Chcesz zobaczyć, jak wyglądałaby teoria ekonomiczna tworzona przez księgowych? MMT (Modern Monetary Theory, czyli Nowoczesna Teoria Monetarna) jest dla ciebie. Jest tam dużo równań, wszystko się zgadza, za to słabo ma się do rzeczywistości. Jednocześnie to główne źródło uzasadnień postulatów, by deficyt budżetowy finansować z dodruku pieniędzy i stąd budzi wiele zainteresowania, zwłaszcza wśród lewicowych polityków. Warto więc rzucić na nią okiem.
Ekonomia (zwłaszcza makroekonomia) w dużej mierze składa się z równań. Równania zaś mają to do siebie, że można przenosić wyrażenia z jednej strony na drugą i dalej wszystko się zgadza. MMT używa tego triku, by rzeczy oczywiste przedstawić w sposób sensacyjny. Weźmy postulat finansowania budżetu z dodruku pieniądza. Kiedy myślimy o budżecie (B), wiemy, że finansowany jest z podatków (T), a reszta to deficyt budżetowy (D). B = T + D. No dobra, ale jak się finansuje deficyt? Zasadniczo, zaciągając dług: u inwestorów (I), ale część czasem kupuje bank centralny (CB). Zakup obligacji przez bank centralny to dodruk pieniądza. Teraz B = T + I + CB. Poprzestawiajmy trochę to równanie, by dowiedzieć się, ile to pieniądza wydrukowaliśmy: CB = B – T – I. To dość logiczne – dodruk wyniósł tyle, ile nie udało nam się ściągnąć w podatkach i od inwestorów.
Co proponuje MMT – sfinansować budżet w całości z dodruku pieniądza. No ale zaraz pojawia się zastrzeżenie – przecież to spowoduje inflację! I owszem, stwierdza MMT – zatem, by z nią walczyć, trzeba ściągnąć z rynku nadmiar pieniądza. Jak? Ściągając podatki i sprzedając obligacje! Ile zatem pojawi się nowych pieniędzy na rynku: CB = B – T – I, czyli wyszliśmy dokładnie na to samo. Ale idąc tą drugą drogą, możemy triumfalnie mówić, że cały budżet sfinansowaliśmy z druku pieniądza. Tyle że jesteśmy dokładnie w tym samym punkcie, co przedtem i budżet nie może rosnąć w nieskończoność.
Jak pisałem na początku, to efekt bawienia się równaniami, co powoduje, że wszystko się zgadza. I ktoś mógłby powiedzieć, że taki opis jest równie dobry, jak tradycyjny. Ale tak nie jest, bowiem nie oddaje on rzeczywistych procesów. Wedle MMT za walkę z inflacją odpowiada polityka podatkowa – wysoka inflacja powinna powodować wzrost podatków. Tymczasem w rzeczywistości za walkę z inflacją odpowiada polityka monetarna, czyli ustalane stopy procentowe. I są po temu dobre powody: politykę monetarną można niskim kosztem zmieniać często – choćby co miesiąc. Za to zmiany w polityce podatkowej są niezwykle kosztowne, bo dostosować się do nich muszą wszystkie firmy. Zmiany w podatkach co miesiąc byłyby nie do wytrzymania i przyniosłyby realne gospodarcze straty. Więc pomimo że opisy te są matematycznie równoznaczne, to nie są równie dobrym opisem rzeczywistości. I o tym należy pamiętać, analizując wypowiedzi zwolenników MMT, że ich twierdzenia są matematycznie poprawne, ale ich wnioski często błędne.
Zwolennicy MMT używają często naładowanych emocjonalnie terminów, by sprzedać nam coś, co wydaje się dobre, a niekoniecznie takim jest. Weźmy takie stwierdzenie: deficyt sektora publicznego jest nadwyżką sektora prywatnego. Brzmi zachęcająco – każdy by chciał mieć „nadwyżkę” – znaczy deficyt sektora publicznego musi być dobry! No, wcale nie musi. Jak pisałem wyżej, deficyt sektora publicznego to dodruk pieniądza i papiery wartościowe. Pierwsze może powodować inflację (o czym więcej za chwilę), drugie to, jak twierdzą zwolennicy MMT, bezpieczny sposób inwestowania i oszczędzania (o tym bezpieczeństwie też jeszcze będzie). Problem polega jednak na tym, że ta metoda inwestowania ma jeden poważny problem – zwykle daje ujemne realne zwroty. Słowem, oszczędzając w ten sposób, zwykle na tym tracimy. To stawia przed nami poważne pytanie – skoro tak jest, to czemu inwestorzy kupują obligacje państwowe? Odpowiedź zaś jest taka, że w dużej mierze Państwo ich do tego zmusza. Regulacje wymuszają na instytucjach finansowych pewne zaangażowanie (czasem bardzo znaczne) w obligacje. Narzędzi państwo ma tu wiele i zebrane są one pod szyldem o nazwie represji finansowej. Fajna ta nadwyżka.
