Łykaliśmy amfetaminowe pastylki, zaciągaliśmy się jointem i uśmiechając się do siebie wychodziliśmy na zewnątrz dając się porwać wirowi miasta. Niepowtarzalnemu, silnemu i kojącemu klimatowi przepełniającemu nasze wnętrza od kłykci aż po nasady nosów.
A wszystko to w akompaniamencie poetyckich potyczek, egzystencjalnych dumań i gorączkowym poszukiwaniu czegoś szlachetniejszego i bardziej niezbywalnego niż sami moglibyśmy wykreować naszymi otępiałymi umysłami.
Tak – gdy czytałem „On the Road” Kerouaca, byłem niemal pewien, że jest to nie tyle wyimaginowana wizja, lecz deja vu, reinkarnacyjnie możliwa w przeszłości, bo od zawsze gdzieś w głębi czułem, że postrzegam uczuciowo i mentalnie podobnie do beatnikowskich pionierów wolności i jazzującego feelingu.
Jack Kerouac ponoć napisał swoją najsłynniejszą powieść ilustrującą czasy i prądy, którymi byli targani jego towarzysze podróży, będąc nieustannie pod wpływem amfetaminy, wtedy lepiej znanej pod hasłem benzedryna.
W jego dziele pęd , rozgorączkowanie, pasja, entuzjazm a zarazem lęk, nagły chaos i pesymizm, (tak charakterystyczne przecież w swojej fuzji dla delikwenta znajdującego się pod wpływem wspomnianej używki), rozlewają się nieustannie po kartach książki tworząc mozaikę niezmiernie atrakcyjną dla kogoś kto tęsknym okiem zerka na filmowe klisze z lat 50, a melancholijnym uchem wciąga muzykę pierwszych, komercyjnie znanych jazzmanów. Ale nie tylko o to chodzi. „W drodze” zostało napisane po prostu z rozmachem.
Nie tak znowu dawno temu miały z kolei miejsce polskie, filmowe premiery „W drodze” i następująca po niej ekranizacja „Skowytu” Allena Ginsberga. O ile tytuł numer jeden ma w sobie to co w powieści Sal wyprawiał z Deanem – szybkość, melancholijne zdjęcia, zachowany wzorcowo klimat i napięcie, o tyle drugi stanowi swoiste dydaktyczne dopełnienie historii beatników. W „Skowycie” mamy sporą dozę intelektualnego przekazu, który ukazuje się nam miejscami w formie pseudo-dokumentu oraz komputerowych animacji przypominających mi srogo-ciężki „The Wall”.
Film o drodze, w drodze wbija w fotel i jest efektowny, ale nie efekciarski. Ma w sobie to, co mieć powinien. Ktoś może powiedzieć, że za mało w nim było Carla, który talentem inspirował resztę trampów. Dlatego warto obejrzeć „Skowyt”, w którym filmowy Ginsberg wykłada to, co siłą rzeczy musiało zostać pominięte „W drodze” poprzez różniące oba dzieła konwencje.
Z początku, gdy kilka dni po obejrzeniu ekranizacji Kerouaca, zaczynałem oglądać ekranizację Ginsberga, zdawało mi się, że tej drugiej w kolejności brakuje owej dynamiki. Nic bardziej mylnego. Te dwa filmy są jak ying i yang, jak szczęście i nieszczęście, jak Bonnie and Clyde, jak rzeka i koryto (rzeki), jak ja i moja partnerka.
Na koniec mała uwaga dydaktyczna – warto „W drodze” i „Skowyt” przeczytać, obejrzeć i zapomnieć. Dlaczego zapomnieć? Być może sam Kerouac poczyniłby uwagę pytając retorycznie „a dlaczego nie?”. W końcu starał się ukazać swoje wyobrażenie dharmy w „Włóczęgach dharmy”.
Ps. Jeśli słowo amfetamina w tytule zwiększy przeciętną odwiedzalność przeciętnego wpisu na blogu, to znak, że czas najwyższy pakować swój plecaczek i ruszać w daleką drogę.