Pomóc ludziom dotkniętym nawałnicami sprzed ponad tygodnia może w zasadzie każdy. Nie trzeba wiele. Bardziej chodzi o gest zwykłej, ludzkiej solidarności. Bo każdy może znaleźć się kiedyś w podobnej sytuacji. Czy to przez wodę, wiatr, ruchy ziemi, czy po prostu, przez zwykłą ludzką zawiść. Mając na względzie tę banalną sentencję, pamiętać trzeba o innej, równie banalnej, że nic w życiu nie jest nam dane raz na zawsze. Dosłownie nic.
Zaczynam działać pod wpływem krótkiego impulsu, kilka dni temu. Impuls ten spowodowany jest informacjami jakie do mnie docierają z różnych źródeł, głównie z Twittera, na którym jestem dość (może bardzo) aktywny. Pomysł jest prosty, polega na zorganizowaniu zbiórki darów i dostarczeniu ich na miejsce, gdzie są potrzebne. I choć znajdą się pewnie tacy, którzy podejrzewać mnie będą o chęć zaistnienia w mediach społecznościowych, to nie przejmuję się taką łatką, robię to, co wolny człowiek robić może z własnym czasem. Sięgam więc po telefon i dzwonię do znajomego, który dysponuje miejscem niezbędnym do ich zmagazynowania. W kilku słowach wyjaśniam w czym rzecz. Zgadza się z pewnym wahaniem (rozumiem tę jego niepewność, bo ludzie dzisiaj są przecież różni i ze szczerej akcji mogą zrobić innym fałszywy zarzut). Ale nie zraża mnie to wcale, mam ułożony w głowie plan i nic mnie nie zatrzyma, żeby go dokończyć. Tak właśnie należy czynić – gdy masz plan działania, rób wszystko, aby go zrealizować. Potem umieszczam na Facebooku, na zamkniętej grupie mieszkańców swojej miejscowości wiadomość o zbiórce, podając wszystkie niezbędne dane, dotyczące potrzebnych produktów i miejsca ich złożenia. Początkowo jestem podbudowany, bo wpis uzyskuje dość dużą popularność w postaci dużego przyrostu polubień.
Po kilku godzinach przychodzi jednak rozczarowanie, które z czasem rośnie. Na ponad 4000 członków społeczności, wiadomość oznacza około 40, a rzeczywistą aktywność wykazują raptem cztery osoby, łącznie ze mną. Jestem naprawdę tym zaskoczony, bo przecież nie idzie o nie wiadomo jak wielką pomoc. Zgrzewka wody kosztuje w Biedronce ok. 5 złotych… Wystarczy, gdyby każdy z tej czterdziestki przywiózł jedną, razem dałoby to wynik imponujący. Bo właśnie o to chodzi, o efekt skali.
No cóż, nic nie poradzę, zabieram to co jest. Przed wyjazdem jeszcze krótki kontakt z Piotrem Kołomyckim, który jest jedną ze znanych mi osób spośród nadzorujących pomoc. Razem ustalamy, dokąd najlepiej pojechać. Decyduję się na Nową Cerkiew pod Chojnicami, niedaleko Rytla. Biorę syna i jedziemy. Jest sobota około południa.
Pierwsze, fatalne efekty nawałnicy widzimy już mijając Kcynię. Połamane jak zapałki kikuty drzew sterczą z miejsc, gdzie jeszcze tydzień temu był gęsty las. Pocięte na kawałki drzewa, leżące wzdłuż szosy, uzmysławiają nam, że ta droga była po prostu nieprzejezdna. Skala zniszczeń uświadamia nam też, ile pracy musiano włożyć w to, aby ją udrożnić. Takie widoki w zasadzie nie opuszczają nas podczas całej trasy do Chojnic. Do celu jest stąd kilka kilometrów.
Docieramy na miejsce. To Szkoła Podstawowa w Nowej Cerkwi. Witają nas pracownicy pełniący dyżur wraz z bardzo miłą i sympatyczną Panią Dyrektor. Wspólnie rozładowujemy przywiezioną pomoc, od razu też przepraszam, że nie mam jej więcej, ale Pani Dyrektor uspokaja mnie natychmiast i mówi, żebym się tym nie martwił. Idziemy na obiad, stanowczo nas zapraszają, a my kurtuazyjnie nie odmawiamy. Za chwilę jesteśmy już w szkolnej stołówce i zajadamy się pysznym, żołnierskim jedzeniem. Rozmawiam z Panią Dyrektor o tym, co się stało i jak to teraz wszystko wygląda. Potwierdza, że nawałnica trwała blisko pół godziny i że momentami wiatr osiągał prędkość 190 km/h. Opowiada, jak jej posesja w Rytlu zmieniła się nie do poznania w ciągu tych kilkudziesięciu minut. Słyszę też wiele ciepłych słów o pomocy i o tym, jak mieszkańcy głównie organizowali się sami, żeby jakoś wrócić do względnej normalności. Rzeczywiście, tydzień po kataklizmie, w Nowej Cerkwi już go właściwie nie widać.
Po obiedzie i sypanej kawie wychodzimy na zewnątrz, zajrzeć do sali gimnastycznej, gdzie przechowywane są dary. Widzimy tu pracowników szkoły i kilka osób, które przyjechały odebrać pomoc. Słyszymy, że darów jest już znacznie mniej, niż w pierwszych dniach. Padają też gorzkie słowa o działaniu państwa, co potwierdza wszystko to, o czym przeczytać można w mediach, głównie społecznościowych. Żegnamy się i jedziemy do Rytla, zobaczyć z bliska jak naprawdę wygląda to nieszczęście.
Pierwszy szok ogarnia nas, gdy jedziemy drogą krajową nr 22 w kierunku Rytla. Po lewej i prawej stronie szosy mijamy krajobraz jak po wojnie, lub przejściu watahy King Kingów, co może bardziej oddaje wielkość zniszczeń. Ogarnia nas dziwne przygnębienie, które narasta, gdy docieramy na stację kolejową Rytel Wieś, skąd zniszczenia widzimy jak na dłoni. Zostawiamy samochód i idziemy piechotą drogą wzdłuż połamanych jak zapałki drzew, które kilka dni temu były częścią dziewiczych borów. Tutaj robimy serię zdjęć, żeby pokazać innym o czym tak naprawdę jest mowa. Ktoś kto tego nie zobaczył z bliska nie ma pojęcia o jakich szkodach dla środowiska mówimy. W pół godziny umarło dla nas ponad osiem milionów metrów sześciennych drzew, bezpowrotnie. Potrzeba będzie dziesiątek lat, aby przyroda się tutaj odbudowała. W tym kontekście wycinanie przez rząd Puszczy Białowieskiej jest jakąś żałosną groteską. Natura, niczym surowy krytyk, sama zabrała głos w tej sprawie – pozwalam sobie na poetycką przenośnię.
Symbolem nawałnicy i jej, nomen omen, żniwa, stają się dla mnie dwa samotnie stojące drzewa – osierocona sosna i brzoza. Stoją, dumnie wyprostowane, na przekór temu co się stało, jakby chciały nam powiedzieć, że nie wszystko umiera. Dla mnie to oznaka siły i nadziei zarazem.
Pełni zadumy wracamy do domu.
P.S.
Serdeczne podziękowania dla pracowników Szkoły Podstawowej w Nowej Cerkwi za gościnę. Powodzenia wam wszystkim!