MMT twierdzi, że deficytów nie ma się co bać – o ile są finansowane w lokalnej walucie. W końcu, mając prasę drukarską, państwo zawsze może wydrukować pieniądze potrzebne do obsługi długu. Innymi słowy, nic nie może zmusić państwa do bankructwa na długu w swojej własnej walucie. I jak zwykle problem z MMT jest taki, że bierze teorię za rzeczywistość. A rzeczywistość jest taka, że państwa we własnej walucie dość regularnie bankrutują. Zwolennicy MMT próbują wskazywać w takim przypadku na inne okoliczności, np. to, że dana waluta była powiązana z inną walutą i stąd bankructwo. Powiązanie swojej waluty z inną też jest jednak decyzją polityczną, którą można w każdej chwili odwołać, a państwa się na to nie decydują.
A czemu nie? Bo o ile zmusić państwa do bankructwa w swojej własnej walucie nie można, to państwo samo może taką decyzję podjąć (i czasami podejmuje). Bankructwo państwa może być rozwiązaniem lepszym od alternatywy. Weźmy przykład wydrukowania pieniędzy potrzebnych do spłaty całego długu. Czy państwo może to zrobić? Ano, może. Ale nie zrobi, bo doprowadziłoby to do hiperinflacji i całkowitego załamania gospodarki. W tym momencie państwo mogłoby się cieszyć, że nie zbankrutowało, ale jednocześnie zarządzałoby zgliszczami. Tak samo utrzymanie powiązania z inną walutą może być bardziej wartościowe niż „niebankrutowanie”. Twierdzenie, jakoby dług publiczny we własnej walucie był bardzo bezpieczny, jest zatem mrzonką. Nawet jeśli nominalnie dostaniemy każdą obiecaną złotówkę, nie ma żadnej pewności, że cokolwiek za nią kupimy.
Istotne jest też wspomnienie, po co MMT te deficyty. Wedle tej teorii państwo powinno doprowadzić do pełnego zatrudnienia – zlikwidować bezrobocie. Co więcej, tego typu deficyty nie powinny powodować inflacji. Jeżeli damy komuś pracę i on coś wyprodukuje, to na rynku będzie więcej dóbr i ceny nie wzrosną. Ten argument sprawdzi się, jeżeli płacąc danej osobie 1000 zł wyprodukuje ona dobra warte 1000 zł. Jeżeli wyprodukowane dobra będą warte więcej niż 1000 zł, to wręcz możemy wywołać deflację. No ale w takim przypadku daną osobę zatrudniłby sektor prywatny, bo to przecież zyskowne. Problem się pojawi jednak, jeśli wykonana praca przyniesie korzyści znacznie mniejsze niż 1000 zł, bo wtedy impuls inflacyjny już się pojawia. Takie działanie może mieć sens, jeżeli gospodarka znajduje się w stanie marazmu i potrzebuje impulsu, by zaskoczyć i te osoby znajdą niebawem bardziej produktywne zajęcie, ale w normalnej sytuacji jest to podejście bez większego sensu.
Szczególnie, że w dłuższym okresie przyniesie kolejny zestaw problemów. To, co kupuje państwo, to dość specyficzne rodzaje dóbr i usług. Państwu nie potrzeba chleba czy nowoczesnych technologii. Przydają mu się za to urzędnicy, papier, czołgi itp. Wciągając bezrobotnych do obsługi tego typu produkcji, powodujemy wytworzenie umiejętności służących właśnie temu. Nagle mamy coraz więcej urzędników i coraz większa część PKB związana jest z potrzebami państwa. Powoduje to zmniejszanie konkurencyjności sektora prywatnego i kolosalne problemy gospodarcze w dłuższym terminie, a następnie bolesną transformację z dużym bezrobociem – zanim ludzie przekwalifikują się do bardziej efektywnych miejsc pracy. Jak bardzo to boli, nie trzeba w Polsce nikogo przekonywać (choć często zapomina się, że ból transformacji wynika z problemów narosłych przed transformacją).
MMT to teoria, która rzuca nośnymi hasłami, które jednak niewiele nowego wnoszą, kiedy im się bliżej przyjrzeć. Manipuluje emocjami, by ludziom wydawało się, że spotyka ich coś dobrego, kiedy dzieje się wręcz przeciwnie. Opiera się na teoretycznych założeniach, nie zważając na rzeczywistość. Wszystko to zaś, by uzasadnić i promować coraz większy udział państwa w gospodarce poprzez odbieranie sektorowi prywatnemu zasobów. Gdzie to prowadzi, wiemy doskonale, ale cel jest tutaj maskowany poprzez dezorientujące slogany i operacje matematyczne.