Model szwedzki, czyli demokratyczne państwo przemiałowe
„Amerykańska demokracja przetrwa do czasu, kiedy Kongres odkryje, że można przekupić społeczeństwo za publiczne pieniądze.”
— Alexis de Tocqueville„Democracy, if left alone, will inevitably destroy the market—which is one of the necessary conditions of its existence—and thus in the long run will be a self-destructive system.”
— Gerard Radnitzky, „Is Democracy More Peaceful than Other Forms of Government?” [w: Hans-Hermann Hoppe (red.), „The Myth of National Defense”, Ludwig von Mises Institute, Auburn 2003, s. 186]
Wybory można wygrać tylko w jeden sposób – obiecując ludziom, że się im coś da. Potem władzę można utrzymać głównie dzięki pompowaniu publicznych środków w „krańcowego wyborcę” (tj. te grupy, które mogą zmienić decyzję, na kogo głosować pod wpływem subsydiowania). Politycy więc prześcigają się w składaniu obietnic, a potem im bliżej terminu kolejnych wyborów, tym bardziej wzbiera szaleńcza fala wydawania publicznych pieniędzy, żeby kupić poparcie jak najliczniejszych rzesz społeczeństwa. Opozycja musi obiecywać, że będzie wydawała jeszcze więcej niż rząd jest w stanie wydać („naturalnym” ograniczeniem jest dla tego procesu wydolność gospodarki i rentowność obligacji – nie da się podwyższać podatków i pożyczać na rynkach finansowych w nieskończoność; „nienaturalnym” ograniczeniem jest zaś kultura polityczna danej społeczności – dla przykładu przed I wojną światową dług publiczny podlegał silnemu tabu, deficyt jawił się jako ciężki grzech, więc rządy długów nie zaciągały). Gdy gospodarka dochodzi do ściany i wszyscy zaczynają się bać o swoje bezpieczeństwo, wybory wygrywają tacy politycy, jak Margaret Thatcher.
Ponieważ z wyborów na wybory coraz więcej ludzi żyje z redystrybucji dochodu, to naturalnie wzrasta liczba osób przekonanych, że redystrybucja jest potrzebna i moralna. Ludzie się do jej widoku przyzwyczajają i przestają traktować ją jako coś dziwnego czy oburzającego – w debacie publicznej zaczynają dominować argumenty utylitarne, a nie moralne. Skoro już redystrybucja jest wszechobecna, to ludzie mają tendencję do racjonalizowania jej – tłumaczenia, że ona nie pojawiła się z przypadku, tylko dlatego, że jest konieczna dla zachowania stabilnego ładu społecznego. Argumenty moralne z kolei ulegają przeistoczeniu – sprawiedliwość, która zakazywała (przymusowej) redystrybucji, staje się sprawiedliwością społeczną, w której redystrybucja jest imperatywem moralności politycznej; nierówność, która dawniej wydawała się naturalną cechą ludzkich społeczeńśtw, dziś staje się skandalem, który nakazuje rządowi wyrugowanie jej za wszelką cenę, nie zważając na żadne koszta.
Politycy mnożą wydatki w tempie zatrważającym, wydają publiczne środki szybciej niż nadążają zdzierać z podatków. Coraz więcej odbiorców jest tej redystrybucji beneficjentami, a to sprawia, że oni, ich rodziny, ich przyjaciele i inni ludzie, którzy z nimi sympatyzują zaczynają wierzyć w ten system. Czasami szerokie poparcie można kupić subsydiując jedną małą grupę, z którą wszystkie inne sympatyzują – weźmy za przykład rodziców chorych dzieci.
U źródeł problemów cywilizacji zachodniej leży ekonomiczna i społeczna konsekwencja wyborów (z tajnością głosowania) – aukcja polityczna, przekupstwo wyborców publicznymi pieniędzmi. Im większe państwo i im liczniejsza rzesza głosujących, tym większe wypaczenia systemu masowej redystrybucji. Im bardziej scentralizowane państwo, tym większy potencjał rządu do zawłaszczania przestrzeni indywidualnego wyboru. Kiedyś demokratyczni „liberałowie” to zrozumieją, ale wtedy już będzie za późno na secesję, już będzie za późno na wolność.
