„De mortuis nil nisi bene”. Nigdy nie umiałam pogodzić się z tym zdaniem Dlaczego ma to mnie obowiązywać, skoro niesie ze sobą nieprawdę, a nie jest znakiem wybaczania, jest tylko milczeniem? Dlaczego ma zniknąć z pamięci żyjących coś, co często jest jedynym w swoim rodzaju śladem człowieka, odbiciem jego osobowości, jak linie papilarne, jak utrwalony na fotografiach i filmach obraz twarzy, grymasu, gestu?
To pytanie wróciło do mnie wczoraj, w rozmowie z dziećmi Yoshiha, mojego japońskiego brata. Znałam Go na wiele lat przed ich narodzeniem.
Miałam 13 lat, kiedy do nas, do Łodzi, przyjechał. Był o pół roku ode mnie starszy. Przywiózł na warszawskie Powązki prochy zmarłego przed dwoma laty ojca, japońskiego profesora Ryochu Umedy.
Profesora znaliśmy tylko z korespondencji. W międzywojennej Warszawie spędził swoje najlepsze lata, wśród poetów i artystów. Listy były wzruszające, pełne ciepła i sentymentu. Były i fotografie – żony i dwóch synków. Młodszy leżał na brzuszku, pełen niemowlęcego wdzięku. Pod spodem widniał podpis: „Nomi głupio śmiejący”. Starszy miał butną minę, patrzył prosto w obiektyw.
Ryochu Umeda zmarł na raka w 1962 roku.
Parę lat temu, grzebiąc w rodzinnych starych papierach, trafiłam na list pani Hisayo, pisany po śmierci męża. Umierający profesor Ryochu życzył sobie, by któryś z jego synów pojechał do Polski. Wola japońskiego ojca jest święta. Borykając się z kłopotami finansowymi, młoda wdowa pytała, czy nie znamy przypadkiem jakiejś polskiej rodziny, która podjęłaby się wychowania dwunastoletniego chłopca.
Rodzice byli pod głębokim wrażeniem niedawnej śmierci przyjaciela. Długo chorował na nowotwór. Do końca pisał i tłumaczył, żona pełniła rolę sekretarki. Na tydzień przed śmiercią ochrzcił się i przyjął imię polskiego świętego, Stanisława.
Co miał uczynić mój Tatko, kiedy w liście padło proste na pozór pytanie: „czy nie znamy jakiejś polskiej rodziny… „Jak zwykle, poszedł z listem do Matki. Niestety, przy najlepszych chęciach nie mogli wśród swoich licznych przyjaciół odnaleźć wariatów, skłonnych do sprawowania opieki nad dorastającym japońskim chłopcem, nie znającym ani jednego polskiego słowa. A że nie umieli odmówić, sami to wzięli na siebie.
Matka załamywała ręce. „Gdzie on w ogóle zamieszka? Przecież wszystkie pokoje zajęte. Pięcioro własnych dzieci, dwie babcie… „Będzie mieszkał u mnie!”- bohatersko oświadczył Tatko. I rzeczywiście, kiedy już mały przyjechał, rozstawiono pomiędzy biurkiem a półką z książkami polowe łóżko. Ale ponieważ zagradzało drogę do słowników, próbowano innych rozwiązań. Po kilku miesiącach wędrówek Yoshiho osiągnął swój nowy życiowy port w pokoju babci Ali, za parawanem.
Dobrze pamiętam te pierwsze chwile. Przyjechał w sierpniu i natychmiast trafił na polską wieś, nad Pilicę, gdzie moja siostra Marysia prowadziła swoje pierwsze wykopaliska archeologiczne. Nie zdołał nawet ochłonąć po podróży, kiedy go porwałam – chwyciłam za rękę. Musiałam Mu natychmiast pokazać to, co najpiękniejsze. Z sosnowego pagórka pobiegliśmy w dół, do wąwozu zarośniętego kaliną, z wilgotnym chłodem strumienia, potem znowu biegiem na górę, z której rozpościerał się niebywały widok. Dzikie zakole Pilicy, biały, piaszczysty i wysoki kanion. Niebo, jaskółki, zieleń i błękit. To była pierwsza Polska, jaka zobaczył.
