrażać swoje opinie na temat rozmaitych decyzji i aktów prawnych, ale organa władzy państwowej muszą kierować się absolutną neutralnością światopoglądową, mając na uwadze pluralistyczny charakter społeczeństwa. Przekonanie, że w strukturze społecznej zdecydowanie dominują katolicy i dlatego zasady wiary powinny mieć odzwierciedlenie w ustawodawstwie, jest zwykłą demagogią, zważywszy, że wielu nominalnych katolików tych zasad nie zamierza przestrzegać, a bywa, że nawet ich nie zna. Natomiast wierzący powinni tych zasad przestrzegać bez potrzeby przymusu prawnego. W państwie świeckim prawo nie może narzucać ludziom wzorów zachowań zgodnych z określoną religią lub ideologią. A tak się niestety w Polsce dzieje w przypadku możliwości aborcji, finansowania in vitro, dostępu do środków wczesnoporonnych czy zawierania związków partnerskich i wynikających z nich uprawnień. Domaganie się neutralności światopoglądowej państwa nie jest walką z Kościołem, któremu nikt nie próbuje ograniczać prawa do głoszenia Ewangelii, a jedynie troską o respektowanie praw człowieka.
Niestety, w Polsce, w przeciwieństwie do krajów zachodnich, politycy mają poważne trudności w oddzieleniu swojego stanowiska eschatologicznego od stosunku do Kościoła jako instytucji politycznej. Charakterystyczny jest ich lęk przed podejmowaniem decyzji niezgodnych z oczekiwaniami władz kościelnych. To jest największy problem opozycji. Wielu jej polityków, będących ludźmi wierzącymi, chciałoby bowiem unikać konfliktów z Kościołem w obawie, że zostaną posądzeni o sprzyjanie ateizacji kraju. Dopóki nie zrozumieją, że stosowanie się przez nich do zasad Ewangelii, nie upoważnia ich do narzucania tych zasad ludziom, którzy tego nie chcą, będą nie przeciwnikami, a sprzymierzeńcami Zjednoczonej Prawicy, która te zasady cynicznie wykorzystuje dla utrzymania się przy władzy w sojuszu z Kościołem.
- Mit „zagrożonej rodziny”
Jest to mit najmniej przekonujący i funkcjonuje raczej jako manifestacja poparcia dla konserwatywnej wizji świata, bronionej przez Kościół. Zagrożenia dla tradycyjnej rodziny, składającej się z dwojga rodziców różnej płci i ich dzieci, Kościół katolicki i prawica upatrują w związkach partnerskich, w których ludzie żyją bez formalnego kontraktu małżeńskiego, a w szczególności w związkach homoseksualnych. Trudno zrozumieć dlaczego zalegalizowanie tych związków i przyznanie ich uczestnikom określonych uprawnień, ma stanowić zagrożenie dla tradycyjnej rodziny. Byłoby to raczej wyjście naprzeciw potrzebom ludzi, którzy ze względu na swój styl życia lub orientację seksualną chcieliby właśnie w ten sposób realizować związek uczuciowy z wybraną osobą. Brak zgody na legalizację związków partnerskich jest oczywistą dyskryminacją tych ludzi, z czego w cywilizowanym świecie zdano sobie wreszcie sprawę. W wielu krajach zachodnich ludzie nieheteronormatywni mają prawo do zawierania związków małżeńskich i do adopcji dzieci na równi z osobami heteronormatywnymi.
W Polsce, ze względu na silny wpływ Kościoła, kultura społeczna charakteryzuje się dość wysokim stopniem konserwatyzmu, który nie tylko zrównanie tych praw wyklucza, ale powoduje w niektórych środowiskach wysoce agresywny stosunek do ludzi, którzy się tego domagają. Kościół i prawica tłumaczą te agresywne postawy właśnie zagrożeniem dla tradycyjnej rodziny ze strony ideologii LGTB. Ta ideologia ma jakoby polegać na propagowaniu związków homoseksualnych, co może skłonić niektórych ludzi, szczególnie młodych, do zmiany swojej heteronormatywnej orientacji seksualnej. Otóż ten element prawicowo-katolickiej narracji jest wyjątkowo słabym jej punktem i powinien być bezwzględnie wykorzystany przez lewicowo-liberalną opozycję. Wszystkie poważne źródła naukowe jednoznacznie wskazują, że orientacja seksualna jest wrodzona, a nie nabyta, a ponadto nie jest to stan chorobowy, który może być poddany jakiejś terapii. Orientacji seksualnej nie można kształtować, bo człowiek przychodzi z nią za świat i z nią umiera. Dążenia ludzi LGBT, domagających się równego traktowania, nie mogą być zatem uznane za ideologię, której celem jest niszczenie tradycyjnej rodziny. Demagogiczne argumenty Kościoła i prawicy służą w tym wypadku utrwaleniu stanu nierówności oraz pozyskaniu zwolenników wśród najbardziej ksenofobicznie i bigoteryjnie nastawionych warstw społecznych.
Tradycjonaliści, poszukując zewnętrznych urojonych zagrożeń, nie dostrzegają zagrożeń wewnętrznych, które sprawiają, że wiele rodzin jest patologicznych, w których dominuje przemoc i demoralizacja. W niedostrzeganiu i lekceważeniu tych zagrożeń, co było dobrze widoczne w sporach dotyczących ustawy o przemocy w rodzinie, ujawnia się cała hipokryzja „obrońców tradycyjnej rodziny”, dla których trwałość związku małżeńskiego jest ważniejsza od cierpienia tych, którzy żyją w rodzinie patologicznej. Oburza również ich niewrażliwość i widoczna pogarda w stosunku do rodzin rozbitych i niepełnych, w których, najczęściej kobiety, muszą samotnie wychowywać dzieci. Świadczy to o zimnym, doktrynerskim podejściu do uczuciowych związków między ludźmi. Tę hipokryzję i doktrynerstwo środowiska katolicko-prawicowego politycy opozycji powinni starać się wykorzystywać w walce politycznej.