Doskonałym przykładem tego, do czego prowadzi dojrzała demokracja, jest Szwecja. Pozwolę sobie zacytować fragment tekstu wybitnego filozofa nauki, popperysty i klasycznego liberała, Gerarda Radnitzky’ego (Ibid., s. 160):
„Sweden is probably the best illustration of the predicament of the advanced churning society: bare-majority rule (and unqualified franchise) in combination with an absolute majority of the franchised voters deriving their livelihood from public funds. Thirty-six percent of adults are productively employed (7 percent self-employed and 29 percent privately employed); 27 percent are employed in the public sector, in the tax-financed welfare complex of state education, health, social services, public transport, etc.; 34 percent are clients of the state (students, pensioners, the unemployed, etc.); and 3 percent are clients of the civil society, i.e., they cover most of their outlays with the help of husband or wife or other relatives (once a large group, they get fewer and fewer). That means that only just over two-fifths of the adult population over 17 and under 65 is gainfully employed. Never have so many had so few to thank for so much. A change of the system would presuppose a change of lifestyles—and also the slaying of a few of the sacred cows, among them the principle of unqualified franchise.”
Tylko ⅖ dorosłych Szwedów pracuje dla zysku! Nieprawdopodobna produktywność zaledwie 3,8 mln osób, która pozwala utrzymać się im, ich rodzinom i, dzięki płaconym przez nich podatkom, reszcie szwedzkiego społeczeństwa żyjącego z budżetu państwa, tj. 5,7 mln ludzi. (Ekonomiści szkoły wyboru publicznego nazywają to zjawisko „państwem przemiałowym”, terminem wymyślonym przez Anthonego de Jasaya w „The State”, a rozpropagowanym w literaturze technicznej przez noblistę Jamesa M. Buchanana. Państwo przemiałowe to takie, w którym o tym kto dostanie państwowe transfery dochodu i majątku, w jakiej wysokości i na jakich zasadach zależy od politycznej siły przetargowej, jaką posiada dana grupa wyborców i/lub grupa interesu.) Niezwykła produktywność Szwedów to zasługa swobodnego rozwoju kapitalistycznej gospodarki, dzięki 130 latom pokoju (Szwecja była dłużej neutralna niż Szwajcaria, bo od 1884 roku), protestanckiej etyce pracy (vide Max Weber i Anthony de Jasay) i niskim udziałom wydatków państwa aż do lat 1960-tych (w XIX wieku Szwecja miała nawet niższy udział wydatków rządowych w PKB niż USA). Szwecja to idealny w zasadzie przykład, jak kapitalizm zwiększa produktywność pracy społeczeństwa (tj. zwiększa jej wydolność – ta sama osoba pracując przez ten sam okres czasu jest w stanie wyprodukować więcej) dzięki akumulacji kapitału oraz jak państwo potrafi (i w zasadzie musi, nie ma innego wyjścia jak) to wszystko, za przeproszeniem, spieprzyć. (Co zresztą powinno dać do myślenia socjalistom, którzy pragneliby szwedzkiego modelu także w biedniejszych krajach. Marks wiedział, że „kapitalizm musi najpierw przeżyć swoją użyteczność”.)
Historia gospodarcza dowodzi jasno: oszczędności → inwestycje w kapitał → wzrost produktywności pracy → zamożność. Demokracja niszczy początek tego łańcucha – parcie na redystrybucję dochodu uniemożliwia oszczędzanie (zwłaszcza, że najwięcej oszczędzają i inwestują bogaci).
