Prowadzenie bloga poświęconego współczesnej kulturze rozpoczynam od recenzji filmu „Iron Sky”. To – oczywiście – wybór przypadkowy, jednak z pewnością wymowny, fiński film jest bowiem wypadkową wszystkiego, co dziś popularne.
Ocena: 6/10
Prosta fabuła jest satyrą na większość hollywoodzkich filmów katastroficznych: po II wojnie światowej część ocalałych nazistów uciekła na Księżyc. Wiele lat później odkrywają ich amerykańscy astronauci, którzy zostali wysłani w kosmos przez – starającą się o reelekcję – panią prezydent. Niespodziewane odkrycie kończy się globalną awanturą, którą oglądamy z dwóch perspektyw: perypetii (bo jak inaczej nazwać przygody bohatera parodii?) jednego z astronautów oraz wojny, którą księżycowi naziści wypowiadają mieszkańcom naszej planety.
Do fabuły Timo Vuorensola wrzucił wszystko, co kojarzy się z kulturą masową. Znajdziemy więc odniesienia do wielu filmów, wydarzeń historycznych i politycznych. Także główni bohaterowie (naziści) stworzeni są przede wszystkim dzięki popkulturowym kalkom, takim jak „Dyktator” Charliego Chaplina, okrzyk „Heil Hitler!” oraz postać szalonego i sadystycznego naukowca.
Każdy, kto spodziewał się, że film wniesie coś do relacji pomiędzy kinem a totalitaryzmem – będzie zawiedziony. Fabuła nie dodaje bowiem nic do tego, co znamy z wielu podobnych produkcji z nazistami w tle – nie jest ani inteligentniej, ani bardziej obrazoburczo niż zazwyczaj. Momentami ma się nawet wrażenie, że głośna kampania reklamowa oraz awangardowy sposób stworzenia filmu, nie współgrają z infantylnym dowcipem, który widzimy na ekranie. Kino w XXI wieku stać z pewnością na więcej niż naziści, którzy dziwią się, że jeden z astronautów jest Afroamerykaninem.
Z pewnością lepiej wyszło twórcom wyśmiewanie współczesnych realiów politycznych. Prezydent Stanów Zjednoczonych jest do złudzenia podobna do Sarah Palin (to kolejna kulturowa kalka – republikańska kandydatka na wiceprezydent Stanów Zjednoczonych przez wiele miesięcy była główną bohaterką internetowych żartów), a międzynarodowe obrady przepełnione są aluzjami politycznymi: Rosja ukrywa swoje zbrojenia, a wysłannik Korei Północnej zapewnia, że statki kosmiczne, za pomocą których naziści atakują ziemię, to dzieło jego wielkiego wodza.
Oczywiście nie zabrakło antyamerykanizmów – czasami subtelnie ukrytych, ale zazwyczaj wypowiadanych wprost, jak wtedy gdy pani prezydent cieszy się z powodu ataku, ponieważ wojna zapewni jej reelekcję. Informacja, że atakują naziści cieszy ją jeszcze bardziej – stwierdza, że to jedyny przeciwnik, z którym Stany Zjednoczone zdecydowanie wygrały.
Niestety, najważniejszą częścią składową filmu jest to, co najbardziej charakterystyczne dla współczesnych filmów science-fiction: bieganie, uciekanie, przeskakiwanie i walka. I właśnie to jest największą wadą filmu. Mało tutaj subtelnej symboliki, charakteryzującej ten gatunek kilka dekad temu. Dla mnie sceny tego typu zawsze pogarszają ocenę filmu, ale w przypadku niesatyrycznej fabuły, gdy widz przywiązuje do bohaterów jakieś emocje, mogą mieć jakikolwiek sens. W parodii – nie mają żadnego. Szkoda, że twórcy nie poprowadzili fabuły w bardziej oryginalny sposób, przez co widzimy na ekranie to, co w każdym amerykańskim filmie sensacyjnym.
Cały film jest sympatycznym – choć chaotycznym – gulaszem, do którego wrzucono dziesiątki rzeczy. Z pewnością, idąc do kina, należy wiedzieć, czego się spodziewać. Jeśli chcemy intelektualnej parodii albo emocjonującego filmu science-fiction – zawiedziemy się. Ale jeśli spodziewamy się popkulturowego filmu, będącego kwintesencją czasów Facebooka i Demotywatorów – na pewno się nam spodoba.
PS Trzeba też wspomnieć o genialnej muzyce Laibacha! 😉