Gdy dziś wracamy pamięcią do tego hasła wyborczego PiS z 2015 r., który wzywał obywateli do przekazania mu władzy m.in. ze względu na prowadzenie przez poprzedników polityki zagranicznej „na kolanach”, na twarzy rysuje się nam smutny uśmiech. „Na kolanach” oznaczało w tamtej retoryce politykę prowadzoną na zasadach dialogu z najważniejszymi partnerami w UE oraz w sposób zorientowany na konsensus z nimi. Ta polityka miała swoje wady i granice możliwego, ale Polska po kilku latach jej wdrażania była krajem o solidnej pozycji regionalnej, powiernikiem zaufania wyrywającej się do kręgów zachodnich Ukrainy, kreatorem wschodniej polityki UE, kluczowym punktem odniesienia w polityce wobec agresywnej Rosji, wzorem dla postkryzysowych rozwiązań zabezpieczających finanse publiczne, naturalnym liderem regionu w negocjacjach budżetowych i krajem z dość intensywnymi dobrymi relacjami z USA.
Dziś już wiemy, że „wstawanie z kolan” oznaczało w pierwszej kolejności faktyczne zamrożenie relacji z najważniejszymi krajami kontynentalnej Europy. PiS wierzył w to, że Polska stanie na czele bloku państw na wschodniej flance Unii i NATO, stanie się ich przywódcą i zacznie w ich interesie zmieniać dynamikę integracji europejskiej. Tymczasem dla państw regionu, w tym też dla Ukrainy, Polska była pożądanym partnerem tylko tak długo, jak bywała słuchana w Berlinie, Paryżu i Brukseli. Wraz z utratą zaufania w tych miejscach, zainteresowanie przywództwem Polski w regionie wyparowało z dnia na dzień. Po kilku latach polityki regularnych afrontów i zaogniania, Polsce został tylko jeden partner, na którym może się oprzeć: Stany Zjednoczone Donalda Trumpa, podobnie oceniającego UE i mającego z antyliberalną ekipą PiS często także wspólne wizje ideologiczne.
Tutaj jednak PiS znów się pomylił. Partia ta liczyła na to, że Polska odzyska status podobny do tego, jakim cieszyła się za prezydentury Busha 15 lat temu, gdy w sprawie Iraku także stanęła Unii okoniem i poparła bezwarunkowo Waszyngton. Liczono więc, że stanie się dla USA oczkiem w głowie, o które Amerykanie będą dbać, chuchać na nie i dmuchać, wzmacniać militarnie i zapewnić mu większe poczucie bezpieczeństwa unilateralnie, aniżeli czyni to system paktu NATO. Nie wzięła niestety ekipa PiS pod uwagę kolosalnej różnicy pomiędzy Bushem a Trumpem. Bush budował swoją politykę w oparciu o nimb transatlantyckiej wspólnoty liberalno-demokratycznych wartości. Zależało mu na sojuszu z Europą, który owe wspólne wartości zaniósłby na bagnetach do Iraku i innych państw Bliskiego Wschodu. Gdy sojusz z całą Europą się nie udał, Bush pragnął zbudować symboliczną, jak najszerszą koalicję z udziałem państw zachodniego kręgu cywilizacyjnego, aby móc mimo wszystko pozostać w tej ideowej narracji. Do tego Polska, ale i Hiszpania, Dania, Rumunia czy Australia były bardzo potrzebne.
Dzisiaj prezydentem nie jest ideowy Bush, współczesny krzyżowiec i apostoł neokonserwatyzmu, tylko wyzuty z przywiązania do jakiejkolwiek idei Trump. Dla Trumpa liczą się tylko pieniądze i interesy. Rozpad UE byłby mu na rękę, gdyż wówczas łatwiej byłoby mu prowadzić ostrą politykę handlową na naszym kontynencie. Trumpowi Polska nie jest za bardzo do niczego potrzebna, tylko ewentualnie jako pomniejszy czynnik rozsadzający Unię od środka. Torpedując swoje relacje z innymi krajami Zachodu, Polska PiS oddała się w zasadzie na jego łaskę i niełaskę. Doskonale zdaje sobie on sprawę, że ma nasz kraj w garści i może teraz dyktować mu o wiele ostrzejsze warunki. Polska nie ma alternatywy, jak tylko przystać na nie.
Owszem, po ponad 3 latach rządów PiS Polska jest krajem, który postawił się Europie, pokazał jej środkowy palec, udowodnił, że nie boi się procedur w sprawie praworządności. Jednak w relacjach z USA Warszawa jest dziś co najmniej na kolanach. Musi przyjąć wszystkie ciosy z uśmiechem. Pokłosiem tego położenia są wypowiedzi sekretarza Pompeo czy, cieszącego się absolutnym parasolem USA, premiera Netanjahu w Polsce. Słowa Benjamina Netanjahu oczywiście padły być może głównie na użytek wewnętrznej kampanii wyborczej. Jednak były też demonstracją tego, na jak wiele można sobie pozwolić wobec Polski w dobie jej podporządkowania Waszyngtonowi, a także słodką zemstą za próbę uchwalenia przed rokiem nowej ustawy o IPN. Na pewno Netanjahu wypowiedź ta sprawiła nie lada satysfakcję.
Wszelkie tego rodzaju porównania się karkołomne, ale pozycja Polski wobec USA jest tak samo pozbawiona pola manewru, jak pozycja PRL wobec ZSRR. Tyle tylko, że tym razem nie boimy się sankcji w postaci wejścia, a w postaci wyjścia wojsk. Niezależnie od tego, tak jak w PRL z tyłu głowy wszelkich decydentów czy ludzi opozycji stale tkwiło pytanie „na ile możemy sobie pozwolić, aby nie wzbudzić reakcji Moskwy”, tak dziś obawa o jakąkolwiek negatywną reakcję Waszyngtonu wobec Polski hamuje rząd i zawęża radykalnie jego pole działania.