Przywiózł Go na wieś mój Tatko, zafrasowany nową sytuacją. Wręczył mi rzecz bezcenną – rękopiśmienny słownik polsko- japoński, dzieło profesora Kotańskiego. Surowo przykazał: mam codziennie uczyć Japończyka dziesięciu polskich słów. Dwa pierwsze znaleźliśmy z Yoshihem natychmiast – „Hageta atama”- Łysa Głowa. Było to prawdziwie trafne, nowe imię nowego opiekuna, Konrada Jażdżewskiego. A życie pod namiotami przyniosło niebawem następne wyrazy: sayonara, dozo, oyasuminasai i neru ka! Idziemy spać?
Nie było nazwy mrówek, a namioty nie miały podłogi. Któregoś wieczoru Yoshiho siedział przed namiotem, gestykulował i krzyczał, próbując bezskutecznie określić istotę swojego cierpienia.
Dzień jego przybycia został skrupulatnie zapisany w moim pamiętniku.
16 sierpnia 1963
Moje tegoroczne wakacje to jedna wielka przygoda. Namioty rozbiliśmy w lesie, niedaleko Pilicy. Ustawiono kuchenkę z prehistorycznym bykiem na dykcie, jesteśmy bowiem „Ekspedycją wykopaliskową UŁ” Jednak nasza zgrana paczka wcale nie ma miny tak poważnej jak ta nazwa. Wszyscy są młodzi i są studentami. Tylko Marysia jest już magistrem. Komendantem obozu jest Janek, „gospodarczą” – nasza Maryśka, a oboźnym – Przemko. „Szara masa” składa się z drugiej Marysi, Bożeny, Kingi, Ziemka i Marka. Resztę stanowimy my – dzieciaki.
O szóstej wyrywa nas z błogiego snu gwałtowna ”Pooobud – ka!!!” oboźnego. Przez dobre 5 minut z namiotów wydobywają się zaspane, nieartykułowane dźwięki. Potem sztuka po sztuce (dziewczęta) i element po elemencie (chłopcy) wygrzebują się na wykop. Dyżurne tymczasem przygotowują śniadanie.
Praca na wykopie trwa do pierwszej. Zupełnie wesoła jest ta praca. Potem wszyscy lecą myć się do strumyka i na obiad. (jadamy we wsi). Gdyby ktoś przechodził koło obozu gdzieś koło godziny trzeciej, usłyszałby tylko i wyłącznie chrapanie i sapanie. To LMB czyli Leżenie Martwym Bykiem. Potem idzie się na jeżyny lub do Stobnicy, ale najczęściej – „się kąpać”
Te dzieciaki to ja i Yoshiho. Pewnego pięknego dnia coś zahuczało, zatrąbiło – przyjechał warszawą Tatko i przywiózł cudo z importu – Japończyka. Cudo ma lat 13 i bardzo czarne, prawie granatowe włosy. Mówi trochę po angielsku, a ponieważ ja też, łatwo się dogadamy. Yoshiho będzie moim bratem przez 10 lat, potem wróci do Japonii. Jest synem rok temu zmarłego profesora Ryochu Umedy, który był wielkim przyjacielem Polski. Tłumaczył na japoński „Quo vadis,” , „Faraona”, ”Odę do młodości”. W dniu śmierci się ochrzcił. Ale maly Yoshiho nie lubi katolików. „Ja jestem nic, nic, nic!… No, zobaczymy potem.
21 sierpnia, środa.
Pogoda się popsuła. Mocowaliśmy się dziś z Yoshihem, spadłam ze schodów i stłukłam nogę. Musze systematycznie uczyć Yoshiha polskiego, bo to leniuch jakich mało. Sama przy tej okazji tez się czegoś nauczę po japońsku.
26 sierpnia, poniedziałek.
.
Stał się wypadek. Bawiliśmy się piachem w Białym Kanionie i Yoshiho chciał się otrzepać. Nagle zdjął koszulę i wskoczył do wody. Krzyczeliśmy z Markiem, ale kąpał się dość długo. Gdy wylazł, Marek chciał dać mu w skórę. Złapał go za rękę i wykręcił. Yoshiho szarpnął się i z wielkim krzykiem i płaczem rzucił się na ziemię. Jak tylko się go dotknęło, to wrzask nie z tej ziemi. Był w mokrych slipach i na mokrym piachu. W obozie była tylko Bożena, nie wiedzieliśmy, co robić. Leżał tak półtorej godziny. Potem wrócili Przemko z Kingą. Wzięliśmy Yoshiha na koc i do obozu.. Dziś pojechali do Sulejowa, do doktora. Zobaczymy, co to będzie.
