W poprzednim numerze Dużego Formatu ukazał się reportaż Marcina Wójcika, Niewolnik do wynajęcia, w którym opisane zostały warunki pracy i życia robotników pracujących w fabrykach (np. Volksvagena) i supermarketach (Real). Pomimo stałej pracy świadczonej na rzecz określonego podmiotu, wszyscy byli zatrudnieni przez agencje pracy tymczasowej. Ich warunki pracy i wynagrodzenie można określić mianem skandalicznych. Jak można się było spodziewać, tekst wywołał spore poruszenie. Niektórzy komentatorzy – w tym cenieni publicyści – za zaistniałą sytuację obarczali liberalizm, co jest tyleż smutne, co symptomatyczne. W istocie mamy bowiem do czynienia z łamaniem podstawowych zasad liberalizmu.
Podstawową wartością liberalizmu jest wolność jednostki. Państwo liberalne powinno wolność tę gwarantować m.in. poprzez prawo pracy. Tu należy zadać pytanie, czy wolnym jest obywatel zmuszony poprzez warunki ekonomiczne, do pracy za płacę na granicy minimum socjalnego? Czy wolny jest ktoś, kto nie może dochodzić swoich praw poprzez wspólne działanie z innymi osobami znajdującymi się w tym samym położeniu (czyli założyć związku zawodowego)? Czy wolnym jest ktoś, kto nie może zachorować bo grozi to wypowiedzeniem umowy? Odpowiedź jest prosta: nie. Stanowiące istotę liberalizmu wolności słowa i zgromadzeń mogą być, jak się okazuje, zagrożone nie tylko przez totalitarną dyktaturę, lecz także przez źle napisane prawo pracy. O wolności Bertranda Russela, który definiował ją jako „prawo do jedzenia, picia, zdrowia, życia płciowego i posiadania potomstwa” nie trzeba nawet wspominać.
Przykład pracowników „tymczasowych” ukazuje smutną prawdę: zagrożeniem dla indywidualnej wolności są inni ludzie – w tym konkretnym przypadku pracodawcy nadużywający rozwiązań prawnych, które miały służyć do czego innego niż obniżanie pensji i pozbawienie pracowników prawa do płatnego urlopu. Przykład ten dobitnie pokazuje źródła Hobbesowskiego stanu natury i słuszność Kantowskiej maksymy o prawie, które powinno być w stanie rządzić diabłami: ponieważ nie można liczyć na to, że wszyscy będą sami z siebie zachowywać się przyzwoicie i szanować wolność innych, prawo musi to wymóc. Jak ujął to Guido De Ruggiero, włoski filozof i polityk, główny obrońca liberalnego porządku we Włoszech lat 20.: „ludzie nie rodzą się wolni; stają się wolni dzięki społeczeństwu i państwu.”
Warto także zacytować Alana Wolfe, który nad przyszłością liberalizmu zastanawiał się podczas ostatniego ekonomicznego przesilenia („The Future of Liberalism”, Alfred Knopf 2009): „po upadku komunizmu w Związku Sowieckim i Wschodniej Europie oparcie się na rynku mogło wyzwolić – i wyzwoliło – spętany ludzki potencjał w sposób, który przyczynił się do zwiększenia, przynajmniej przez jakiś czas, zarówno wolności, jak i równości. Jednak w wysoce zorganizowanych i skoncentrowanych formach, jakie przybiera kapitalizm we współczesnym świecie, wycofanie rządu z rynku nie pozwala dużej liczbie ludzi stać się przedsiębiorcami i samodzielnie określać własne warunki życia. Pozwala ono natomiast firmom ograniczyć swoje zobowiązania wobec pracowników i wystawia ich na niepewności rynku. Równocześnie, przepaść między bogatymi a biednymi zwiększa się do tego stopnia, że nawet jeśli biedni poprawią swój los, co nie zawsze ma miejsce, będzie to i tak poprawa niesprawiedliwie znikoma w porównaniu z poprawą dokonującą się obok nich.”
Przytaczam powyższe cytaty, by po raz kolejny wyjaśnić, jak rozumiem liberalizm i dlaczego, wbrew wszystkim krótkowzrocznym leseferystom, którzy wolność fetyszyzowanego rynku stawiają powyżej wolności człowieka, ciągle uważam się za liberała. Ponieważ zaś toczy się kampania wyborcza, chwalę się także plakatem i tym, że jako jedyny z warszawskich kandydatów do PE otrzymałem poparcie z ust Guy Verhofstadta. Jak widać, powyższe rozumienie liberalizmu nie jest całkowicie w Europie odosobnione.