Tego systemu nie da się naprawić. To jak zamawianie dania w restauracji w kilkadziesiąt milionów osób i decydowanie o równomiernym poniesieniu kosztu. Wszyscy podlegają silnej pokusie, żeby zamówić więcej, niż w sytuacji, gdyby mieli płacić za siebie (wszyscy próbują jechać na gapę). Rachunek rośnie w nieskończoność i wszyscy to widzą, ale nikt nie podejmuje się ograniczenia swojej konsumpcji „na koszt państwa” i poniesienia większego wkładu w „dobro wspólne”, bo to z indywidualnego punktu widzenia kompletnie nieracjonalne. Zresztą o ile ograniczenie przez obywateli konsumpcji dóbr i usług finansowanych przez państwo mogłoby pomóc, o tyle zwiększenie dobrowolnych (a tym bardziej przymusowych) danin dla państwa zapewne by mu zaszkodziło, bo państwo to „alkoholik” – jest uzależnione od redystrybucji, jest uzależnione od życia ponad stan i na kredyt. Państwo jest nieuleczalnie chorym, beztroskim jak dziecko wydawaczem pieniędzy, workiem bez dna. Oddając więcej państwu szkodzimy mu, sprawiamy, że jeszcze silniejsze są bodźce, które prowadzi je – i przy okazji nas – do samozniszczenia. Ludzie, którzy uciekają z podatkami za granice de facto działają na korzyść państwa, tworząc bodźce do dyscypliny budżetowej, do racjonalniejszego dysponowania środkami, do ograniczenia redystrybucji.
Politycy piastują swój urząd tylko tymczasowo, więc ich perspektywa jest krótkoterminowa. To zupełnie naturalne, że będą wydawać zbyt dużo, opodatkować wszystko co się rusza i pożyczać ile się tylko da, bo wiedzą – après nous le déluge – że to ich następcy będą ponosić negatywne konsekwencje ich działań (zresztą jeśli nie będą tego robić, to trudniej im będzie wygrać z polityczną konkurencją – opozycja nie będzie miała skrupułów, żeby to robić, więc łatwiej jej będzie przejąć władzę). Konkurencja polityczna zmusza obie strony do niszczenia fundamentów gospodarki rynkowej. Jeśli któraś strona zaprzestanie przekupywania wyborców, to odpadnie z wyścigu o tron. Poza tym politykom lekko przychodzi dysponowanie publicznymi pieniędzmi, bo z ich perspektywy to darmowe środki, nic ich to nie kosztuje.
Powyższe obserwacje nie są bynajmniej jakoś szczególnie odkrywcze, a mimo to bardzo dużo ludzi nie jest ich świadoma. Dlaczego? Otóż wykazywanie oczywistych wad i ułomności procesu demokratycznych wyborów jest niezwykle trudne, bo krytyka demokracji stała się tematem tabu podlegającym silnej autocenzurze. Trudno jest przebić się przez quasi-religijny, metafizyczny mur uodporniający opinię publiczną na racjonalną krytykę. Słowo „demokracja” przestało być słowem opisowym, stało się normatywem – tożsamym z dobrem. Ktoś, kto atakuje demokrację, staje się zatem kimś, kto atakuje dobro. Daltego tak trudno sobie uświadomić negatywne konsekwencje wyborów powszechnych.
I jak w takich warunkach rzetelnie analizować rzeczywistość społeczną, gdy zamiast krytycznej analizy, mamy tylko modły pochwalne na część politycznego bożka? Sprzeczne wewnętrznie wyrażenie „liberalna demokracja” tak głęboko się zakorzeniło w kulturze, że ktoś atakujący demokrację z pozycji liberalnych, staje się w opinii większości „wolnorynkowym fanatykiem”, „konserwatywnym-liberałem”, „libertarianinem” czy „korwinistą”. Najlepszym dowodem, jak silna jest autocenzura „liberalno”-demokratycznych bajarzy, jest fakt, że ten tekst nie ukaże się na stronie fejsbukowej „Liberté!”.
Bolesna prawda jest taka, że im więcej osób ma prawo wyborcze tym silniejsze są bodźce aukcyjne odpowiedzialne za nadmierną redystrybucję i regulację współczesnego państwa opiekuńczego. Demokrację trzeba zmniejszyć, trzeba ją „zdemasowić” – albo poprzez zmniejszenie obszaru, na którym sprawowana jest demokratycznie wybrana władza (decentralizacja, federalizacja, secesja), albo poprzez wprowadzenie systemu cenzusów (np. merytorycznych i majątkowych).