Maryśka świeżo po magisterium z archeologii i Przemko, student matematyki, przywożący do szpitala japońskie dziecko byli nie lada sensacją w szpitalu. W Piotrkowie, bo w Sulejowie nie było u kogo szukać pomocy. Okazało się, że chłopak tak się szarpnął, kiedy go Marek złapał za rękę, że miał pogruchotane kości barku. Kiedy mu założono gips na połowę torsu, sensacja była jeszcze większa. W pierwszej połowie lat sześćdziesiątych Yoshiho był jedynym w Polsce japońskim dzieckiem. Nieliczni przyjeżdżający wówczas do Polski jego rodacy zawsze odwiedzali nasz dom, by małemu przekazać list od matki, jakieś drobne prezenty, japońskie lektury i smakołyki.
Był ode mnie trochę niższy, choć starszy. Fantastycznie wysportowany, w powietrzu robił salto. Kiedy poszedł do szkoły, natychmiast znalazł wielu przyjaciół. Pierwszą klasę liceum planowo powtarzał, bo musiał nauczyć się języka. Sporo mu pomagałam w rozgryzaniu tajników gramatyki. Był bardzo zdolny. Pięknie rysował i nieźle śpiewał. Polubił nasz rodzinny repertuar i wkrótce zawodził, wraz z nami, smętne pieśni Moniuszki.
W moim życiu nastąpiła tez inna, radykalna zmiana: zaczęła się nauka w Liceum Muzycznym na Jaracza.
Wrzesień 1963
I znowu nie mogę wytrzymać bez starego przyjaciela i zaczynam pisanie. Bardzo dużo się zmieniło. Chyba wszystko się rozpadło i rozleciało, a czasem i złączyło. Nie mam już tych przyjaciółek, Ani i Małgosi, mam zasadniczo tylko przyjaciół. Chłopcy są chyba lepsi od dziewczynek. Najbardziej zmieniłam się ja. No i mam w domu tego chłopaka… Yoshiho ma tyle samo lat, co ja, i świetnie się rozumiemy.
Prawda jest taka, że bez przerwy się nawzajem walimy po łbie. Zabawy są dzikie, szalone. Nie mam pojęcia, jak rodzina to znosi. Intensywności tym zabawom dodaje też obecność mojego sześcioletniego braciszka, nazwanego przez nas Nomim, po tamtym, który został w Japonii .W okresie świąt odwiedza nas czasem jeszcze jeden miły chłopczyk – Michał Wroniszewski. Przychodzi na Kościuszki, żeby się z nami „pobawić” Mam jeszcze go w oczach: wchodzi do pokoju i pełen osłupienia patrzy, jak: przyciskam głowę Yoshiha do podłogi, potem stawiam na nim moja zwycięską stopę.
Michałek jest młodym intelektualistą, ale ja jeszcze nic o tym nie wiem. W roku 1963 wyraźnie nie nadąża za tempem naszych zabaw.
Bywają też kłótnie. Pamiętnik zawiera też inne, mniej optymistyczne fragmenty, mówiące sporo nie tylko o głównym bohaterze wspomnień, ale i o młodocianej autorce. Ostre starcie odległych kultur, doświadczeń, podobnego wieku i różnej płci…Czy mogło być inaczej?
18 lutego 1964
Y. dostał melodicę – to taka fujara na klawisze – i nie chce, świntuch , pokazać. I tak mu wykradnę. W ogóle stosunki się popsuły. Głupi smarkacz! Z nim w ogóle nie można rozmawiać, bo na wszystko patrzy z punktu własnej wygody.
A ja skończyłam właśnie koklusz, jak jakieś dziecko. Już się jakoś trzymam na nogach. Jeszcze troszkę się krztuszę…
Była u nas taka jedna z radio i nagrywała (oczywiście przez Yoshiha). Mam już troszkę dość tego zamieszania. I była dziś w radio ta jej audycja. Tak go wyzłocili, że nie wiem. Jakbym ja tam mówiła, to by się gorzko zawiedli. Bo np. dziś – jest ryba, pyszny dorsz czy coś takiego. A ten próbuje i mówi:” W Japonii to jedna z najgorszych”. Co on sobie myśli? Albo bawię się z Nomim, rysujemy, to staje nade mną i prycha pogardliwie, on, w radiu taki cichy i skromny. Początek audycji był poetyczny: na wieczorku szkolnym nieśmiało prosi pannę do tańca. A ja myślę, że ci jego koledzy to ofermy. On im jeszcze imponuje, bo Japończyk. Oni mówili w tym wywiadzie, że najlepiej tańczy. Przecież tanga zatańczyć nie umiał. Czy mu zazdroszczę? Nie, bo nie chciałabym być na jego miejscu, tylko mnie złości, ze on ma to wszystko tylko z tego tytułu, ze jest Japończykiem. Też mi zasługa. Może by tego nie było, gdyby Tatko był inny. Złości mnie to, że Yoshiho uważa Amerykanów co najmniej za swoich przyjaciół, że drwiąco się uśmiecha, jak coś rysuję, że śmieje się ze mnie, jak czegoś nie wiem, że przychodzi do mojego pokoju i wybiera swoje rzeczy mówiąc znacząco „I to moje!”, jakbym ja mu zabrała, a nie on zostawił.
A więc zdarzały się żale. Na ogół nie trwały długo. W domu na Kościuszki żyliśmy bardzo intensywnie. Ciągle ktoś przychodził, szkolni koledzy i koleżanki, studenci Tatka, stale bębnił fortepian. Często się tańczyło. Pamiętam taki kilkugodzinny seans, pod nieobecność dorosłych, przy lampie spuszczonej z góry aż do podłogi, owiniętej czerwoną szmatą. Trzeba się też było czasem pouczyć. Wtedy Yoshiho chował się przed Tatkiem i uciekał pod moje skrzydła. Od momentu, w którym Hageta Atama usłyszał od Matki wypowiedziane w afekcie : „To będzie twoje dziecko!”, przejął się sprawą niewiarygodnie. Nie miało to dla Yoshiha dobrych skutków. Ojcowskie kazania, sprawdzanie zeszytów…Czasem to było trudne do przeżycia .”Yoshiho” – mówił Tatko – musisz się więcej uczyć! Twój ojciec w Japonii był spirytualistą, sprawy ducha były na pierwszym miejscu, a ty jesteś lazy boy, bakayaro! Rozumiesz mnie?” Młody tego rozumieć nie chciał. Niemniej – po dwóch latach już nie tylko swobodnie się porozumiewał, ale i nieźle orientował w sytuacji politycznej. W czasie słynnej kampanii przeciw polskim biskupom („List do biskupów niemieckich”),na plakatach ze sterczącym z ruin Warszawy Chrystusem, z napisem „Nie przebaczymy i nie zapomnimy” – dopisał w szkole słowa: ”I odpuść nam nasze winy…”Widocznie za edukacją polityczną postępowała jakoś i religijna, nie bez oporów. Zdecydowanie nie lubił cotygodniowych wypraw do kościoła.
Wraz z przyjazdem Yoshiha poczuliśmy powiew kapitalizmu i dalekiej, fascynującej kultury, w której spożywa się glony o zapachu wysuszonego kleju roślinnego, sprasowaną rybę przypominającą kawałek sosny, ryżowe słone ciasteczka i niezbędne odtąd w domu aji-no-moto, „ducha smaku”. Ale najbardziej zwracał uwagę ich papier toaletowy. Przypominał welur, był biały w złote żyłki.
W szkolnej stołówce, przy obiedzie, mój nowy polonista zwany Królikiem, zagadnął:
– Wiesz, Ewa, słyszałem takie komentarze: „ Jażdżewscy nieźle się urządzili z tym Japończykiem, teraz mają dolary.”
– Cóż, każdy mierzy własną miarą. – powiedziałam.
– Masz rację.
Nie da się ukryć, zazdrościłam nowemu bratu paru rzeczy. Był długo ośrodkiem medialnego zainteresowania. Dawni, przedwojenni przyjaciele pana Ryochu także o nim nie zapominali. Dostawał mnóstwo prezentów i nie miał zbytniej ochoty się nimi dzielić. Ale chyba najbardziej zazdrościłam mu ojcowskiej uwagi i tego czasu, jaki mu Tatko poświęcał,. Mimo to porozumiewaliśmy się na ogół nieźle. Yoshiho aklimatyzował się szybko i coraz bardziej przywiązywał do nowej rodzinki.
Ale miewał kryzysy. Jeszcze go widzę na tapczanie w pokoju „fortepianowym” zwiniętego w kłębek, zalanego łzami, powtarzającego tylko dwa słowa: ”No hope, no hope! ..Trudno sobie wyobrazić, co przeżywało dziecko tak oddalone od rodzinnego kraju, języka, najbliższych… Sam chciał przyjechać,, ale przecenił swoje siły. Nasza Matka go tuliła, pocieszała, ale to nie była jego matka. Staliśmy wokół, zupełnie bezradni.
Z biegiem czasu było łatwiej. Pięć lat życia w kochającej się rodzinie zrobiło swoje. Rozśpiewane święta Bożego Narodzenia, wyjazdy w góry i nad Pilicę, japońskie wizyty, wielki krąg przyjaciół, to wszystko sprawiało, że Jego więź z Polską rosła. Ale ani ja, ani Yoshiho nie mieliśmy pojęcia, że w najbliższym naszym kręgu rodzi się pierwsza opozycyjna organizacja PRLu – „Ruch”. Że niebawem nastąpią aresztowania, a losy rodziny wplączą się w polityczny dramat.
Ostatnie lata przed maturą (1968)były trudne. Dla mnie oznaczało to nie tylko monstrualną ilość egzaminów, ogólnokształcących i muzycznych, ale też ciężkie przeżycia bliskich przyjaciół – Żydów. Dla Yoshiha – równie trudny egzamin z polskiego i coraz trudniejszą konieczność dzielenia pokoju ze starszą panią. Był ponury i rzadko się odzywał. Dzieciństwo się skończyło, zaczęły się problemy.
Na studia wybrał sie do Warszawy, tym bardziej, że sprowadziła się tam – z drugim mężem – Jego Mama, Hisayo. No i tam poznał Agnieszkę. Córka pisarza, Juliusza Żuławskiego, studentka japonistyki, potem tłumaczka, mogła zrozumieć Go lepiej niż ktokolwiek.
Od tej pory miał już, oprócz naszego, inne domy, oba bezcenne: własnej Matki i państwa Żuławskich. Jego nowa Ojczyzna poszerzała się i intelektualnie, i w sensie geograficznym: przyjaźń z Żuławskimi oznaczała Tatry i Zakopane.
Ślub Agnieszki i Yoshiha był pamiętny: oboje w pięknych kimonach, otoczeni przez tłum przyjaciół, pili wino z lakowych miseczek. Wkrótce narodził się Tomoho, potem Julia.
Zaangażowanie polityczne Yoshiha było czymś naturalnym – po łódzkich doświadczeniach, w bliskości warszawskiego PEN – Clubu. Kiedy wybuchła „Solidarność”, zaczął działać w „Mazowszu” i zaprzyjaźnił się z Lechem Wałęsą. Wydalony z Polski w stanie wojennym, najpierw odwiedził Papieża. „Ojcze święty, bardzo tęsknię za Polską!” „Mój drogi, ja też, ja też…” Jeszcze później, w Japonii, sam zdecydował się na chrzest. Niewielu wie, że miał i drugie, polskie imię: Józef. To, że wrócił do Polski i do rodziny, było zasługą Agnieszki, Jej nieustannych starań i wielkiej miłości. Kiedy Jej pozwolono odwiedzić Męża w Japonii, powiedziała mi z całą mocą: „Jadę po trzecie”. Owocem wyprawy była mała Hana. A czasy były niespokojne i każdy finał był możliwy.
W czerwcu 1989, w słynnej „Niespodziance” przy placu Konstytucji, mojego męża dobiegły czyjeś słowa: „Patrz, ten gruby Japończyk finansuje za granicą kampanię Wałęsy!”
I nagle w lokalu pojawił się nasz Yoshiho, w pełnej chwale i glorii.
Jaki był? Był dobry i wierny w przyjaźni. Ciekaw świata i otwarty na ludzi. I tak trudny, jak trudne miał życie. Ale było w tym życiu tyle miłości, pracy i pasji, że starczyłoby dla kilku biografii. Dziwny Mu los przypadł, wyznaczony spełnieniem woli ojca, który kiedyś Polskę pokochał – i modlitwami moich Rodziców… I tak właśnie kształtował sam swoje życie, naznaczone licznymi odmianami losu, chorobami i ciężką pracą. Umarł w wieku 62 lat, dokładnie tak jak Ryochu; sam to sobie przepowiedział, choć śmierci się nie spodziewał. Czy to znak, że spełnił wszystko?
